Prawdą jest, że trzeba uznać ograniczenia rzeczywistości, bo nie zmieni ona swoich praw tylko dlatego, że nam się nie podobają – ale nie po to, żeby się do niej dostosować rezygnując z siebie, tylko po to, żeby określić własną tożsamość wobec niej. Im trudniejsza jest ta rzeczywistość, tym bardziej wymusza na nas zdefiniowanie siebie, swoich wartości, tego, w co wierzymy, kim jesteśmy, jak chcemy żyć.
Prawdą jest, że trzeba zaakceptować innych ludzi takimi jacy są, bo nie zmienią się dla naszego widzimisię – ale nie po to, żeby się do nich dostosować rezygnując z siebie, tylko po to, żeby w zderzeniu z nimi rozpoznać własne potrzeby i zdefiniować własne marzenia. Im większym wyzwaniem stają się dla nas inni ludzie, tym silniej odzywa się w nas niezgoda na bycie kimś mniej niż jesteśmy.
Relacje, jakie tworzymy z innymi ludźmi, są odbiciem tego, jak postrzegamy siebie w poszczególnych obszarach: swojej fizyczności, intelektu, emocjonalności i duchowości.
Sfery, które nie zostały dotknięte ani krytyką, ani nadmierną aprobatą naszych opiekunów to te, które rozwijamy najbardziej naturalnie, w kontakcie ze sobą. Są zdrowe i tworzą zdrowe relacje, oparte na partnerstwie. Cechuje je równowaga: intuicyjnie balansujemy tam między byciem z innymi a byciem samemu, dawaniem i braniem, zaspokajaniem własnych i cudzych potrzeb. To relacje bazujące na przekonaniu, że wszyscy jesteśmy sobie równi.
Tych obszarów, które zostały zranione krytyką nie rozwijamy z lęku przed odrzuceniem. Są słabe nie z natury, ale przez zaniedbanie. Wstydzimy się ich przed innymi, staramy się je ukrywać, nie dopuszczać innych do siebie w tym miejscu – innymi słowy nie tworzymy relacji opartych głównie na tych obszarach. Bezpieczniejsza wydaje się nam tu samotność, z której wychodzimy tylko po to, żeby zaczerpnąć od innych energii, której nie potrafimy tutaj wytwarzać sami. Brak tej umiejętności powoduje, że czujemy się słabi i skupiamy się głównie na swoich potrzebach. W tworzonych w tym obszarze relacjach czujemy się kimś gorszym, podporządkowanym, zależnym od innych. Przekonanie rządzące w takiej sferze to przekonanie o własnej niższości względem innych ludzi.
Sfery, które zostały dotknięte nadmierną aprobatą (zachwytem, podziwem) ze strony opiekunów, rozwijamy intensywnie, znacznie silniej niż inne. Wabimy innych do siebie za ich pomocą, przedstawiamy je jako swoją wizytówkę, wręcz wymuszamy relacje w tym obszarze. Występujemy tu w roli ekspertów, liderów, doradców, nauczycieli, trenerów – kogoś stojącego ponad innymi, zarządzającego innymi, pouczającego, dominującego. W tych obszarach potrafimy wytwarzać energię, ale zasila nas uznanie innych, zgodnie ze wzorcem z dzieciństwa. Te relacje są więc również zależnościowe, choć oparte na przekonaniu o swojej wyższości.
Załóżmy, że mamy w sobie wszystkie trzy rodzaje obszarów – te słabe, te silne i te neutralne. Każdy z nich powoduje funkcjonowanie w konkretnej roli (podporządkowanej, dominującej, partnerskiej), każdy z nich przyciąga to, co pasuje do jego wzorca: partner partnera, nauczyciel ucznia, potrzebujący ofiarodawcę. Czasami przyciągamy kogoś, kto jak puzzel pasuje do naszych ustawień, a czasami jakaś (lub każda) część nas tworzy swój własny świat, swoje odrębne relacje, ciągnąc nas w różne strony i powodując wewnętrzne konflikty. Jesteśmy całością, chcąc czy nie chcąc używamy jednocześnie wszystkich swoich części, więc jeśli nie pozostają one ze sobą w zgodzie i harmonii, możemy mieć wrażenie ciągłych zmian osobowości, przeskakiwania z roli w rolę, utraty własnej tożsamości.
Przekonanie o swojej wyjątkowości w jakimś zakresie zazwyczaj tworzy dużo intensywnych, ale krótkotrwałych lub spłyconych relacji (jak najwięcej uznania w jak najkrótszym czasie). Przekonanie o swoim wybrakowaniu powoduje zawężenie relacji do minimum (jak największy zysk jak najmniejszym kosztem). Przekonania nieoceniające tworzą relacje głębokie, wielowarstwowe, długotrwałe, elastycznie się zmieniające.
Możemy przyjrzeć się swoim przekonaniom na temat swojej fizyczności, swojego intelektu, emocjonalności i duchowości i odkryć powód, dlaczego nasze relacje z innymi wyglądają tak, a nie inaczej. Albo możemy przyjrzeć się swoim relacjom z innymi – na czym bazują, ile trwają, jaką pełnimy w nich rolę – i po ich obrazie odczytać swoje przekonania na własny temat. A raczej przekonania, które przyjęliśmy za własne od swoich opiekunów, i które uczyniliśmy samospełniającą się przepowiednią determinującą nasze życie. To, co zobaczymy i nazwiemy, możemy zmienić. To, co pozostaje w ukryciu, kontroluje nasze życie poza naszą świadomością.
Wiele dzieci jest karanych w dzieciństwie za wyrażanie siebie, swoich uczuć i potrzeb. Dorastając zachowują oni w sobie przekonanie o tym, że nie mogą ujawnić swojego ja, swojej prawdziwej tożsamości w relacjach z innymi ludźmi, bo spotka się to z ich dezaprobatą, odrzuceniem bądź naciskami do zmiany. Jak głęboka relacja może powstać między dwojgiem ludzi o takim doświadczeniu i takim przekonaniu…?
Prawdą jest, że trzeba uznać ograniczenia rzeczywistości, bo nie zmieni ona swoich praw tylko dlatego, że nam się nie podobają – ale nie po to, żeby się do niej dostosować rezygnując z siebie, tylko po to, żeby określić własną tożsamość wobec niej. Im trudniejsza jest ta rzeczywistość, tym bardziej wymusza na nas zdefiniowanie siebie, swoich wartości, tego, w co wierzymy, kim jesteśmy, jak chcemy żyć.
Prawdą jest, że trzeba zaakceptować innych ludzi takimi jacy są, bo nie zmienią się dla naszego widzimisię – ale nie po to, żeby się do nich dostosować rezygnując z siebie, tylko po to, żeby w zderzeniu z nimi rozpoznać własne potrzeby i zdefiniować własne marzenia. Im większym wyzwaniem stają się dla nas inni ludzie, tym silniej odzywa się w nas niezgoda na bycie kimś mniej niż jesteśmy.
Większość ludzi ma problem z ustosunkowaniem się do kwestii Boga. Jedni się do tego przyznają, inni zagłuszają te wątpliwości czymś wymiernym, najczęściej rytuałami religijnymi, które mają zapewnić poczucie łączności z siłą wyższą.
Ten problem pojawia się nie dlatego, że tylko wybrani mają do Niego dostęp (osobiście nie podejrzewam Boga o faworyzowanie jednych ludzi kosztem drugich, to zdecydowanie ludzka przypadłość zrodzona z lęku), a dlatego, że przeszkadza nam w tym nasz własny umysł. Po pierwsze z tego powodu, że nieświadomie postrzegamy siłę wyższą, jakkolwiek Ją nazywamy, na wzór swoich rodziców czy opiekunów. Tak więc Bóg/los/Wszechświat jest w naszym przekonaniu życzliwy lub surowy, łatwy do przekupienia lub mściwy, nieustannie nas obserwujący lub praktycznie nieobecny, wymagający lub wspierający – itd. To pierwsze zniekształcające okulary. Drugi filtr nakładają nam religie, bo uczymy się widzieć Boga w taki sposób, w jaki jest przez nie opisywany, uczymy się Go umysłem, jak matematyki w szkole; trudno czuć coś na polecenie, według scenariusza czy kalendarza, jak głęboki smutek i żal w Wielki Piątek czy ekscytację w Niedzielę Zmartwychwstania na przykład. Myślę, że stąd pochodzą wieczne spory o kwestie związane z Bogiem i ekstremalne różnice zdań w interpretowaniu tego, czym jest, a czym nie jest – bo tyle jest obrazów Boga, ile umysłów, ile sposobów ROZUMIENIA siły wyższej.
Skoro jednak zostaliśmy stworzeni na Boże podobieństwo, to każdy z nas musi mieć tego Boga w sobie – tego samego, jednakowego, i to na stałe, nie tylko w kościele czy kiedy sobie o Nim przypomnimy, bo potrzebujemy pomocy.
Większość ludzi zgadza się, że najbliższym zamiennikiem słowa „Bóg” jest „miłość”. Ale kiedy zaczynamy umysłem analizować miłość, znowu pojawia się tyle jej definicji, ile umysłów próbujących ją określić. A jeszcze większe schody pojawiają się, kiedy próbujemy tę miłość zastosować do samych siebie. Nasze umysły dosłownie się rozdwajają: jedna myśl mówi: „kochaj siebie, miłość jest bezwarunkowa”, druga natychmiast jej odpowiada: „niby tak, ale nie zasługuję, nie zapracowałam/em, nie mam za co kochać siebie”. Jeden głos zgłasza: „potrzebuję więcej wsparcia”, drugi od razu mu przerywa: „popatrz, z czym ludzie muszą sobie radzić, nie wydziwiaj”. I znowu, przychodzi myśl, żeby w jakiś sposób o siebie zadbać, zaopiekować się sobą, i zaraz jak cień pojawia się głos przekonania, które mówi, że to nie w porządku tyle chcieć, że tuż za granicą ludzie tracą dobytek i życie… Generalnie nosimy w sobie pozostałość dziecięcego przekonania, że to nieładnie, egoistycznie chcieć więcej miłości dla siebie (jakby była reglamentowana, jakbyśmy w ten sposób krzywdzili innych), albo że nas na to nie stać (tak jak nas nie stać na coś materialnie).
Szukamy instrukcji, jak siebie pokochać, skoro to warunek otrzymania miłości z zewnątrz. Specjaliści czy podręczniki radzą, żeby znaleźć czas dla siebie, ale kiedy to robimy, pojawia się poczucie winy, że zabieramy ten czas swoim bliskim, więc wcale nie czujemy się lepiej. Idziemy na jakieś samo-rozwojowe zajęcia, ale zamiast radości odczuwamy spotęgowane zmęczenie. Próbujemy czuć wdzięczność za to, co mamy, żeby to rozmnożyć, ale umysł natychmiast podsuwa nam listę tego, czego mamy za mało, czego nam brakuje, i kończy się na irytacji. Próbujemy pochwalić siebie za cokolwiek, ale ten drugi głos od razu zapytuje z sarkazmem: „a to całkiem zawaliłaś/eś, też się za to pochwalisz?”. Strasznie trudna ta automiłość do wprowadzenia w życie, kiedy jedna część nas samych sabotuje każdą próbę, każdy wysiłek tej drugiej. Robi to, bo umysł definiuje miłość według swojego doświadczenia, a nikt z nas nie ma doświadczenia miłości absolutnej, zazwyczaj znamy jedynie mniej lub bardziej warunkową akceptację. Stąd im bardziej dusza każe nam pragnąć miłości, tym bardziej umysł oponuje, że chcemy za dużo, że chcemy niemożliwego, na dowód przywołując przepełnione negatywnymi emocjami obrazki z dzieciństwa i wszelkie rozczarowania doznane w relacjach z innymi ludźmi. Wygląda to na konflikt nie do rozwiązania, ale rzecz jasna jest to konflikt pozorny, stworzony przez skojarzenia umysłu.
Zobaczmy zatem, co będzie, kiedy odwrócimy to równanie „Bóg = Miłość”. Zamiast „potrzebuję więcej miłości” powiedzmy sobie „potrzebuję więcej Boga” i zobaczmy, co się stanie. Jeśli poczujemy negatywne emocje, to znaczy, że nasze wyobrażenie Boga zostało mocno zniekształcone i niewiele w nim prawdziwej treści, czyli miłości. Warto się wtedy zastanowić, czy naprawdę w taki obraz Boga wierzymy, czy może to pozostałość z dzieciństwa, wynik dwóch filtrów umysłu, o których wspomniałam wcześniej; taki kolaż własnych lęków i cudzych wyobrażeń. Odrzucamy taki obraz intuicyjnie, ale często utykamy w tym miejscu, nie zastępując go niczym innym. Jedni więc nie chcą o Bogu myśleć, bo budzi lęk, inni decydują, że Boga nie ma wcale, skoro ma postać jak z dziecięcych koszmarów. To decyzje podjęte na poziomie umysłu. Kiedy utożsamiamy się z umysłem, tracimy dostęp do drugiego odbiornika: czucia, głosu duszy. Kiedy decydujemy, że Boga nie ma, albo jest tak straszny, że lepiej jak jest daleko, to nie nasłuchujemy Jego głosu, nie szukamy Go poza umysłem, i faktycznie dla nas Go nie ma. Aczkolwiek to nie On nas opuszcza, to my Go nie rozpoznajemy, odcinając jakąś część siebie, pozbawiając ją głosu. To tak, jakbyśmy zamykali oczy i mówili, że czegoś nie widzimy, więc to nie istnieje.
Jeśli jednak emocjonalnie zareagujemy na życzenie „chcę więcej Boga” pozytywnie, to znaczy, że umysł złapał haczyk i puszcza nas dalej. W tym miejscu przychodzi czas na zastanowienie się, czym jest dla nas to „więcej Boga” – kiedy konkretnie CZUJEMY Jego obecność. Jestem przekonana, że odpowiedzi będą podobne: w kontakcie z naturą, w spokoju, w bliskości, w bezpieczeństwie, w poczuciu mocy, tworzenia czegoś, w radości, wdzięczności, dostatku, słowem, we wszystkim, co uznajemy za dobre, piękne, przyjemne i wspierające. Wtedy czujemy miłość, czujemy się kochani, wspierani. Ale zauważcie, że nie odpowiemy w ten sposób na pytanie „kiedy czujesz się kochany/a?”, bo wtedy umysł skupia się wyłącznie na relacji z drugą osobą, na doświadczeniu dziecka z rodzicem, na tym, co dostaliśmy i chcemy więcej, i czego nie dostaliśmy, a bardzo potrzebujemy – czyli na liście życzeń do losu pt. co mam mieć materialnie i jaki ma być ten ktoś, kto mi dostarczy emocjonalnego „towaru”. Jak to się kończy, pisałam w poprzednim tekście. W tym tutaj próbuję pokazać, że wystarczy podejść własny umysł przez zmianę jednego słowa, żeby uwolnić głos duszy; wystarczy zmienić słowo „miłość”, które umysł ogranicza i definiuje zgodnie ze swoim doświadczeniem, na słowo „Bóg”, które z definicji jest nieograniczone, i wtedy umysł przestaje nas sabotować. „Chcę więcej Boga” – „ok, to akceptowalne, godne pochwały nawet, zdefiniuj, kiedy czujesz jego obecność”. I już mamy prawo chcieć ciepła, dobra, przyjaźni, życzliwości, bezpieczeństwa, radości, przyjemności, ułatwień, cudownych zbiegów okoliczności… Skoro to Bóg, to bez poczucia winy można chcieć tego, co nas uskrzydla (zamiast w cierpieniu coraz bardziej podcinać sobie te skrzydła, bo ktoś tak zinterpretował Bożą wolę). I nagle wdzięczność, która pomnaża to, wobec czego ją czujemy, rodzi się sama, dosłownie z każdego powodu – że żyjemy w czasach, kiedy ciepła woda leci z kranu, pralka pierze, kaloryfery grzeją; że mamy samochód i chwilę na kawę, że pani w sklepie była miła, że ktoś docenił nasz wysiłek, że nic złego się nie stało, chociaż było o włos; że mamy komu opowiedzieć, jak minął nam dzień, że możemy wybrać, co chcemy zjeść i w co się ubrać…
Miłość jest jak zupa – jest sumą wielu smaków. Zupa może nam mniej smakować bez naszego ulubionego składnika, możemy zmieniać proporcje składników, a więc i smaki, ale wciąż będzie zupą. Podobnie jest z miłością – możemy mieć blokady emocjonalne utrudniające nam stworzenie konkretnej formy miłości, ale to nie znaczy, że jesteśmy od niej, od Boga, odcięci. To właśnie ta myśl o opuszczeniu, odrzuceniu, powoduje, że tworzymy dobre rzeczy w swoim życiu sporadycznie, kiedy na chwilę tę łączność nawiązujemy, bo na moment umysł się zagapi. Jeśli jednak możemy czuć miłość cały czas – być z Bogiem w stałej łączności – to co może się stać, co możemy stworzyć? Umysłem nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale dusza doskonale zna odpowiedź.
Nie musimy świadomie i werbalnie konstruować życzeń do losu, bo nasza radość i wdzięczność to energetycznie wysłane życzenie „poproszę tego więcej”. Ale tych uczuć nie można wyprodukować czy wymusić umysłem, to zupełnie nie działa; jest jak uśmiech wywołany przez drażnienie odpowiedniego ośrodka w mózgu – nic nie znaczy. Życie staje się piękne, kiedy dopuszczamy do głosu czucie i dusza nam pokazuje, jak pełno jest obecności Boga – miłości – w naszej codzienności. Umysł tego nie potrafi. Umysł Boga nie rozumie, a jeśli Go zdefiniuje tak jak definiuje miłość, utracimy łączność z własną duszą, z głosem Boga w nas samych. Taki paradoks 🤷♀️
Sposób wychowania nas przez naszych rodziców powoduje, że zostajemy wtłoczeni w pewną rolę – poruszamy się w niej jak w klatce, nigdy nie przekraczając pewnych granic. Nawet wtedy, kiedy stajemy się dorośli, nadal automatycznie przestrzegamy limitów wyznaczonych przez pręty klatki, choć samej klatki już nie ma – jak olbrzymie słonie w Indiach przywiązane sznurkiem do palika nie próbują się uwolnić, bo pamiętają, że jak były małe i mocno przywiązane do drzewa, to nic to nie dawało.
Kiedy decydujemy się wbrew swoim lękom zrobić to, do czego nie byliśmy zdolni wobec rodziców, i dać sobie to, czego od nich nie dostaliśmy, sami na nowo definiujemy siebie i swoje możliwości.
Kiedy rodzice próbują pocieszyć małe dziecko przez zaprzeczanie jego uczuciom („nie płacz, nic się nie stało”) albo próbują je zmotywować wbrew temu, co czuje („wytrzymasz, to nic takiego”), dziecko nie tylko czuje się niezrozumiane, ale także zaczyna wierzyć, że jego uczucia są niewłaściwe, nieodpowiednie, po prostu złe. Chce być kochane, akceptowane, więc stara się być takie, jakim chcą je widzieć jego autorytety, ale emocje nie dają się ani zagłuszyć, ani stłumić, ani odciąć. Powstaje permanentny wewnętrzny konflikt między emocjami a umysłem, czuciem a logiką. Permanentny – bo nie tylko trwający dalej w dorosłym życiu, ale nierozwiązywalny: niezależnie czy utożsamimy się z jednym czy z drugim, zawsze walczymy z jakąś częścią siebie. Takiej walki nie da się wygrać. Im bardziej boimy się jakiegoś kawałka siebie, tym bardziej to coś nas ściga. Im bardziej z tym walczymy, tym staje się silniejsze.
Możemy rozwiązać ten konflikt tylko w jeden sposób – akceptując w sobie wszystko, stając się tym, przed czym uciekamy i z czym walczymy; akceptując wszystkie pojawiające się emocje jako informacje, nie jako definicję siebie, bo definiują nas nasze wybory, nie emocje. Akceptacja oznacza, że się nie boimy – że zrozumieliśmy, że tak jak nasza lewa ręka nie może nas zdradziecko i niespodziewanie udusić we śnie bez naszej zgody, bo nie jest odrębnym bytem, tak samo emocje, które wirtualnie odcięliśmy od siebie i uczyniliśmy swoim wrogiem są częścią nas i bez naszej zgody nie mają nad nami żadnej władzy. Wewnętrzny konflikt pomiędzy emocjami a umysłem jak hologram wyświetla się na zewnątrz w postaci myślenia w kategorii „my i oni”, walczenia z czymś na zewnątrz na podobieństwo walki toczonej wewnątrz. Wrogiem może stać się każdy, a pretekstem cokolwiek: ubiór, rasa, poglądy, orientacja seksualna, narodowość, przynależność do jakiejś konkretnej partii czy kibicowanie jakiejś konkretnej drużynie sportowej, „niewłaściwa” mina, fryzura, gest czy słowo. Uleczenie konfliktu wewnątrz siebie powoduje zniknięcie przymusu walczenia z czymkolwiek na zewnątrz siebie; agresja przeradza się we współpracę, kompletne „ja” automatycznie przeradza się w „my”.
Jest taki cudowny wytrych wychowawczy, który zapobiega powstawaniu w małym człowieku rozłamu pomiędzy emocjami a logiką. Jest to zarazem uniwersalne narzędzie komunikacyjne leczące ten rozłam u dorosłych. Polega na tym, że zanim odwołujemy się do logiki i działania, najpierw używamy empatii, wykazujemy zrozumienie stanu emocjonalnego drugiej osoby („widzę, że jesteś zdenerwowany”, „rozumiem, że ci przykro z tego powodu”, „mam wrażenie, że jesteś smutna”). Nazywając cudze emocje (szczególnie dziecka, które nie potrafi jeszcze tego zrobić samo), pokazujemy drugiej osobie, że ją rozumiemy. Tylko wtedy otworzy nam drzwi do swojego świata, usłyszy i weźmie pod uwagę nasze logiczne argumenty. Szczególnie jeśli na koniec okażemy gotowość wsparcia.
Mówiąc do kogoś: „musisz tak zrobić, bo inaczej konsekwencje będą poważne”, kontaktujemy się tylko z jego umysłem i nasilamy jego wewnętrzny konflikt z emocjami, które mu mówią, że wcale nie ma ochoty tego zrobić, że się boi – więc będzie atakować, szukać kontrargumentów lub wymówek i zachowywać się nieracjonalnie. Mówiąc: „rozumiem, że się boisz, ale uważam, że jeśli tego nie zrobisz, konsekwencje będą poważne”, kontaktujemy się z drugą osobą emocjonalnie i intelektualnie; sprawiamy, że czuje się rozumiana, więc bierze poradę pod rozwagę. Zamiast walczyć ze swoim lękiem i osobą, która stara się pomóc, skupia się na racjonalnej ocenie sytuacji i szukaniu rozwiązania.Mówiąc: „rozumiem, że się boisz, ale uważam, że jeśli tego nie zrobisz, konsekwencje będą poważne. Jeśli mogę ci jakoś pomóc, daj znać” – sprawiamy, że ten ktoś czuje się zrozumiany i obdarzony wsparciem. „My” z zewnątrz scala jego „ja” wewnątrz.
Krótko mówiąc, żeby mieć raj na zewnątrz, trzeba go najpierw stworzyć wewnątrz siebie; żeby pomóc komuś się scalić, trzeba samemu być scalonym.
Im bardziej utożsamiamy się z „ja” zapisanym przez innych ludzi w naszym umyśle, tym bardziej skupiamy się na tym, co jest nie tak w naszym życiu, na znajdowaniu braków i problemów. Im bardziej utożsamimy się z „ja” naturalnym reprezentowanym przez duszę, tym bardziej skupiamy się na tym, co dobre; na wdzięczności i cieszeniu się życiem.
Stąd też postanowienia noworoczne mogą nam służyć albo szkodzić 🙃 Powiedzmy, że źle się czujemy z jakimś uzależnieniem, chcielibyśmy się go pozbyć. Zazwyczaj postanawiamy „w tym roku zwalczę ten nałóg”, a to tak, jakbyśmy prosili Wszechświat, żeby podsuwał nam broń do tej walki i sposoby, żeby trwała, skoro walka jest naszym życzeniem…🤷♀️Możemy postanowić „muszę się wziąć za siebie i przestać (palić, pić, objadać się, tracić pieniądze na głupoty – wstaw dowolne 😉)”. Wtedy w praktyce będziemy sabotować sami siebie, ponieważ nasza podświadomość będzie walczyła ze słowem „muszę” stworzonym przez zsocjalizowany umysł – nic nie musimy, a podświadomość to wie i bez wątpienia nam to udowodni 😬Jeśli stwierdzimy „potrzebuję się uwolnić od nałogu, przeszkadza mi, nie pasuje do mnie, chcę być wolna/y”, Wszechświat podpowie nam jak to zrobić. 👍
Sposób, w jaki wyrażamy życzenie, wyraża naszą prawdziwą intencję, i na tę intencję odpowiada Życie. Jeśli życzenie wynika z przymusu dostosowania się do kogoś lub czegoś, jakiejś wizji siebie, która ma spełnić zewnętrzne oczekiwania, to właśnie dostaniemy – większą zależność, mocniejsze uzależnienie. Jeśli życzenie wynika z autentycznej troski o siebie, to właśnie to dostaniemy – Wszechświat się o nas zatroszczy.
Każdy z nas jest swoim dżinem z butelki spełniającym życzenia, musimy tylko nauczyć się formułować je tak, żeby uszczęśliwiły nas naprawdę zamiast kreować obrazki z reklam, filmów czy książek, które POWINNY nas uszczęśliwić. 🧞
Może więc w miejsce „do lata muszę schudnąć”, „będę biegać dwa razy w tygodniu”, „powinienem rzucić palenie”, „muszę pamiętać, żeby więcej odpoczywać” poprośmy Wszechświat o więcej tego, co sprawia nam radość, z czym czujemy się dobrze…?
Rodzimy się z pewnymi predyspozycjami, a proces wychowania i socjalizacji wymusza na nas rozwijanie pewnych cech i tłumienie innych. Ten unikalny zestaw predyspozycji, mocnych i słabych stron tworzy nasze „ja”, naszą tożsamość. Mówimy o sobie na przykład „jestem odważny i niecierpliwy” tak jak mówimy o kanapie, że jest czerwona – tak jakby to wykluczało inne możliwości, inne nasze cechy czy zachowania. O ile kanapa może być w całości czerwona i tylko czerwona, o tyle każdy odważny człowiek ma w doświadczeniu sytuację, w której stchórzył, a każdy niecierpliwy gdzieś, kiedyś wykazał się cierpliwością.
Nie rodzimy się z określoną tożsamością, nabywamy jej przeglądając się w oczach innych ludzi. To, że tłumimy w sobie pewne cechy, nie oznacza, że jesteśmy ich pozbawieni. Oznacza to tylko tyle, że nie były one przydatne do przeżycia w tym środowisku, w którym dorastaliśmy. Potencjalnie możemy rozwijać każdą cechę, praktycznie jednak rozwijamy te, które świadomie lub nieświadomie nagradzają opiekunowie, które nam się „opłacają”.
Ta wyuczona tożsamość jest jak jedno skrzydło, które każdy z nas dostaje na start od innych. Pozwala nam ono podfruwać od czasu do czasu, jak hodowlanym ptakom. I jak hodowlanego ptaka ta wyuczona tożsamość trzyma nas w swojej klatce, w swoich ograniczeniach, nie pozwalając spełniać marzeń.
Żeby utrzymywać równowagę i móc swobodnie latać tam, gdzie nam dusza podpowie, potrzebujemy drugiego skrzydła. Nie możemy go jednak dostać od innych, musimy je sobie wyhodować sami, świadomie odnajdując w sobie te nieużywane, stłumione cechy, ryzykując zachowania zapisane w naszej pamięci jako nieopłacalne, powodujące dezaprobatę czy odrzucenie rodziców – słowem przekraczając granice swojej tożsamości, rozszerzając ją o to, co z siebie z wyparliśmy w dziecięcym lęku, poświęcając kawałek siebie, żeby nie stracić akceptacji opiekunów.
Egocentryczni potrzebują odkryć w sobie wrażliwość na innych, nadmiernie empatyczni – nauczyć się niezależności od cudzych nastrojów;
odpowiedzialni – doświadczyć ulgi odpuszczenia kontrolowania tego, co jest poza ich kontrolą, nieodpowiedzialni – odkrycia w sobie guzika kontroli nad sobą;
aktywni potrzebują odkryć zalety bierności i odpoczynku, bierni – aktywnego działania i poczucia sprawstwa;
kontrolujący swoje emocje – utraty kontroli nad nimi, rozhamowani – kontrolowania się;
niezależni – przyjmowania pomocy, zależni – samodzielności i niezależności;
zaprzątnięci dogadzaniem innym – dogadzania sobie,
dogadzający sobie – zauważania potrzeb innych…
Nie rodzimy się „jacyś”, stajemy się tacy, jakimi nieświadomie rzeźbią nas ludzie, od których zależymy jako dzieci. Jako dorośli możemy sami zdecydować o swojej tożsamości – możemy świadomie zakwestionować założenia o sobie i przekonać się, że stać nas na wszystko: na bycie cierpliwym i niecierpliwym, ładnym i brzydkim, bogatym i biednym, na ryzykowanie i asekurację, na wrażliwość i stawianie granic, na odpowiedzialność i spontaniczność, na dawanie i przyjmowanie, na bycie samemu i z innymi, na przyjemne i nieprzyjemne emocje, na sukcesy i porażki, na stare i nowe, znane i nieznane…
Kiedy odkrywamy w sobie to potencjalne wszystko, uzyskujemy wolność. Po pierwsze wolność wyboru – bo możemy użyć tego, co potrzebujemy, zamiast przymusu używania tego co zawsze. Po drugie, wolność od lęku związanego z ciągłym udowadnianiem innym jakiejś wartościowej części swojej „tożsamości” i ukrywaniem przed nimi innej, wstydliwej jej części.
Lęk każe nam być „czymś”, „kimś”, kosztem naszego samopoczucia. Miłość pozwala nam być wszystkim, doświadczać wszystkiego i wybrać to, z czym czujemy się dobrze.
Kod do przeprogramowania siebie zawsze jest w naszych rękach. To my decydujemy, czy go użyć do stworzenia swojego własnego programu, czy pozwolić działać staremu programowi, czy pozwolić innym ludziom napisać dla nas nowy.
Im więcej włożymy w to swojego wysiłku, tym bardziej program będzie odpowiadał naszym prawdziwym potrzebom i nas satysfakcjonował; im mniej się zaangażujemy osobiście, tym bardziej będziemy się musieli dostosować do cudzych pomysłów na nasze życie.