Wybór i umiejętność

Miłość jest nie tylko wyborem, ale i umiejętnością. Jesteśmy dumni, kiedy ktoś się w nas zakochuje i wybiera na swojego partnera życiowego, bo odbieramy to jako potwierdzenie swojej wyjątkowości. Ale gwarantem trwania tego wyboru i tej relacji jest umiejętność kochania ludzi w ogóle – umiejętność tolerancji, akceptacji, zrozumienia, empatii, szacunku.

Magiczne myślenie

Nic nie ma samych plusów ani samych minusów – i rzeczy, i ludzie, i sytuacje są mieszanką jednego i drugiego. 

Kiedy jesteśmy w stanie zaakceptować to co jest, możemy skupić się na plusach jakie posiada i mieć więcej tego co nam odpowiada. Takie rzeczy, sytuacje czy ludzie przyniosą nam dobre samopoczucie, satysfakcję, rozwój, to właśnie powinniśmy dla siebie wybierać.

Kiedy jednak jesteśmy w stanie zaakceptować to co jest tylko pod warunkiem, że coś się tam zmieni, że będzie inne niż jest, to zaprzeczamy rzeczywistości i decydujemy się na konflikt, który będzie przybierał na sile. Takie rzeczy, sytuacje czy ludzie przyniosą nam to czego chcemy i to, czego chcemy uniknąć – będą jak jazda kolejką górską w wesołym miasteczku między niebem a piekłem, między marzeniami a demonami. Takie wybory nam nie służą, nie prowadzą do nikąd poza kręceniem się wokół własnej osi z coraz większą prędkością.

Wybór i umiejętność

Miłość jest nie tylko wyborem, ale i umiejętnością. Jesteśmy dumni, kiedy ktoś się w nas zakochuje, bo odbieramy to jako potwierdzenie swojej wyjątkowości. Ale gwarantem trwania tego wyboru i tej relacji jest umiejętność kochania ludzi w ogóle – umiejętność tolerancji, akceptacji, zrozumienia, empatii; umiejętność traktowania potrzeb i emocji innych na równi z własnymi.

Życzenia do losu

Jest taki dowcip o człowieku od lat codziennie modlącym się „Panie Boże, daj mi wygrać na loterii” tak żarliwie, że w końcu Bóg się odzywa: „Daj mi szansę, kup los”. Niech to będzie wstęp i kontekst do dzisiejszego tekstu o szczęściu i spełnianiu życzeń 🙂

Większość ludzi uważa, że los jest głuchy na nasze życzenia. Ja mam taką teorię, że los/Bóg/Wszechświat spełnia nasze życzenia, ale spełnia je tak dosłownie, że ich nie rozpoznajemy. W końcu mamy spore problemy z komunikacją między sobą, cóż więc dziwnego, że występują też zakłócenia komunikacji z Wszechświatem…

Po pierwsze, nasze niskie poczucie własnej wartości i nieświadomie przejęte wzorce sprawiają, że chcemy dla siebie czegoś, co do nas nie pasuje, co nie zgadza się z naszą prawdziwą naturą, z naszymi autentycznymi potrzebami. Przykładem mogą być córki alkoholików, bardzo często wybierające partnerów życiowych, którzy okazują się alkoholikami. 

Przejaskrawiając – gdybyśmy wierzyli, że jesteśmy kurami, chcielibyśmy ziarna i dżdżownic, tylko czy to by nas uszczęśliwiło…? Ale pomstujemy nie na swoje wybory, a na los, że widocznie ziarno paskudnej jakości i dżdżownice żylaste…

Po drugie, tworząc życzenia, opieramy się głównie na umyśle, czyli na jego konkretnych skojarzeniach. Te skojarzenia każą nam chcieć czegoś, co tak naprawdę samo w sobie nie ma mocy uszczęśliwienia nas. Fajnie jest mieć pieniądze czy urodę czy cokolwiek innego, ale nie jest to w stanie zapewnić nam stałego dobrego samopoczucia, wyrównać negatywnych emocji płynących z innych sfer. Ale każdy obrazek losowo połączony w naszym umyśle z przekonaniem „tak wygląda szczęście” każe nam desperacko tego pragnąć, tworzyć z tego warunek dla bycia szczęśliwym. Zaprogramowani reklamami i cudzymi historiami wskazujemy kolejne rzeczy, sytuacje czy osoby, które mają nam przynieść szczęście, a kiedy tego nie robią, czujemy się oszukani. Nie przez siebie, przez los. A co los winien, że nie wiemy co nas uszczęśliwi, że testujemy kolejne obrazki zamiast iść za tym, co tu i teraz sprawia, że czujemy się dobrze? 

Kiedy wspomniana wyżej córka alkoholika uzna, że partner alkoholik nie jest tym, o czym marzyła, odchodzi od niego i formułuje życzenie do losu „mam tego dość, chcę kogoś, kto nie będzie pił i zachowywał się agresywnie”. Spotyka więc na swojej drodze takiego partnera, który de facto też nie tworzy z nią partnerskiej relacji, bo zgodnie z jej życzeniem jest przeciwieństwem poprzedniego – jest bierny, podporządkowany, wycofany, nie ma swojego zdania i nic sobą do związku nie wnosi poza fizyczną obecnością. Czy to ją uszczęśliwi, czy o tym marzyła?

Po trzecie, komunikat jest czytelny, kiedy jest spójny. Czasem kiedy komunikujemy się między sobą, treść mówi co innego, ton głosu co innego, a mowa ciała (mimika, gesty, postawa) co innego, trudno odgadnąć prawdziwą intencję mówiącego. Jeśli chcemy czegoś przez umysł (dochodzimy do wniosku, że to będzie dla nas dobre), może to być niezgodne z naszą hierarchią wartości, albo możemy się bać swoich emocji z tym związanych, albo zwyczajnie nie potrafimy uwierzyć, że to możliwe, więc blokujemy działania, które prowadzą do spełnienia życzenia (jak w wyżej zacytowanym dowcipie: chcę wygrać, ale nie wierzę, że to możliwe, więc nawet nie kupuję losu, tylko powtarzam sobie/innym/losowi, że chcę, marzę, potrzebuję). Nasza przykładowa córka alkoholika może mówić, że pragnie idealnego partnera, a nawet fizycznie go szukać, ale jeśli jest zmieszana, kiedy ktoś traktuje ją z szacunkiem, jeśli myśli o sobie jak o osobie gorszego gatunku, jeśli ma ukryte przekonanie, że nie istnieją związki partnerskie, że nie można być w stałej dobrej relacji z drugim człowiekiem –  to tak naprawdę wysyła sprzeczne sygnały.

Kiedy każda część nas mówi co innego, to generalnie, całym sobą, mówimy „nie wiem”, „waham się”, „mam wątpliwości”. Zatem Wszechświat czeka, zgodnie z naszym nieświadomym życzeniem.

Podsumowując, w kwestii wypowiadania życzeń do losu trzeba sobie uświadomić pewną kwestię. Nasze doświadczenie z najwcześniejszych lat życia staje się naszym naszym standardem, wzorcem, miarą dla wszystkiego innego, co nas później w życiu spotyka. To, czego doświadczyliśmy osobiście lub byliśmy świadkami, ustala naszą indywidualną definicję w każdym temacie: czy standardem jest zdrowie czy choroba, bieda czy bogactwo, cierpienie czy przyjemność, porozumienie czy walka, „ja” czy „my”, i tak dalej. Ważne jest, żeby sobie uświadomić te standardy – co dla mnie jest „normą”? Czy przemoc zaczyna się od bicia, wyzwisk czy podniesionego głosu? Czy dobrobyt to mieć na chleb, na czynsz, czy na podróż dookoła świata? Czy sukces to uznanie szefa, podziw znajomych czy posiadanie fanów na całym świecie? I tak dalej. Dlaczego to ważne? Bo to jest nasz poziom „0”, miejsce startu. A umysł puszcza nas tylko o jeden poziom dalej, tylko tyle tak naprawdę uznajemy za realne, możliwe do spełnienia. Kobieta maltretowana przez partnera nie marzy o podziwianiu zachodu słońca z ukochanym na Bali – marzy o tym, żeby nie była bita, upokarzana, wyzywana; marzy o spokoju, bezpieczeństwie. Ktoś chory na przewlekłą chorobę ograniczającą życie nie marzy o zdobywaniu górskich szczytów ani zwycięstwie w maratonie – marzy o jakiejkolwiek sprawności, uwolnieniu się od leków i bólu. I odwrotnie – ktoś wychowany w luksusie nie planuje wydatków na następny miesiąc, tylko spełnia kolejne materialne marzenia. Dziecko dorastające w rodzinie naukowców nie zastanawia się, czy wybrać szkołę średnią czy branżową, tylko w jakiej dziedzinie zrobi doktorat. 

Umysł bazuje na naszym doświadczeniu, i każe nam odtwarzać to, co zna, z niewielkim odchyleniem, z małą tolerancją. Pozwala jedynie na ewolucję – powolną zmianę w wybranym kierunku, w tempie jeden szczebel na drabinie wzwyż; nieważne, czy chodzi o finanse, karierę, relacje z innymi czy inną sferę. Wzorzec zapisany w umyśle czuwa, żebyśmy nie przekroczyli wyznaczonej linii. I słuchając dyktatury swojego umysłu, jego logiki, nie jesteśmy w stanie tej granicy przeskoczyć. Wtedy mają sens powiedzenia „jaki rodzic, takie dziecko”, „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, „natura ciągnie wilka do lasu” itp.

Założę się, że w tym momencie wiele osób pomyśli: „ale nieprawda, przecież są przykłady cudownych odmian losu, ludzi, którzy z niczego doszli na szczyt czy wyzdrowieli ze śmiertelnej choroby”. To fakt 🙂 Ale nie wtedy, kiedy opieramy się na umyśle, jego logice i doświadczeniu. Tak dzieje się wtedy, kiedy potrafimy odsunąć głos umysłu na drugi plan i zawierzyć temu drugiemu głosowi, zwanemu czuciem, intuicją, głosem duszy, wiarą. Dzięki niemu jednostka i świat są zdolne nie tylko do ewolucji, ale i do rewolucji, do zmian o 180 stopni, do gigantycznych skoków rozwojowych. Tam, gdzie nie zatrzymują nas blokujące wiarę przekonania, jesteśmy zdolni do cudów, do przeskoczenia swojego poziomu startowego o dowolną ilość poziomów – do miejsca, gdzie zatrzyma nas własna wyobraźnia. Często oceniamy  myśl, która jest sprzeczna z naszymi przekonaniami, jako szaloną. Tymczasem tworzy ją ta część nas samych, która nie uległa społecznemu zaprogramowaniu; to głos, który odważa się mówić totalnie wbrew wszystkiemu co poznaliśmy „a jednak to możliwe”. Mówiąc krótko, ile w nas wiary w to, czego nie doświadczyliśmy osobiście, tyle możliwości do przekraczania granic wyznaczonych przez umysł.

Wszechświat spełnia nasze życzenia. Kiedy mówimy, że czegoś nie chcemy, że czegoś mamy dosyć – czeka aż sprecyzujemy, co zatem chcemy. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy i jest to w zasięgu tolerancji naszego umysłu – dostajemy to, choć nie zawsze nas to uszczęśliwia. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy, a inna część nas samych się z tym nie zgadza – Wszechświat czeka, aż się ze sobą dogadamy. Kiedy mówimy, że chcemy być szczęśliwi, Wszechświat pyta jak robot ustawiający swoje funkcje w filmie „Interstellar” – „szczerość na ile procent? poczucie humoru na ile procent?” Ile chcesz bólu, czułości, empatii, siły, wrażliwości, odwagi, poczucia bezpieczeństwa… Co znaczy dla ciebie bogaty, ważny, mądry, przystojny…? A my odpowiadamy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zazwyczaj umysłem, a czasem dopuszczając do głosu duszę. Na co się zgadzamy, to otrzymujemy.

Praktycznie każdy jest tak szczęśliwy, jak pozwala mu jego własne zaprogramowanie lub nieco bardziej, jeśli włoży w to dużo wysiłku. Potencjalnie każdy może być szczęśliwy tak bardzo, jak jest w stanie to sobie wyobrazić i w to uwierzyć.

Zaprogramowani

Różnice między kobietami a mężczyznami są oczywiste, a zarazem względne. Nawet fizycznie. Na ogół mężczyzna jest wyższy od kobiety, więcej waży, jest silniejszy. Największy, najsilniejszy mężczyzna i najniższa, najsłabsza kobieta to jak dwa różne światy, trudno byłoby im razem funkcjonować. Ale zdarza się, że kobieta jest większa i silniejsza niż mężczyzna w tym samym wieku, prawda? Podobnie jest z innymi cechami. Mężczyznom przypisuje się racjonalne rozumowanie, logikę, rozsądek; kobietom emocjonalność, intuicję, talenty artystyczne. A przecież jest mnóstwo mężczyzn, którzy są artystami, i jest wiele kobiet wybitnie radzących sobie w zawodzie inżyniera, architekta czy prawnika. Można powiedzieć, że trudno będzie się porozumieć najbardziej „męskiemu” mężczyźnie i najbardziej „kobiecej” kobiecie, ale precyzyjniej jest nie kierować się stereotypem płci, a predyspozycjami mózgu: trudno o porozumienie między kimś, kto cechuje się racjonalnym, praktycznym sposobem myślenia i potrzebuje fizycznych dowodów, żeby zmienić przekonania, a kimś, kto kieruje się czuciem i intuicją, i na tej podstawie buduje swój system przekonań. Osoby tak ukształtowane (przez swoje predyspozycje i osobiste doświadczenie) niezależnie od płci opisują swoje wewnętrzne światy tak różnym językiem, że porozumienie między nimi jest bardzo mało prawdopodobne. Zatem nie negując biologicznych różnic między płciami warto sobie zadać pytanie, czy międzypłciowe różnice w funkcjonowaniu emocjonalnym i społecznym nie wynikają bardziej z odmiennego traktowania chłopców i dziewczynek, z podświadomego kierowania się stereotypami przez rodziców. Bo przecież „chłopaki nie płaczą”, a „dziewczynki muszą się wypłakać”. Tylko co tak naprawdę o tym decyduje – biologia czy kulturowe stereotypy? Natura czy sztywne przekonania bezrefleksyjnie dziedziczone przez pokolenia?

Tu dochodzimy do kolejnej kwestii kulturowej – moralności.

Wielu ludzi uważa moralność za naturalny zestaw właściwych zachowań, nie podlegający dyskusji, dzielący ludzi na dobrych i złych. Tymczasem moralność to niepisane prawo obyczajowe tworzone przez daną kulturę. I tak w jednej kulturze można mieć jedną żonę czy męża i każde odstępstwo od tej zasady jest niemoralne, a w innej kulturze można mieć wiele żon (mężów), i świadczy to o wysokiej pozycji społecznej. Innymi słowy to samo zachowanie oceniane przez członków różnych kultur może być „dobre” i „złe”. Podobnie jest z przekonaniami religijnymi – dla wyznawców jednej religii zabójstwo jest grzechem, dla wyznawców innej jest obowiązkiem. 

To, z czym stykamy się od urodzenia, staje się dla nas „oczywistą oczywistością”, niezależnie czy jest to kwestia religii, zasad moralnych czy jedzenia (kiszona kapusta wzbudza taki sam wstręt u innych społeczności, jak u nas jedzenie owadów, psiego mięsa czy zgniłych jajek). A jednak jest tylko zestawem przekonań panującej w danej społeczności; gdybyśmy urodzili się gdzieś indziej, nasz zestaw wyglądałby zupełnie inaczej, choć z taką samą mocą wierzylibyśmy, że jest jedynie prawdziwy. 

Dla każdej osoby jej system przekonań rzeczywiście jest jedynie prawdziwy – bo jest jej indywidualnym, osobistym programem, innego po prostu nie ma. Wszystko, co poznaje później, jest już oceniane, porównywane do tego, co jest, więc najczęściej wydaje się obce, dziwne i nienaturalne.

Warto czasem zmienić swoją perspektywę i popatrzeć na swoje przekonania z pozycji obserwatora, nie utożsamiając się z nimi. Tak naprawdę nie jesteśmy swoimi przekonaniami – nawet jeśli je zmienimy, nadal pozostajemy sobą. Wydaje nam się inaczej; wydaje nam się, że nasza tożsamość się rozpadnie jak tylko dopuścimy do siebie wątpliwości, więc często walczymy o to, żeby ktoś uznał nasze racje, jakby od tego zależało nasze życie. To sygnał, że odzywa się w nas program („jest i musi być tak, jak zostało zapisane”). Ale jeśli każdy ma nieco inne zapisy, i każdy będzie zażarcie walczył o swoją rację, to jedyne co uzyskamy, to nieustanny konflikt, walka, wojna. Może więc warto spróbować popatrzeć na wszystko z góry, z lotu ptaka? 

Czy zatem każde nasze przekonanie jest fałszywe, szkodliwe?

Każde, które jest automatycznym zapisem, nawet jeśli ze społecznego punktu widzenia jest „dobre”, moralne. Ktoś, kto poświęca się dla innych dlatego, że tak został nauczony, robi to z poczucia wewnętrznego obowiązku, mając mieszane uczucia. Ktoś, kto robi to samo z własnego świadomego wyboru, odczuwa satysfakcję, radość. Zachowanie to samo, ale emocje zupełnie inne. 

Można powiedzieć, że każde automatycznie przyjęte przekonanie staje się naszym wewnętrznym przymusem, więzieniem, które boimy się opuścić (jeśli przynosi społeczną akceptację), lub którego nie potrafimy opuścić (choć spotyka się ze społecznym potępieniem), i to mówią nam odczuwane emocje. To samo przekonanie przyjęte przez nas świadomie jako własne może stać się samorealizacją, pasją, i źródłem pozytywnych emocji. Kiedy umysł każe nam w coś wierzyć, cierpimy; kiedy wybieramy w co wierzyć, odczuwamy radość z życia.

Czy niektóre przekonania są bardziej szkodliwe od innych?

Szczególnie blokujące są przekonania negatywne na własny temat – że jesteśmy brzydcy, źli, głupi, niewystarczający, żeby nas kochać. Te przekonania odbierają nam radość z życia, energię potrzebną do zmiany i motywację do działania. Dezaktywują nasz prawdziwy potencjał, stawiają nam ograniczenia. Kiedy uwierzymy, że czegoś w sobie nie mamy czy czegoś nie potrafimy, zachowujemy się, jakby to była niepodważalna prawda, nawet jeśli inni widzą to inaczej. 

W taki właśnie sposób ludzie podporządkowali sobie ogromne i silne słonie: młodziutkie przywiązuje się mocną liną do drzewa, aż nauczą się, że nie warto się szarpać; kiedy już w to uwierzą, jako dorosłe osobniki będą stać posłuszne przywiązane sznurkiem do małego palika, nie zdając sobie sprawy ze swojej siły i możliwości zmiany swojej sytuacji.

Wszystkie przekonania automatycznie zapisane w umyśle są niekorzystne, bo wprowadzają poczucie wewnętrznego przymusu reagowania w określony sposób, a co za tym idzie dyskomfort emocjonalny. Przekonania negatywne dodatkowo nas „dołują”, blokują, unieruchamiają, zabierają nadzieję na możliwość zmiany. Ale to nie wszystko: przekonania mogą wchodzić ze sobą w konflikt, powodując kompletny chaos w naszych myślach i odczuciach.

Co powoduje powstanie sprzecznych przekonań?

Dzieje się tak wtedy, kiedy w pierwszych latach życia otrzymujemy sprzeczne, ale równie ważne informacje od równie dla nas ważnych osób, autorytetów. Wtedy umysł nie może zapisać jednej generalnej zasady („należy być zaangażowanym” lub „opłaca się być leniwym”; „należy szanować inne istoty żyjące” lub „cudze życie nie ma znaczenia”; „poświecenie dla innych daje satysfakcję” lub „wykorzystywanie innych jest w porządku”), zapisuje więc obie, każdą zamykając w jakimś obszarze związanym ze związanym z tym doświadczeniem (praca kontra dom, ludzie kontra zwierzęta, rodzina kontra obcy). Ponieważ jednak nie da się perfekcyjnie rozdzielić tych obszarów, sprzeczne przekonania rodzą wewnętrzne konflikty i utrudniają stworzenie spójnego obrazu siebie. 

Stosunkowo łatwo jest wytropić pojedyncze przekonanie, które nam nie służy, za pomocą negatywnych emocji pojawiających się przy jego realizacji. Konflikt sprzecznych przekonań daje mieszane emocje, czujemy się jak uwięzieni w potrzasku – żadne rozwiązanie nie wydaje się właściwe, żadne działanie nie przynosi ulgi; albo przeciwnie: ciągnie nas jednakowo w obie strony, nie potrafimy wybrać, co będzie dla nas korzystne, nie potrafimy określić, z czym będziemy czuć się lepiej. Emocje mówią nam wtedy, że żadne ze znanych rozwiązań nie działa; że mamy jedynie złudzenie wyboru, a tak naprawdę wybieramy między schematami, starymi automatyzmami, które nas ograniczają jak mury więzienia.

Podsumowując…

Pierwsze doświadczenia i obserwacje w naszym życiu są jak suwaki na konsoli – unikalnie programują nasz sposób myślenia, nasz własny „język”, a więc i nasze relacje ze sobą i światem zewnętrznym.

Próbujemy sterować tym, co materialne, wytworami naszego myślenia – próbujemy zmieniać innych ludzi, zmieniać sytuacje. Ale dopóki nie zmienimy naszego myślenia, wciąż od nowa będziemy wytwarzać to samo. Możemy zmienić jedynie dekoracje – robić to z innymi ludźmi, w innych okolicznościach – ale i tak wytworzymy ten sam rodzaj relacji, oparty na tym, w co gdzieś głęboko wierzymy na podstawie pierwszych doświadczeń; często zupełnie przypadkowych doświadczeń, które jednak stały się naszymi nieświadomymi generalnymi przekonaniami.

 Jak możesz sobie uświadomić swoje zaprogramowanie?

Zaprogramowanie to zestaw nieświadomie przyjętych przekonań i związanych z nimi schematów zachowania. Możesz spróbować wytropić te przekonania:

  • zadając sobie pytania o to, w co wierzysz i dlaczego (na temat siebie, innych ludzi, natury świata, sensu życia, istnienia Boga);
  • obserwując typowe dla siebie zachowania i odkrywając stojące za tym zachowaniem przekonania;
  • zwracając uwagę na negatywne emocje powtarzające się w konkretnych sytuacjach, wskazujące na konflikt przekonań.

Zamulacze

Człowiek wstaje rano. Nie, nie wstaje – dźwięk budzika wyrywa go ze środka cyklu snu, więc zrywa się zły. 

Zaczyna dzień od kawy, która od razu dociąża (zakwasza) organizm, zanim ten zdołał się pozbyć nocnych toksyn. 

Potem Człowiek przegląda wiadomości – jego wzrok przelatuje po nagłówkach: skandal polityczny, wypadek samolotu, katastrofa ekologiczna, zamieszki, seksafera, epidemia nowej choroby, akt terroryzmu, szalejący żywioł… 

Idzie do pracy, narzeka i plotkuje, kłóci się z szefem. Kiedy zgłodnieje, kupuje batonik, popija kawą albo napojem energetycznym, żeby na siłę wydusić z organizmu energię potrzebną do tego, żeby dotrwać do końca godzin pracy. Przegląda Fb, żeby upewnić się, że wszyscy inni mają w życiu lepiej od niego.


Wraca do domu, gdzie nabuzowany zgromadzonymi negatywnymi myślami kłóci się z rodziną.
Żeby się zrelaksować, sięga po piwo albo drinka (trochę przytłumią świadomość) i włącza telewizor – trup ściele się gęsto, przekleństwa stanowią większość dialogów, w tle brutalny seks, albo seks jako narzędzie manipulacji, albo seks jako zdrada.


W przerwie na reklamę Człowiek dowiaduje się, czego nie ma, a koniecznie potrzebuje do szczęścia i jakie nowe lekarstwa na ból ciała i duszy (informujący o tym, co potrzebujemy zmienić w swoim życiu) weszły na rynek.


Kładzie się spać z przekonaniem, że życie jest do kitu, i z takim przekonaniem wstaje kolejnego dnia. Kurtyna.


Nie wybieramy kultury, w której się rodzimy, przywykamy do standardów, które nas otaczają, naśladujemy to, jak myślą i co robią inni. Ale wciąż to my sami decydujemy co z zewnętrznego świata wpuszczamy do swojego życia – ile jest w naszym życiu zakwaszaczy ciała, zamulaczy umysłu i przytłumiaczy duszy.

Resetowanie przekonań

Powiedzmy, że ktoś w dzieciństwie był wyśmiewany z powodu niskiego wzrostu. Jeśli krytyka pochodziła od osób ważnych i towarzyszyły jej silne emocje, bycie niskim zostało zapisane w umyśle jako słabość – coś, co spowoduje odrzucenie przez innych ludzi. Taki ktoś staje się przewrażliwiony na tym punkcie i stara się zatuszować „wadę” – nosić buty na obcasie, unikać wysokich ludzi, odpowiednio ustawiać się do zdjęć itp.

Kiedy wzorzec zostaje zapisany, reakcje innych ludzi przestają mieć na niego bezpośredni wpływ; jeśli ktoś nie robi na ten temat żadnych uwag, umysł interpretuje to jako „nie zauważył” albo „dał się oszukać” i nie zmienia to w żaden sposób przekonania, że niski wzrost to coś nieakceptowalnego. Jeśli ktoś uzna niski wzrost za atut, też nie spowoduje to automatycznie zmiany samooceny u niskiej osoby, ale może ją zainspirować, żeby przeciwstawiła się swojemu przekonaniu, żeby spróbowała swój wzrost podkreślać, eksponować, żeby przestała się go wstydzić. 


Wtedy jednak umysł zaczyna wariować, bo w niesprzyjających warunkach odzywa się stare przekonanie (niski wzrost powoduje odrzucenie innych), w sprzyjających nowe (niski wzrost może powodować akceptację innych), i jedyne co się dzieje, to zamęt. Powstają mieszane emocje wynikające z powtarzającej się stale zmiany zaszufladkowania przez umysł niskiego wzrostu – raz jest on akceptowalny, innym razem nie, zgodnie z bieżącym doświadczeniem, które albo jest w zgodzie z tym najstarszym, albo nie jest.

Znajdziemy zawsze argumenty potwierdzające oba przekonania – niski wzrost (jak zresztą wszystko inne) może być zarówno problemem, jak i atutem. Tak naprawdę nie ma to znaczenia, bo w obu przypadkach nasze myślenie jest dyktowane przez ten sam lęk tworzony przez założenie, że to akceptacja innych daje nam prawo bytu. To założenie było prawdziwe dla małego dziecka całkowicie zależnego od swoich konkretnych opiekunów, ale nie jest prawdziwe dla osoby dorosłej, samodzielnej i niezależnej, dokonującej własnych wyborów.

Odpowiedź, która resetuje ustawienia umysłu i tworzone przez nie negatywne emocje brzmi: niski wzrost (czy jakakolwiek inna cecha) nie ma związku z miłością, bo miłość jest bezwarunkowa. Może mieć jedynie związek z akceptacją ludzi, którzy nie zamierzają lub nie potrafią nas kochać – ale to my sami decydujemy, jakie miejsce będą zajmować ci ludzie w naszym życiu.

Co z miłością?

Zakochanie to stan, w którym dwoje ludzi przyciąga się do siebie nawzajem jak nagle uaktywnione magnesy – z nieodpartym przekonaniem, że w swoich różnicach pasują do siebie jak klucz do zamka.

Stan zakochania cechuje się tym, że dwie osoby stają się dla siebie priorytetem przed absolutnie wszystkim innym, a dla każdego z osobna staje się motywacją do wysiłku bycia lepszą wersją siebie.

I tu zaczynają się schody. Bo co to znaczy być lepszą wersją siebie? Zazwyczaj znaczy to zanegowanie swoich słabości i maksymalne wykorzystywanie silnych stron, żeby zasłużyć na miłość tej drugiej osoby, żeby ją sobie kupić, zatrzymać przy sobie. A ponieważ przyciągają się przeciwieństwa, to każda osoba ma obszar, w którym błyszczy, realizuje się i rozwija oraz obszar, w którym tego nie potrafi – tam robi to (za nią) partner. Jedno zarabia, drugie dba o dom i dzieci, jedno załatwia sprawy w urzędach, drugie gotuje, jedno lubi pracę na działce, drugie spotkania ze znajomymi, jedno śpi w dzień, drugie w nocy, i tak dalej.

Tu możliwe są dwa scenariusze: albo powstanie wygodny układ stworzony z luźno powiązanych dwóch odrębnych światów, albo powstanie pole bitwy zasilane pretensjami do drugiej osoby, że nie chce być bardziej… podobna. W obu przypadkach jednak znika zakochanie, zastępuje je przyzwyczajenie albo otwarty konflikt.

Co zatem z tą miłością?

Wróćmy do początku i zmieńmy założenie. Może przyciągamy ludzi nie po to, żeby nas skompletowali i wyręczyli w tym, w czym nie czujemy się pewnie; może przyciągamy swoje przeciwieństwo po to, żeby się od niego czegoś nauczyć? Wtedy bycie lepszą wersją siebie nie oznaczałoby popisywania się tym, co umiemy najlepiej przed sobą nawzajem, ale robienie wszystkiego razem, żeby uczyć się od siebie tego, czego nie trenowaliśmy wcześniej. A robiąc wszystko razem nie gubimy bliskości; ciągle zmieniając schematy nie gubimy empatii; będąc w stałym kontakcie nie gubimy ważności drugiej osoby; tworząc razem jeden wspólny świat tworzymy… miłość. Bo miłość jest konsekwencją wspólnoty, nie tej pozornej, formalnej czy okazjonalnej, tylko tej realnej – fizycznej, emocjonalnej, intelektualnej i duchowej.

Możemy podzielić się rolami jak podpowiada tradycja, kultura, normy społeczne czy religijne i pozostać w osobnych światach, które istnieją ze sobą w zgodzie lub konflikcie. I możemy spróbować żyć bez ról czy schematów i zbudować jeden naprawdę wspólny świat, tak jak to robimy w stanie zakochania. To zależy tylko od tego, czy tworzenie z tą drugą osobą pozostanie naszym priorytetem, czy też stanie się nim coś innego, coś, w czym jesteśmy dobrzy i za co możemy dostać uznanie, podziw, głaski i oklaski od innych ludzi – występując solo.

Złudzenie wyboru

Z natury jesteśmy wolni, więc każdy przymus budzi w nas bunt – większy czy mniejszy, uświadamiany czy nie. Nieważne czy przymus nakłada ktoś z zewnątrz czy sami sobie nakładamy ograniczenia; nieważne czy uważamy przymus za problem czy pomoc, czy zgadzamy się z jego koniecznością czy nie – nie lubimy presji, lubimy mieć wybór. Ale wybór też może być satysfakcją albo problemem, bo nie zawsze potrafimy porównać to, między czym wybieramy; nie zawsze też widzimy wszystkie opcje, a czasami jest ich po prostu za dużo.

Dlatego mądry rodzic uczy dziecko wyborów od samego początku. Im dziecko jest mniejsze, tym mniejsze jest pole wyboru – „poczytać ci tę bajkę czy tę?” (a nie: „poczytać ci bajkę czy włączyć telewizor?”) „chcesz się bawić klockami czy pluszakami?” (a nie: „chcesz się bawić klockami czy nożami z kuchni?”) „zjesz jabłko czy gruszkę?” (a nie: „zjesz jabłko czy czekoladę?”). Dziecko uczy się pytać siebie co jest jego potrzebą, rodzic sprawia, żeby wybierało z zakresu rzeczy bezpiecznych i rozwijających.

Wydawałoby się, że jako dorośli potrafimy wybierać. Chyba jednak tak nie jest, skoro tak bardzo narzekamy na swoje wybory, wstydzimy się ich lub robimy wszystko, żeby los lub inni ludzie wybrali za nas. Korzystają z tego ci, którym zależy na naszych wyborach, dla których są one kwestią ich zysku. Może nam się wydawać, że mamy wybór w sklepie pełnym żywności, dopóki nie zaczniemy czytać etykiet – najczęściej wybieramy między trucizną a trucizną, tyle że w różnych smakach, postaciach i stężeniach. A może mamy wybór w co się ubrać? Tak, ale nie według własnego pomysłu na siebie, a spośród tego, co zostało wylansowane jako modne w danym sezonie. Kiedy przyjrzymy się bliżej temu, z czego wybieramy, okazuje się zazwyczaj, że mamy jedynie złudzenie wyboru, a tak naprawdę pozwalamy decydować za siebie trendom, kulturowym schematom, regulowanej podaży, lansowanym przez media autorytetom czy reklamom.

Co z tego wynika? Dwie rzeczy.

Pierwsza, że żeby naprawdę wybierać, trzeba być świadomym czego się chce, w przeciwnym razie będziemy wybierać spośród rzeczy, które nie są nam potrzebne albo nam zaszkodzą.

I druga, że możemy być dla siebie mądrym rodzicem i tak aranżować przestrzeń swoich wyborów, żeby nie musieć wciąż ze sobą walczyć, żeby pomóc sobie iść tam, dokąd chcemy iść. Pod warunkiem – patrz wyżej – że wiemy gdzie to jest.

Uczucie przewodnie

W tekście pt. „Sterowniki umysłu” pisałam o tym, że nasze losowe doświadczenie życiowe decyduje, w jakich obszarach nasz umysł pracuje w trybie przetrwania, a w jakich w trybie rozwoju; gdzie stale walczy, a gdzie dąży do samorealizacji. Najkrócej mówiąc, tam, gdzie zaraził nas cudzy lęk, uciekamy przed piekłem, wciąż oglądając się za siebie; tam, gdzie nie zdołał, szukamy raju, patrząc odważnie przed siebie.

Tak jak w Biblii grzech pierworodny (zwątpienie w miłość) zamknął człowiekowi drogę do raju, tak w życiu każdego z nas lęk pierwotny (zwątpienie w miłość) blokuje drogę do szczęścia. Ten lęk to pierwsze zwątpienie w miłość, pierwsze i tym samym najsilniejsze zetknięcie z ciemnością. Nazywam je uczuciem przewodnim, bo po pierwsze jest bardzo silnie w nas zakotwiczone ze względu na bezbronność dziecka i jego całkowitą zależność od dorosłego, a po drugie dopóki jest nieuświadomione, towarzyszy nam w życiu stale jak cień, jak filtr, przez który widzimy rzeczywistość.

To uczucie może powstać krótko po urodzeniu jako skutek silnego dyskomfortu fizycznego (jak ból spowodowany długotrwałą chorobą, unieruchomieniem, przemocowym traktowaniem, a nawet ciągłą kolką jelitową) lub psychicznego (jak silne negatywne emocje opiekunów związane z trudnymi okolicznościami lub konfliktami we wzajemnych relacjach). Wystarczy sobie wyobrazić, co czuje całkowicie bezbronny niemowlak, który nie ma żadnej wiedzy o świecie, a dokucza mu stały ból, albo doświadcza silnych negatywnych emocji swojego rodzica, albo odgłosów wojny i przerażenia, bezradności tych, którzy mają go chronić. Tak czuje się przywitany przez świat, taki obraz świata w sobie zapisuje jako wzorzec; przez to uczucie będzie później postrzegał innych ludzi i siłę wyższą.

Czasem lęk pierwotny pochodzi z okresu jeszcze wcześniejszego, przed urodzeniem – z czasu życia płodowego, ponieważ dziecko odczuwa emocje matki. Jeśli ciąża jest nieakceptowana, jeśli matka żyje pod presją, jeśli próbuje dokonać aborcji, to dziecko nosi w sobie to uczucie odrzucenia, bycia nieproszonym gościem na tym świecie.

Zasada jest jedna: im wcześniej poczuliśmy na sobie dotyk ciemności, tym trudniej „dokopać się” do tego uczucia, tkwi ono w nas jak dusząca mgła; im później się to stało, tym łatwiej jest je namierzyć, bo zostaje już skojarzone z konkretnym obrazem albo nawet słowami, staje się namacalne, bardziej konkretne.

Mówimy czasem, że dzieci rodzą się „złe”, „inne” (niepodatne na wpływy wychowawcze) i szukamy winy w genach. Ale to właśnie lęk pierwotny potrafi zniweczyć wysiłki opiekunów i sprawić, że dziecko może nieświadomie prowokować odrzucenie, bać się wszystkiego jakby stale wisiał nad nim miecz Damoklesa, widzieć wszędzie zagrożenie, ślepo walczyć przeciwko wszystkiemu i wszystkim.

Lęk pierwotny zniekształca to, co widzimy, nie pozwala nam dostrzec dobra, ciepła, życzliwości, wsparcia, serdeczności, miłości, nie pozwala tego czuć. Przerzuca nasz umysł w tryb przetrwania, każe nam żyć jakbyśmy codziennie wychodzili na pole bitwy. Nie myślimy wtedy o tym, co przynosi nam radość i satysfakcję, myślimy o tym, co nas boli. Nie spodziewamy się nagród, chcemy jedynie uniknąć kary. Nie marzymy o komforcie, pragniemy zniknięcia tego, co nam przeszkadza. Nie pragniemy zdrowia, próbujemy zwalczyć choroby. Wkładamy energię w unikanie toksycznych ludzi, nie w tworzenie przyjaźni. Zajmuje nas definiowanie siebie poprzez to, co nas boli, czym nie jesteśmy, a nie rozwijanie swojego potencjału. Unikanie trucizn to nie to samo co zdrowe odżywianie, w sensie dosłownym i metaforycznym.

Możemy tak żyć przez całe życie, uwięzieni w samospełniającej się przepowiedni (na co kierujemy uwagę, to powołujemy do życia, na co się zgadzamy, to zostaje z nami). Możemy też świadomie dokonać nowego wyboru, zmienić ten scenariusz. Żeby to zrobić, potrzebujemy uświadomić sobie swój lęk pierwotny. Nie jest to łatwe, ponieważ ten lęk pochodzi z okresu, kiedy nie podlegał nazwaniu (ani płód, ani niemowlę czy malutkie dziecko nie myśli słowami) – jest to uczucie, które musimy pozwolić sobie poczuć, żeby móc je nazwać i zrozumieć dorosłym umysłem.

Droga do niego prowadzi przez nazywanie wszystkich swoich lęków ukrytych pod negatywnymi emocjami. Możemy nie pamiętać swojej traumy, ale uczucie powstałe pod jej wpływem jest nadal obecne w naszym życiu pod innymi postaciami, skanalizowane przez umysł do innej, w jakiś sposób podobnej formy (np. możemy nie pamiętać gniewu ojca, który wstrząsnął niemowlakiem, ale zasiany wtedy lęk każe nam panicznie bać się burzy jako symbolicznego gniewu Boga ojca). Żadna fobia ani mania nie bierze się znikąd, jest tylko nową formą starego lęku. Możemy uczyć się z nim żyć w trybie przetrwania i możemy go zneutralizować swoją świadomością, uwolnić się od niego i zacząć się rozwijać.

Albert Einstein powiedział: „Najważniejszą decyzją, jaką możemy podjąć jest odpowiedź na pytanie, czy wierzymy, że żyjemy w przyjaznym czy wrogim Wszechświecie. Z tej jednej decyzji wszystko wypływa.” O tym jest ten tekst. Lęk pierwotny każe nam wierzyć, że Wszechświat jest zimny, nieprzyjazny i groźny, i taki się wtedy dla nas staje, bo na tym się skupiamy, to z niego podświadomie wybieramy. Jeśli zdołamy odseparować swoje doświadczenie i swoją wiarę, czyli wbrew temu co nas spotkało uwierzyć we Wszechświat, który jest miłością, wszystko co dobre stanie przed nami otworem.

„Jak zobaczę to uwierzę” powiedział człowiek. „Jak uwierzysz to zobaczysz” powiedział Wszechświat.