Świadomość siebie

W historii psychologii przeprowadzono wiele (mniej lub bardziej nieetycznych) eksperymentów dotyczących posłuszeństwa. Wyniki są takie same, bez względu na rodzaj eksperymentu i czas (lata 60 ubiegłego wieku i czasy obecne): większość ludzi podporządkowuje się autorytetom, nawet jeśli musi zrobić coś wbrew swoim przekonaniom, nawet jeśli przy tym cierpi.

Dlaczego tak jest? 

Głównie dlatego, że większość ludzi w dorosłym życiu nie porzuca roli dziecka (w naturalny sposób podporządkowanego rodzicom). Taki wzorzec relacji (dziecko – rodzic) przenoszą na innych ludzi, stale szukając kogoś do naśladowania, kogoś, kto weźmie odpowiedzialność za ich samopoczucie czy zdrowie, kogoś, kto poda na tacy gotowe rady, przepisy, diety, scenariusze rozwiązań, pomysły na perfekcyjny wygląd i udane życie. Stąd taka szalona popularność ekspertów od mody, makijażu i ćwiczeń fizycznych, urządzania domu, jedzenia, wychowania dzieci, zarządzania pracą, rozwoju duchowego (i jeszcze większa popularność celebrytów, którzy dla wielu uosabiają sobą sukces we wszystkich obszarach).

Takie podejście uzależnia, oddaje życie, zdrowie i samopoczucie tych ludzi w cudze ręce. Bezrefleksyjnie kogoś naśladując nigdy nie stają się sobą, nie realizują swojego własnego potencjału i indywidualności, stąd nic nie potrafi ich uszczęśliwić.

Wbrew pozorom ci, którzy w dzieciństwie zbuntowali się wobec rodzicielskich autorytetów, również tkwią w tym schemacie, tylko „na odwrót” –  ślepo odrzucają to, co inni mają do powiedzenia czy zaoferowania; próbują udowodnić, że woda płynie pod prąd, a ogień nie parzy. Działają na przekór wszystkiemu, w końcu robiąc sobie krzywdę.

I tak jedni próbują niezliczonych diet bez powodzenia, a inni próbują udowodnić, że na fast foodach można dożyć setki w zdrowiu i świetnej kondycji; jedni wdrażają w życie coraz to nowe porady „jak żyć?”, drudzy próbują udowodnić, że żadne rady, wskazówki ani podpowiedzi nie są im potrzebne, że własne doświadczenie wystarczy im za całą życiową mądrość. Jedni ignorują świecące kontrolki alarmowe w samochodzie, bo mechanik powiedział, że wszystko jest w porządku, inni wchodzą do budynku grożącego zawaleniem, bo co jakiś tam ekspert może wiedzieć… Co więcej, obie te opcje walczą ze sobą zawzięcie o rację niczym prawe i lewe oko – kto widzi lepiej. A prawda jest taka, że dopiero patrzenie obojgiem oczu pozwala na stereoskopowe widzenie, na prawidłową ocenę odległości.

Ci, którym udało się wyjść z dziecięcego schematu podporządkowania się autorytetom lub podważania ich, dojrzewają do partnerstwa, do traktowania siebie i innych na równi. Do tego, żeby umieć się podporządkować, jeśli tak spostrzegają wspólne dobro, i żeby umieć się przeciwstawić w imię wyznawanych wartości. 

Dla tych, którzy porzucili rolę dziecka (czy to podporządkowanego, czy zbuntowanego), inni ludzie stają się inspiracją – czerpią od nich to, czego potrzebują, czego zabrakło w ich osobistym doświadczeniu. A wiedzą, czego potrzebują, bo nie adorując autorytetów i nie walcząc z nimi, po prostu czują, o co prosi ich własne ciało, serce, umysł i dusza. Kierowani wewnętrznym radarem wybierają to, co im służy i znajdują to, czego szukają; to, co tworzą, jest niepowtarzalne, bo ich własne jak linie papilarne.

Do zdrowia i szczęścia nie prowadzi ani posłuszeństwo i naśladowanie innych, ani ślepe nieposłuszeństwo i zaprzeczanie innym, tylko wolność od schematów – wrażliwość na to, co nam w duszy gra, wierność swoim przekonaniom i realizowanie siebie z poszanowaniem innych. W słońcu i w burzy, w samotności i w towarzystwie, z prądem i pod prąd.

Wewnętrzne dziecko

Pierwsze doświadczenie bliskości z drugim człowiekiem czyli relacja dziecka z rodzicami staje się dla jego umysłu wzorcem miłości.

Co się dzieje, kiedy rodzice zapewniają dziecko o swojej miłości, ale presją i kontrolą zmuszają je do bycia kimś, kim nie jest? Co się dzieje, kiedy rodzice się nienawidzą, ale wobec dziecka grają wzorcowych rodziców „dla jego dobra”? Co się dzieje, kiedy jedno z rodziców ewidentnie krzywdzi drugie (pijąc, zdradzając, upokarzając, kontrolując finansowo, bijąc, izolując czy w jakikolwiek inny sposób), a drugi rodzic ukrywa swoje uczucia i usprawiedliwia swojego prześladowcę?


Wtedy w umyśle dziecka zapisuje się definicja miłości mówiąca, że kochać znaczy krzywdzić; że tak prostu jest, że ludzie tacy są, że tego należy się spodziewać – że to jest normalne.Dorosły z takim zapisem podświadomie wybiera partnera, który pasuje do takiego przekonania: twierdzi, że kocha, ale w jakiś sposób krzywdzi. Rodzic z takim przekonaniem podświadomie powtarza swój schemat z dzieciństwa, choć zazwyczaj zmienia zachowanie o 180 stopni – chce kochać swoje dziecko, ale je krzywdzi, tylko w inny sposób niż sam był krzywdzony w dzieciństwie.Pracownik z takim przekonaniem trafia na zwierzchników, którzy pozornie go doceniają, ale jeszcze silniej zwalczają lub wykorzystują.Obywatel z takim przekonaniem wierzy, że władza chce dla niego dobrze tak jak deklaruje, nawet jeśli widzi, że w rzeczywistości go okrada, dbając wyłącznie o siebie.

„Tak po prostu jest” – taki jest standard traktowania przez innych zapisany w umyśle.


Sposób myślenia oparty na zapisanych dawno temu wzorcach wpływa na wszystkie obszary funkcjonowania człowieka – na jego relacje w rodzinie i w pracy, na jego sposób odbioru rzeczywistości. Bez świadomej aktualizacji naszych dziecięcych przekonań pozostajemy wewnętrznymi dziećmi, całkowicie emocjonalnie zależnymi od „tych większych” – partnera, szefa, władzy. Do partnerstwa i świadomego kreowania swojej rzeczywistości trzeba wyjść z roli dziecka, złamać zapisane w umyśle schematy dziecięcego myślenia. Dlatego wolę zajmować się poszerzaniem świadomości siebie niż polityką. Bo wierzę, że każda zmiana na zewnątrz zaczyna się zawsze od środka. Bo widzę, że ludzie z silnym wewnętrznym dzieckiem zawsze wybiorą autorytarną władzę, bez względu na to, ile od niej wycierpią, bez względu na wszelkie logiczne argumenty. Społeczeństwo jest świadomością masową, a ta składa się ze świadomości indywidualnych. Każdy może poszerzyć swoją, nikt nie może zmienić cudzej. Możemy tylko nawzajem się inspirować.

Inspirującej niedzieli 🙂

Racjonalizowanie

Dla małego dziecka rodzice czy opiekunowie są niepodważalnym autorytetem. Jeśli nazwą kolor czerwony białym, dziecko uwierzy. Jeśli powiedzą, że nie powinno czuć tego, co czuje, dziecko uwierzy. O ile kwestia kolorów jest namacalna i prosta do naprawienia, o tyle kwestia emocji już nie. I czasem te zafałszowane dane pozostają w umyśle, deformując na stałe sposób postrzegania.

Typową sytuacją, w której tak się dzieje, jest usprawiedliwianie niewłaściwego, krzywdzącego zachowania jednego z rodziców. Dzieci są bardzo empatyczne, więc nie ma znaczenia, czy jest to zachowanie wobec samego dziecka czy wobec drugiego z rodziców. Ważna jest jedna rzecz: że jeden rodzic krzywdzi, a drugi zaprzecza swoim i dziecka emocjom, usprawiedliwiając krzywdziciela. „Tatuś jest dobry, tylko się zdenerwował”, „mamusia bardzo cię kocha, widocznie nie może zadzwonić ani przyjechać jak obiecała”, „tata nie chciał tak powiedzieć, bardzo mu na tobie zależy”, „musisz zrozumieć, że mama ciężko pracuje i nie ma dla ciebie czasu, ale bardzo cię kocha”, „musisz zrozumieć, że alkoholizm to choroba i tata nie wie, co robi, ale bardzo cię kocha”, „mama ma dobre serce i na pewno nie chciała ci zrobić krzywdy”, „tata nie zapomniał o tobie, tylko ma mnóstwo spraw na głowie”.

Takie wmawianie dziecku, że krzywda, którą czuje, nie jest krzywdą, nie pochodzi z troski o jego uczucia ani o relację z tym rodzicem. Pochodzi z potrzeby usprawiedliwienia siebie, swojego wyboru tkwienia w toksycznej relacji i przyzwalania na krzywdzące zachowania.

Wmawianie dziecku, że krzywda, którą czuje, nie jest krzywdą, a „taką trochę inną miłością” powoduje dwie rzeczy. Jedną, że dziecko przestaje ufać temu, co czuje, traci swój wewnętrzny radar. Drugą, że taki kształtuje w sobie obraz miłości – „jak kocha, to krzywdzi”. Tego będzie oczekiwać, to będzie nieświadomie tworzyć, a raczej odtwarzać w swoim dorosłym życiu. 

Sprzeczne przekonania

Niespójne przekonania powodują, że utykamy w miejscu: robimy krok w jedną stronę, potem krok w drugą, i chociaż cały czas jesteśmy w ruchu, to zostajemy tam, gdzie byliśmy.

Niespójne przekonania to takie, które logicznie sobie zaprzeczają, ale ponieważ pochodziły od autorytetów, dziecięcy umysł przyjął je kiedyś bezkrytycznie i nadal próbuje ze sobą pogodzić, każąc nam być kimś innym w jednym obszarze, a kimś innym w drugim; albo dążyć do czegoś wybierając drogę, która prowadzi w odwrotnym kierunku.

„Żeby było dobrze, najpierw musi być źle”, „żeby być szczęśliwym, trzeba pozwolić się krzywdzić (źle traktować fizycznie lub emocjonalnie)”, „nie można być zdrowymi silnym, bo się zostanie wykorzystanym”, „trzeba być silnym i podporządkowanym/grzecznym i przebojowym”, „żeby być sobą, należy się przebrać albo ukryć”, „dobrze jest mieć rację i ustępować innym”, „najlepiej być sławnym i anonimowym”, „należy słuchać we wszystkim innych i być liderem”…

Sprzeczne przekonania nie tylko nigdzie nas nie prowadzą, ale powodują nieustanne napięcie – bo za czymkolwiek idziemy, natychmiast coś ciągnie nas w przeciwną stronę, a kiedy zmieniamy kurs – przeciwstawna siła ciągnie nas z powrotem.

Negatywne przekonania (o sobie, innych ludziach, życiu) odbierają nam radość, satysfakcję, motywację do działania. Kolidujące ze sobą przekonania zamykają nas jak w klatce i bez względu na ilość podjętych działań pozostawiają nas z uczuciem bezsilności.

Zaufać sobie

Aby dziecko przeżyło i nauczyło się zasad życia w swojej społeczności, musi zaufać doświadczeniu opiekujących się nim dorosłych, bo własnego doświadczenia jeszcze nie ma, nie wie nic o świecie czy innych ludziach. Automatycznie więc przejmuje sposób myślenia dorosłych wokół siebie i ufa temu zgeneralizowanemu głosowi jako swojemu przewodnikowi po życiu.

Dziecko potrzebuje autorytetów, żeby bezpiecznie wejść w dorosłość. Ale żeby stać się autonomicznym dorosłym potrzebuje uwolnić się od schematów tych autorytetów (zarówno od ufania im, jak i ślepego buntowania się przeciwko nim), potrzebuje je zweryfikować po swojemu, żeby stać się sobą.

Dojrzałość zaczyna się wtedy, kiedy uznajemy, że zgromadziliśmy dość doświadczenia, żeby zaufać sobie samemu. Oznacza to spojrzenie na swoje dotychczasowe przekonania z dystansu, i zweryfikowanie ich w oparciu o to, co się czuje jako swoją własną prawdę. Inaczej mówiąc, oznacza to odzyskanie zaufania do mądrości swojego ciała, swoich emocji i swojego intelektu ponad zwyczajami i założeniami wyniesionymi z domu, standardami narzucanymi przez kulturę i wytycznymi ekspertów z różnych dziedzin. To odzyskanie kontaktu ze sobą bez cudzych filtrów dzieje się proporcjonalnie do odzyskania kontaktu ze swoją sferą duchową, ze swoją duszą; proporcjonalnie do wiary w to, że Bóg, siła wyższa czy Miłość jest w nas, a nie na zewnątrz; chce tego samego dobra dla nas, które my czujemy jako dobro, a nie tego „dobra”, które wskazują nam inni, a które my czujemy jako krzywdę.

Do Boga czyli do siebie

Dziecięca trauma – oderwanie od źródła miłości – polega na tym, że dziecko porzuca siebie, żeby zostać zaakceptowane przez innych, „większych” i „silniejszych” ludzi – rodziców, opiekunów, rodzeństwo, rówieśników. Porzucenie siebie oznacza uznanie swojego instynktu – czucia – za mylne, fałszywe, niewłaściwe, nieodpowiednie, nieakceptowalne; oznacza utworzenie przekonania, że żeby zasłużyć na miłość, nie można czuć tego, co się czuje. Że trzeba ZROZUMIEĆ, że rodzic chce dla dziecka dobrze, chociaż je to boli; że to ubranie jest ładne, chociaż mu się nie podoba; że to jedzenie jest zdrowe, chociaż mu nie smakuje. Że autorytet na zewnątrz wie lepiej, co dla dziecka dobre bez konsultacji z nim, a skoro lekceważy uczucia dziecka, to dziecko też powinno je zlekceważyć.

Relacja z rodzicami jest bezpośrednim wzorcem dla relacji z siłą wyższą. Im bardziej intelektualnie wychowywali nas rodzice, nie zauważając naszych uczuć i nie odnosząc się do nich, tym bardziej wierzymy, że Bóg będzie nam dawał to, czego nie chcemy „dla naszego dobra”, że musimy zaakceptować to, co dostajemy, nawet jeśli jest nam z tym źle. 
Ten „Bóg” nie jest prawdziwy, to nasze ego. Nasze intelektualne ego powstałe na bazie tych uczuć, których się wyrzekliśmy, tworzy to, co nam nie odpowiada, co nas krzywdzi. Sami się krzywdzimy tym, że identyfikujemy się z ego, ze swoim umysłem, lekceważąc instynkt – naturalny radar, niezależny wewnętrzny głos samego Boga, i w rezultacie ulegając intelektualnemu przekonaniu, że siła wyższa na wzór surowego ojca przyjdzie nas ukarać za niewłaściwe zachowanie, jeśli jej zdaniem na to zasłużymy.

A co jeśli my sami jesteśmy tą siłą wyższą? Karzemy siebie samych, bo wierzymy, że nie jesteśmy w porządku. A gdybyśmy wrócili do miejsca, w którym rozpoczął się rozłam w naszej tożsamości? Gdybyśmy spróbowali uwierzyć, że cokolwiek czujemy, nawet najgorsze emocje, to nie kara ani sygnał odrzucenia przez Boga, tylko życzliwa wskazówka, że zabłądziliśmy, że Bóg woła nas z powrotem do siebie. Że boli to, co NIE jest Bogiem.
To bardzo istotna różnica, czy wierzymy, że surowy, rozgniewany Bóg zsyła nam nieszczęścia jako karę dla opamiętania, czy wierzymy, że stworzyliśmy te nieszczęścia sami swoim odejściem od swojego prawdziwego „ja”, a Bóg nie tylko nie ma z tym nic wspólnego, ale mówiąc do nas za pomocą czucia chce nam pomóc wrócić do siebie, do miłości, do szczęścia.

Każde dziecko uczy się ufać rodzicom częściowo, w tym zakresie, w jakim czuje się bezpieczne. Tam będzie także jako dorosły ufać innym ludziom i losowi. I każde dziecko gdzieś doświadcza rozczarowania, niepewności, niezrozumienia, odrzucenia – tam uczy się kontroli, tam pozwala na dowodzenie intelektowi, na tworzenie lęku, który na zasadzie samospełniającej się przepowiedni tworzy dokładnie to, czego się obawia. Tworzy cierpienie.

Automatycznie, na podstawie pierwszych relacji z ludźmi, wierzymy w takiego Boga, jakim zobaczył go nasz dziecięcy umysł – i za pomocą tego przekonania ten Bóg decyduje o naszym życiu.
Jeżeli jednak pozwolimy sobie na całkowite zaufanie sobie, swojemu czuciu – że żadna emocja nie czyni nas złymi i nie powoduje odrzucenia nas przez Boga, że każda jest jego wspierającą podpowiedzią, co się okaże? Że dając sobie pełne zrozumienie, nie mamy powodu uciekać w cierniste krzaki i robić sobie krzywdę. Że Bóg jest w nas, jest nami, i chce wyłącznie takiego naszego dobra, które my sami czujemy jako dobro, jako szczęście.
Bóg jest miłością, nie cierpieniem. 
To ludzie żądają od nas zaparcia się własnych uczuć, Bóg za ich pomocą do nas mówi. To niewysłuchane, zniekształcone uczucia prowadzą nas na manowce i powodują, że cierpimy; te wysłuchane strzegą nas, żebyśmy nie schodzili ze ścieżki dobrego samopoczucia, radości, satysfakcji, samorealizacji, szczęścia. 
Droga do Boga to droga w zgodzie ze sobą, nie poprzez zaprzeczenie sobie.

Ufność i kreatywność

W obszarach, gdzie rodzice okazywali nam swoją zaradność i siłę, w dorosłym życiu mamy tendencję do uznawania autorytetów i podporządkowania się. Tam, gdzie doświadczyliśmy rodzicielskiej niemocy i bezradności mamy tendencję do odrzucania autorytetów i tworzenia rozwiązań na własną rękę. 

Pierwszy wzorzec uczy nas ufności, ale pozbawia kreatywności, drugi odwrotnie – uczy kreatywności, ale pozbawia zaufania do ludzi i losu. 

Sztuką jest połączenie jednego z drugim – zachowania zarówno ufności wobec mocy i opieki Wszechświata, jak i nieskrępowanej kreatywności w wyrażaniu siebie.