Miejsce mocy

Kiedy przyglądamy się życiu i ludziom z pewnego dystansu, zauważamy, że pozornie przypadkowe zdarzenia czasem wydają się występować według jakiejś reguły. Próbujemy sobie tłumaczyć te zbieżności tym, że ktoś sobie na coś zasłużył czy zapracował, a jeśli nie widać wyraźnego związku przyczynowo-skutkowego, tym, że ktoś ma szczęście lub pecha. 

Gdybyśmy mogli prześledzić życie wielu ludzi od samego początku, moglibyśmy zauważyć, że regułą rządzącą ludzkim losem są przekonania. Są to bazowe zapisy w umyśle – na podstawie naszych pierwszych losowych doświadczeń w rodzinie tworzone są generalne wzorce „jak jest” w życiu. 

Kiedy dziecko stanowi dla swoich rodziców centrum wszechświata, dorasta niczym jedyny aktor na scenie wśród entuzjastycznie nastawionej publiczności. Otrzymuje brawa, pochwały, wyróżnienia, zapewnienia o swojej wyjątkowości. Przyjmuje to za fakt, a to przekonanie sprawia, że i w dorosłym życiu taka osoba przyciąga „fanów” – ludzi, którzy o nią dbają, darzą ją podziwem, adoracją, zachwytem; jak wcześniej rodzice.

Kiedy dziecko wychowuje się na marginesie życia rodziców, dorasta w przekonaniu, że nie jest ważne, warte uwagi, wyjątkowe. W dorosłym życiu zgodnie ze swoim przekonaniem będzie usuwać się w cień, przyjmować niekorzystne oferty, ustępować innym pierwszeństwa; jak wcześniej rodzicom.

W ten sposób jedni wchodzą w życie z przekonaniem, że wszystko im się należy (i dużo od losu dostają), inni z przekonaniem, że muszą walczyć o okruchy dla siebie (i tylko te okruchy spadają im z cudzego stołu). Jedni płyną wygodnie z prądem, inni walczą o każdy krok pod prąd. Jednym pomoc spada z nieba nawet kiedy o nią nie proszą, inni wołają o nią głośno i na próżno. Jedni dają, inni biorą; jedni stają na głowie, żeby innych zadowolić, drudzy pozwalają się zaopatrywać i wciąż chcą więcej. 

W tym miejscu pojawia się myśl: a więc to taka sprawiedliwość? Jedni mają szczęście mieć zaangażowanych rodziców i potem wszystko idzie im jak z płatka, a drudzy dostają trudności mnożone przez problemy i jeszcze potem życie im dokłada? Przypuszczam, że z takich wniosków i potrzeby sprawiedliwości zrodziła się idea nieba i piekła: wynagradzania cierpień i karania nadmiernych uciech po śmierci. Bo przecież skoro jest Bóg, to musi być jakaś sprawiedliwość, a skoro nie ma jej tutaj, musi być gdzieś indziej. 
Problem w tym, że to bardzo ludzka, powierzchowna sprawiedliwość: widzimy ładny obrazek czy obfitość i zakładamy, że doświadczający ich człowiek jest szczęśliwy. Tymczasem okazuje się, że tak nie jest. To, co wydawało się takim prostym równaniem (posiadasz więcej, jest ci łatwiej = jesteś szczęśliwy) nie zawsze działa. Patrzymy jak ludzie sukcesu popadają w depresję, jak znani i bogaci wpadają w nałogi, a nawet decydują się na samobójstwo – i nie rozumiemy. Patrzymy na tych nielicznych zadowolonych z życia, choć nie mają ku temu jakichś szczególnych obiektywnych powodów – i nie rozumiemy. Wygląda na to, że nie ma wspólnego mianownika: ani bogactwo, ani sława, ani sukces, ani rodzina, ani dzieci, ani wolność od wszelkich zobowiązań, ani praca, ani dieta, ani siłownia… Nic samo w sobie nie gwarantuje szczęścia. Nie tylko tym, którzy w życiu idą za swoimi przekonaniami „pod górkę”, ale i tym, których bez wątpienia przekonania prowadzą „z górki”. Każdego coś boli, każdy chce tego, czego nie ma w nadziei, że właśnie to by go uszczęśliwiło.

Jeśli jednak nie damy się zwieść zewnętrznym dekoracjom i spróbujemy popatrzeć głębiej, okazuje się, że owszem, jednak jest coś, co produkuje szczęście. Każdy ma to w sobie, i każdy dzięki swojemu indywidualnemu doświadczeniu dostaje inny kawałek instrukcji jak to uruchomić. Jedni dostają siłę, inni otwartość; jedni cierpliwość, inni spontaniczność; jedni umiejętność radzenia sobie z negatywnymi emocjami, inni umiejętność tworzenia tych pozytywnych. Wbrew pozorom sprawiedliwie – każdy z nas ma swoją część jako dowód, że jest ważny i wyjątkowy, i każdy potrzebuje reszty instrukcji od innych na dowód, że jesteśmy jednością; że mamy wspólne źródło, więc cokolwiek robimy dla innych, robimy dla siebie, i odwrotnie.

Co więc jest tym czymś, od czego zależy nasz generalny dobrostan? Nazwijmy to poczuciem mocy. Nie chodzi bowiem o samą listę tego, co zdobyliśmy czy posiadamy, a o poczucie, że możemy coś stworzyć i tym satysfakcjonująco dla siebie zarządzać. To poczucie kreacji – „mogę”; boski pierwiastek w człowieku. Rodzimy się z nim, ale dostęp do niego musimy znaleźć sami. Połowę informacji jak to zrobić dostajemy w swoim doświadczeniu. Drugą połowę mają inni. Dopiero z dwóch perspektyw widać rozwiązanie zagadki. Czy to nie brzmi jak scenariusz fajnej gry albo filmu przygodowego? 😉

Nasze „mogę” często zostaje przyblokowane. na starcie. To, co nam się w dzieciństwie sprawdza w relacji z rodzicami, staje się w naszym przekonaniu naszą silną stroną. To, co przeszkadza nam w zdobyciu akceptacji rodziców, staje się naszą słabą stroną. Wbrew pozorom jedno i drugie jednakowo stanowi blokadę dla naszego „mogę”. Silna strona staje się naszą wizytówką i warunkiem przetrwania, więc potencjalne „mogę” zamienia się w „muszę”. Słaba strona zostaje od razu zablokowana w postaci „nie mogę”. 
Ujmując to inaczej – tam, gdzie dotknął nas lęk naszych opiekunów, nasza zdolność kreacji zostaje wyłączona, bo zarówno presja, jak i nadopiekuńczość odbiera nam moc, nie pozwala na uruchomienie tworzenia. Tam, gdzie zachowaliśmy lub otrzymaliśmy miłość, czyli zdrowe, naturalne podejście do tego, co mamy, co jest (bez oceniania, porównywania, ale i wychwalania), tam potrafimy kierować się tym boskim pierwiastkiem „mogę”, możemy tworzyć coś trwałego, zdrowego, harmonijnego. Coś, co nas uszczęśliwia i inspiruje innych. Większość ludzi ogranicza się do tego kawałeczka, gdzie czuje spełnienie, czerpiąc z niego energię dla pozostałych, skażonych nie-miłością obszarów siebie. Ale wcale nie musi tak być. 

Przekonania, które otrzymaliśmy losowo w dziecięcym doświadczeniu nie są kwestią nieodwracalną. Możemy je świadomie zmienić, uwalniając cały potencjał swojego twórczego „mogę”. W przeciwnym razie większość naszych marzeń się nie spełni, bo część nas samych będzie chcieć ich realizacji („mogę”), a inna część będzie ten proces blokować.
Przyjrzyjmy się na przykładzie. Powiedzmy, że kogoś uszczęśliwia podróżowanie, chciałby zwiedzić świat – duchowa część tej osoby mówi „mogę”, aktywuje marzenie. Fizyczna część tej osoby odpowiada natychmiast „nie mogę” (nie stać mnie finansowo, nie mam kondycji, szkodzi mi jedzenie poza domem itp.). Intelektualna część tej osoby odpowiada „nie mogę” (nie znam języków obcych, nie umiem zaplanować takiej podróży, nie wiem, jak się spakować, jak się poruszać w obcym miejscu). Emocjonalna strona mówi „nie mogę” (stresuje mnie komunikacja z innymi ludźmi, nie lubię niespodzianek i nieprzewidzianych sytuacji, obawiam się, że mogę utknąć na lotnisku albo może mnie ktoś okraść). Jak widać, to marzenie nie może się spełnić, bo w opisanym przypadku na jedno „mogę” przypadają trzy „nie mogę”…
Zazwyczaj czując potrzebę spełnienia swojego marzenia za wszelka cenę, próbujemy zmusić oporujące części siebie do współpracy; próbujemy zamienić „nie mogę” na „muszę”. Czyli zaczynamy desperacko ćwiczyć, żeby podreperować kondycję, albo pracować po 12 godzin, żeby zarobić na wycieczkę; noce spędzamy na nauce obcego języka i wertowaniu tysięcy porad w internecie. Efektem najprawdopodobniej będzie słomiany zapał, który szybko zgaśnie, bo „muszę” nie ma mocy twórczej, tak samo jak „nie mogę”. „Muszę” jest jak kapitan drużyny, który sam chce wygrać mecz, pomijając innych i doprowadzając się do krańcowego wyczerpania. „Nie mogę” jest jak ktoś, kto wchodzi na boisko do drużyny, chociaż nie ma pojęcia, co ma robić, więc jedynie przeszkadza.

„Mogę” jest wolne od lęku, lekkie i radosne, ekscytujące; sprawia, że jesteśmy Bogiem swojego życia i tworzymy je w sposób dobry, zdrowy, energetyzujący i harmonijny. „Mogę” nie oznacza, że wiem jak, tylko że wierzę, że sobie poradzę; opiera się na zaufaniu Miłości i dlatego potrafi przekraczać granice, które znamy ze swojego doświadczenia. Jak więc skontaktować się ze swoim boskim pierwiastkiem i tworzyć to, czego się pragnie?
Trzeba zmodyfikować swoje wstępne „ustawienia”, tak jak dopasowujemy ustawienia używanego telefonu do własnych potrzeb. Najpierw trzeba swoje ustawienia rozpoznać i nazwać, czyli odszukać swoje „nie mogę” i „muszę” po to, żeby je przeprogramować na „mogę”. Prawda o nas leży zawsze pośrodku tego, co mówią nam emocje i jak reaguje umysł, pośrodku myślenia o sobie i naszych relacji z innymi, pośrodku perspektywy własnej i cudzej, pośrodku niemocy i przymusu.

A praktycznie? Praktycznie wskaźnikiem jest energia. „Mogę” dostarcza nam energii, „nie mogę” i „muszę” nam ją odbiera. To jak wpłaty i wypłaty z konta w banku. Jeśli wartości są zbliżone, możemy dopiero po czasie się zorientować, że stan konta się nie zmienia albo zrobił się dług. Jeżeli przywykamy do długów, traktujemy je jako konieczność, nie wyjdziemy z sytuacji o własnych siłach, będziemy potrzebować pomocy z zewnątrz – tak w przypadku finansów, jak i energii.
Zatem jeśli często potrzebujemy pomocy innych, to znak, że nasz własny generator energii jest uśpiony, że działamy głównie w trybie „nie mogę”. Jeśli często ulegamy wyczerpaniu, ale potrafimy się sami naładować, to znak, że działamy w trybie „muszę”. Jeśli używamy swojego „mogę”, żyjemy w równowadze energetycznej, po jasnej stronie emocji.

Wskaźnikiem naszego twórczego „mogę” jest energia, a wskaźnikiem energii są między innymi słowa i stojące za nimi uczucia. Eksperymenty z ryżem w słoiku z wodą czy żywymi roślinami naocznie potwierdzają to, co teoretycznie wiemy o wychowaniu dzieci – że emocjonalne słowa mogą niszczyć lub wzmacniać, zabierać energię lub ją dawać. Wystarczy więc posłuchać swojego wewnętrznego głosu, słów, którymi mówimy do siebie, aby namierzyć swoje energetyczne dziury, swoje „nie mogę” i „muszę”. I wystarczy pamiętać, że powstały one przypadkowo, i jeśli w ogóle były prawdziwe, to kiedyś, kiedy byliśmy zależni i nieświadomi; teraz działają jedynie z rozpędu, jak zapomniany program w komputerze, który tylko nam przeszkadza, i do niczego nie jest nam już potrzebny. Niemniej nie przestanie, dopóki go świadomie nie wyłączymy.

To, czego wszyscy potrzebujemy do szczęścia – nie tylko metaforycznie, ale całkiem dosłownie – to pokój i współpraca w miejsce walki. Dopóki akceptujemy w sobie silną i słabą stronę, dopóty tkwimy w schemacie ofiary i agresora w relacjach z innymi, przeskakując z „nie mogę” w „muszę”, i skutecznie omijając swoje zdrowe twórcze „mogę”, które jako jedyne ma moc uszczęśliwiania nas na stałe, niezależnie od okoliczności.

Jedna uwaga do wpisu “Miejsce mocy

  1. Pingback: Miejsce mocy — NOTATKI Z ŻYCIA – kreatywny kajetan

Dodaj komentarz