Zapomniana część „ja”

Tam, gdzie rodzice są słabi, dzieci muszą być silne, i na odwrót – gdzie rodzice są nadmiernie ekspansywni, tam dzieci stają się słabe, zależne. Bardzo często silna strona rodzica staje się słabą stroną dziecka, a słaba strona rodzica – silną stroną dziecka. Z tego powodu zmiana myślenia o swojej słabości jest podwójnie trudna: nie tylko trzeba wystąpić przeciwko lękom, które ją chronią, ale i przeciwko lękom związanym z odstraszającym przykładem po drugiej stronie. 

Na przykład ktoś może czuć się słaby fizycznie, ale bać się zmiany, widząc, jak przeciążenie fizyczne odbija się na zdrowiu rodzica. W umyśle powstaje konflikt typu unikanie-unikanie: nie chcę być słaby, ale nie chcę też zrobić sobie krzywdy przesadną eksploatacją. Komuś może ciążyć tłumienie emocji, ale może też uważać, że jego wybór ogranicza się do tego co ma lub do przeciwnego schematu czyli wybuchów emocjonalnych. Ktoś inny może cierpieć biedę, ale nie chcieć tego zamienić na dobrobyt związany z utratę życia z powodu przesiadywania w pracy do nocy. Ktoś cierpi z powodu przemocy, ale trudno mu się uwolnić od takich relacji, kiedy wierzy, że po drugiej stronie czeka go tylko fałszywa czułość pod postacią manipulowania słowami. Ktoś może źle znosić presję, ale tkwić pod cudzym naciskiem, bo wolność kojarzy mu się z całkowitą samotnością.

Podobnie jest z silną stroną. Wcale nie przynosi nam ona samych korzyści, ale forsujemy ją z lęku przed słabością, którą obserwujemy u rodziców. Ktoś staje się okrutny z lęku przed byciem ofiarą cudzej przemocy. Ktoś eksploatuje swoje ciało lub umysł, żeby odegnać lęk przed staniem się zależnym od innych (fizycznie, materialnie, intelektualnie). Ktoś ucieka w samotność od wszelkich relacji, bo nie chce żyć pod czyjąś presją. 

Jak długo dane w naszych umysłach ograniczają się do danych z naszego doświadczenia, pozostajemy w schematach. Naśladujemy je lub odwracamy, ale z nich nie wychodzimy. Wybieramy mniejsze zło, a właściwie robi to za nas nasz pokładowy komputer, czyli umysł. Jego zadaniem jest zapewnić nam przeżycie, wybiera więc to, co w specyficznym kontekście zwycięża. Czasem jest to siła, wręcz przemoc. Czasem spryt, zaradność. Czasem umiejętność dostosowania się, adaptacji, podporządkowania. Czasem przedstawianie siebie jako ofiary i branie innych na litość. Wytwarzamy w sobie to, co działa, co się w naszej konkretnej sytuacji sprawdza, co zapewnia nam akceptację opiekunów, czyli przetrwanie.

Co może wybić umysł ze schematów? Nowe, inne doświadczenie, własne lub cudze, z którym utożsamimy się emocjonalnie. Coś, co poruszy nasz umysł i serce w tym samym czasie. Może to być rozmowa, książka, film, piosenka – cokolwiek, co dotknie naszych pourażanych miejsc w czuły, nieraniący sposób i wzbudzi w nas wątpliwość co do naszych lękowych przekonań o sobie, ludziach i świecie. Umysł traktuje takie intelektualno-emocjonalne doświadczenie jako prawdę (w przeciwieństwie do treści wyłącznie intelektualnych). A kiedy ta prawda nie zgadza się z istniejącą logiką umysłu, pojawiają się pytania z najgłębszego poziomu: jak jest? kim jestem? po co żyję? jaki jest sens tego, co robię? na czym mi zależy? z czym czuję się dobrze? jacy są ludzie? czy istnieje siłą wyższa?

Dopóki tkwimy w schematach wynikających z naszego jednostkowego doświadczenia, żyjemy połowicznie niczym roboty; rozwijamy się fizycznie i intelektualnie, ale emocjonalnie i duchowo pozostajemy niedojrzali, nieświadomi. O emocjonalności i duchowości nie rozmawia się ani w rodzinach, ani w szkole. Jeśli nikt nas nie pyta, co chcemy zjeść i w co się ubrać, nie zastanawiamy się nad tym; jemy i ubieramy to, co nam dają, i nie inaczej jest z innymi sferami: bierzemy za własne to, co jest. Nadopiekuńczość nie rozwija – nie stawia pytań, daje odpowiedzi. 

Wydawałoby się, że to, czego nie dostajemy w życiu, dostaniemy w internecie. Ale internet tylko odbija rzeczywistość, na dodatek w krzywym lustrze. Masy ludzi dzielą się wiedzą, szczegółami swojego życia i poradami – jak jeść, jak ćwiczyć, jak się uczyć, jak pracować, jak poczuć się lepiej i w co wierzyć. W internecie jest wiele treści dla umysłu, ale bardzo niewiele dla duszy. Są odpowiedzi, ale nie ma pytań, które zmuszałyby do znalezienia swojej własnej prawdy.

Często słyszę pytanie, skąd biorę pomysły do swoich tekstów, kto mnie inspiruje, jacy autorzy, jakie książki. Sama zaczęłam się nad tym zastanawiać – i doszłam do wniosku, że po prostu mam w życiu szczęście. Moja duchowość rozwijała się na równi z innymi sferami, a właściwie najswobodniej, bo niezauważana, więc nie została zablokowana cudzym lękiem, cudzymi wytycznymi, cudzymi odpowiedziami.

Miałam szczęście jako dziecko, że główną i w pełni akceptowaną rozrywką mojego dzieciństwa były książki. Czytałam wszystko, co było osiągalne w tamtych trudnych czasach. Opowieści o zwierzętach wzruszały i budziły empatię, baśnie Andersena przerażały i zmuszały do zadawania sobie egzystencjalnych pytań, młodzieżowe powieści Siesickej pokazywały bohaterów i relacje zupełnie inne od tych, które znałam. To było jak drugie równoległe życie: świadomość, że jest coś więcej niż to, czego doświadczam osobiście.

Miałam szczęście, że kiedy byłam nastolatką, religia odbywała się w salkach, nie w szkole, a spotkania prowadził ksiądz mocno niestandardowy – młody, energiczny, kontaktowy, pasjonat. Nie wykładał, chciał z nami rozmawiać. Nie podawał gotowych odpowiedzi, zadawał mnóstwo pytań. Jednym tak bardzo mnie zaskoczył, że pamiętam je do dzisiaj: „co jest ważniejsze, tłum czy jednostka?”. Przez wiele lat nie potrafiłam na nie odpowiedzieć, ale o to właśnie chodziło – żeby zasiać pytanie, rozbudzić ciekawość, ustawić umysł na rozwiązywanie innych problemów niż te materialne i intelektualne.

Miałam szczęście, że potem znowu znalazłam inspiracje w książkach, tym razem takich, których autorzy swoimi słowami nazywali to, co mnie było trudno nazwać samej. To byli nie tylko przedstawiciele różnych nurtów psychologii jak Erich Fromm, Karen Horney, Carl Rogers, Milton Erickson, ale i zwykli-niezwykli ludzie jak Martin Gray czy Neale Donald Walsch, albo hinduski jezuita (odrzucony przez Kościół) Anthony de Mello i wielu współczesnych jak Gary Zukav czy Bruce Lipton. Nie sposób wymienić ich wszystkich, każdy wniósł coś do mojego sposobu myślenia, nazwał kawałek mojego czucia. Z wieloma nie zgadzałam się w innych kwestiach, ale każdy mówił swoim własnym językiem o swojej własnej prawdzie, i ta inspiracja liczyła się najbardziej.

No i miałam szczęście, że mogłam sobie wybrać zawód, który codziennie od 30 lat dostarcza mi nowych danych o tym, jak funkcjonują ludzie WEWNĄTRZ. Dlatego jestem głęboko przekonana, że nie potrafimy być szczęśliwi pomijając najgłębszą część siebie, odrzucając duchowość albo zastępując ją religią. Z radością obserwuję powolny, ale wyraźny powrót obszaru duchowości do psychologii, która próbując spełniać weryfikowalne kryteria nauki zabrnęła głęboko w intelektualne koleiny.

Duchowość jest takim samym obszarem „ja” jak emocjonalność, intelekt czy fizyczność. Nadaje pozostałym sferom sens, znaczenie – dlaczego robię to, co robię, wybieram w ten, a nie inny sposób, co sprawia mi radość, kim jestem, jakie mam priorytety. Bez kontaktu z własną duchowością popadamy w rutynę i upodabniamy się do robotów; utykamy w swoich schematach i życie przestaje nas cieszyć. Obecna fala depresji i zaburzeń psychicznych to nic innego jak skutek rozwijania fizyczności i intelektu kosztem emocjonalności i duchowości. Znamy anatomię i metabolizm ciała lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a chorujemy bardziej. Wiemy wszystko o wszystkim, ale nic nie przynosi nam radości. Mamy gigantyczne możliwości technologiczne, ale prowadzą one najczęściej do uzależnienia. Bo emocjonalnie i duchowo pozostaliśmy dziećmi. Bo korzystamy z połowy siebie. Bo nie zadajemy sobie pytań, w tym tego zasadniczego – „po co?”.

Jaszczurczy ogon

Jaszczurka, która znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, odrzuca własny ogon, żeby umknąć z życiem. Kiedy małe dziecko doświadcza presji ze strony swoich opiekunów, reaguje podobnie – oddaje część siebie, swojego „ja”, żeby nie doświadczyć odrzucenia. Kiedy nie wolno mu okazać swoich emocji, odcina się od nich. Kiedy nie wolno mu mieć swojego zdania w żadnej sprawie, przestaje myśleć. Kiedy nikogo nie interesuje ani nie zachwyca jego indywidualność, nie rozwija jej. 

Kiedy dziecko czuje, że jakaś jego część budzi u rodziców negatywne emocje i reakcje, porzuca ją jak jaszczurka ogon – żeby przeżyć (nie doświadczać braku miłości, emocjonalnego odrzucenia). Im bardziej warunkowa jest akceptacja opiekunów, tym bardziej dziecko porzuca siebie, swoje prawdziwe „ja” na rzecz rodzicielskiej wizji tego, kim powinno być, jakie powinno być. Wyrzeka się siebie, żeby zasłużyć na rodzicielską miłość. W jego umyśle powstaje przekonanie, że nie można być sobą, żeby być kochanym, żeby doświadczać miłości.

To przekonanie nie znika, dopóki nie zostanie świadomie zmienione. Dziecko, które nauczyło się nie być sobą, żeby być kochane, jako dorosły robi to nadal. Oddaje kawałki siebie, poddając się presji, poświęca siebie „dla świętego spokoju”: tłumi emocje, nie ma własnych opinii, łatwo idzie na ustępstwa, rezygnuje z ważnych dla siebie rzeczy, zajęć czy relacji. I kiedy okazuje się, że już nie ma czego oddać, a presja czy roszczenia się nie zmniejszają, dochodzi do ściany. Jedni w takiej sytuacji się poddają i popadają w depresję, inni zaczynają odgrzebywać siebie spod gruzów, walczyć o prawo do bycia sobą, do własnych emocji, myśli, poglądów, wyborów, decyzji i granic.

To, co budujemy na bazie swojego prawdziwego ja, tworzy pozytywne emocje i relacje, wzmacnia nas i rozwija. To, co budujemy na bazie swojego wizerunku powstałego z odcięcia części siebie jest jak maska, którą wciąż musimy przytrzymywać, żeby nie odpadła. Ta maska („ego”) powstała po to, żeby utrzymać akceptację innych, ale w rzeczywistości dostarcza nam mieszanych uczuć; oprócz satysfakcji, że działa, przynosi niepokój, lęk i wyczerpanie udawaniem.

Warto więc zadać sobie pytanie, na jakie ustępstwa jesteśmy gotowi pod cudzą presją, poddając się autorytetom w różnych sprawach, naciskom rodziny, znajomych, presji społecznej, wymaganiom środowiska, w którym żyjemy i pracujemy.

Warto też popatrzeć jeszcze głębiej, bo istniejące przekonanie żyje swoim życiem, rozrasta się i przybiera nowe kształty. Możemy przestać bać się odrzucenia rodzica, a nawet w ogóle innych ludzi, ale stawiać sobie cele, które wymagają od nas porzucenia, wyparcia się jakiejś części siebie – zgodnie z pierwotnym przekonaniem, że można coś dostać czy osiągnąć tylko wtedy, kiedy nie jest się sobą, kiedy się udaje. Mój znajomy napisał kiedyś ku refleksji takie pytanie: „Ile jesteś gotowy/a zapłacić za pieniądze, które zarabiasz?”…Na ile wyrzeczeń jesteś gotowy/a, żeby zdobyć swój cel? Czy droga do szczęścia prowadzi przez nieszczęście? Czy radość osiąga się przez cierpienie? Czy osiągniecie sukcesu wymaga porzucenia tego, co nam w duszy gra?

W co wierzymy, to dla siebie tworzymy.

Świadomość siebie

Nasze niezaspokojone w dzieciństwie potrzeby sprawiają, że dajemy coś swoim dzieciom w nadmiarze. Doświadczenie w swoim dzieciństwie głodu każe swoje dziecko przekarmiać, przeżyta bieda każe zasypywać je prezentami, dawny brak emocjonalnego wsparcia każe tolerować dziecięce emocje bez granic, a brak wymarzonego wykształcenia/kariery każe wypełniać dziecku cały wolny czas kursami, zajęciami czy treningami.

Potrzeba była i pozostała wewnątrz, a próbujemy zaspokoić ją na zewnątrz, w tym przypadku za pomocą swoich dzieci. Wielu rodziców traktuje swoje dzieci jak swoje drugie życie, nie widząc faktu, że są one odrębnymi istotami z własnymi potrzebami i predyspozycjami, więc ta projekcja zachodzi łatwo, automatycznie. Trudno jednak satysfakcjonująco żyć cudzym życiem – równie dobrze można oczekiwać, że przestanie się być głodnym, bo ktoś inny zjadł posiłek.

O ile w relacjach z własnymi dziećmi chcemy wypłaty za włożony wysiłek, o tyle w relacjach z innymi, obcymi ludźmi szukamy darmowych wpłat na swoje konto. Szukamy w nich – na zewnątrz – tego, czego potrzebujemy wewnątrz. Oczekujemy, a nawet wymagamy od innych tego, czego nie dajemy sobie sami. Na przykład naszą uwagę przykuwa każda cudza wyjątkowość, podkreślona indywidualność – bo nie potrafimy zauważyć i wyrazić własnej. Albo jesteśmy wyczuleni na to, czy inni wystarczająco okazują nam szacunek – bo zupełnie nie szanujemy sami siebie. Albo żądamy prawdy, nienawidzimy kłamstwa – bo potrzebujemy własnej wewnętrznej spójności. Albo wyczekujemy komplementów, które mają zastąpić brak wiary w siebie i podnieść niską samoocenę. Ta strategia – tak samo jak zaspokajanie swoich potrzeb za pośrednictwem dzieci – również nie działa. Inni ludzie mają moc wpływania na nasz sposób myślenia tylko wtedy, kiedy jesteśmy małymi dziećmi, i nasz umysł zapisuje jako wzorce wszystko, z czym się zetknie przez pierwsze lata życia. Pod wpływem reakcji innych ludzi może zapisać kompleks na jakimś punkcie, ale żadna ilość późniejszych komplementów go nie wymaże, dopóki nie zrobimy tego sami. Inni mogą nas do tego zainspirować, ale nie mogą tego zrobić za nas. Mogą nam dać to, czego chcemy, ale nie mogą sprawić, żeby to poczucie zaspokojenia zostało z nami na stałe.

Żeby było ciekawiej, czasami umysł próbuje rozwiązywać problemy sam, poza naszą świadomością. Dla umysłu ważna jest równowaga, nieważny jest kontekst. Dlatego jeśli pozwolimy komuś na ingerencję w jakiś obszar siebie, sami zaczniemy wywierać presję na kogoś innego, w innej sferze, w innej sprawie. Pozornie niepowiązane zdarzenia, ale dla umysłu granice się zgadzają – ktoś nam zabrał kawałek naszego „ja”, my zabraliśmy komuś… Albo mamy „dziurę” w sferze dobrostanu emocjonalnego, a próbujemy ją załatać dobrobytem materialnym (tak jak „pocieszamy” się jedzeniem, kiedy nam smutno)… Albo kiedy tkwi w nas poczucie zranienia, bezbronności, bezradności z dzieciństwa i próbujemy je zagłuszyć walcząc o prawa zwierząt… W każdym z tych przykładów umysł tworzy „rozwiązanie” problemu poza miejscem, którego problem dotyczy, jakby zakładał opatrunek na cudze (czasem nawet zdrowe) kolano zamiast na nasz własny zdarty łokieć. Umysł jest robotem, i jego takie rozwiązanie satysfakcjonuje. Dlatego mamy dodatkowy system naprowadzający – emocje, które nas ostrzegają, kiedy ten automatyczny „naprawiacz” zbacza z toru. Emocje są strażnikami naszego prawdziwego „ja” i pojawiają się zawsze, uporczywie i nieustępliwie, kiedy coś temu „ja” zagraża, kiedy umysł sprowadza nas na manowce. Jeśli rozumiemy, że emocje mają nam pomóc namierzyć problem i idziemy tam, gdzie kierują naszą uwagę, to możemy świadomie wybrać właściwe rozwiązanie i naprawić to, co poszło nie tak. Jeśli traktujemy emocje jak kolejny problem, to umysł spróbuje go rozwiązać za pomocą własnej logiki i… [tu powinna się pojawić złowieszcza muzyka zapowiadająca thriller]

Negatywne emocje motywują umysł do szukania wyjścia z sytuacji; logika umysłu tworzy rozwiązania pozorne, obejście awarii, które nie powoduje zniknięcia problemu, tylko jego przeniesienie; ten stan tworzy kolejne negatywne emocje, sygnalizujące podwójną awarię, i znowu angażujące umysł do działania według własnej logiki… Bez udziału świadomości w tym procesie dostajemy się w błędne koło coraz bardziej niezrozumiałych zachowań i emocji, oceniając je na dodatek moralnie i dokładając cierpienia sobie i innym.

Zachować siebie

Na ogół podążamy za mocniejszym głosem w sobie, nie zawsze potrafimy rozstrzygnąć, czy to głos naszego prawdziwego ja czy ego. A jest to o tyle istotne, że prawdziwe ja przyciąga tych, którzy do niego pasują, a ego przyciąga tych, którzy pasują do ego, więc w masce zdobywamy to, czego chcemy, ale długoterminowo nie będziemy w stanie czuć się z tym dobrze. Co więcej, kiedy my nakładamy maskę, inni automatycznie robią to samo; kiedy my ją zdejmujemy, inni odpowiadają tym samym. Jeśli więc chcemy wiedzieć, czy nasze zachowanie pochodzi z prawdziwego ja czy z ego, musimy jedynie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy potraktowaliśmy drugiego człowieka tak jak siebie, na takich samych prawach. Jeśli tak, to było prawdziwe ja; jeśli zaś potraktowaliśmy innych jak pionki w naszej grze, lub jak słabsze od nas ofiary, lub jak zagrażających nam napastników, to zareagowaliśmy z poziomu ego.

Szukamy ludzi z konkretnymi cechami i perfekcyjnych okoliczności, sądząc, że tam leży klucz do naszego szczęścia. Prawda zaś jest taka, że życie i wszystkie jego elementy podlegają permanentnej zmianie, więc każde ustawienie jest dobre na chwilę, a każde poszukiwanie stałego szczęśliwego ustawienia jest z góry skazane na niepowodzenie. To, co powoduje, że można szczęście zatrzymać na stałe, to akceptacja zmian i umiejętność ustawienia się do nich tak, żeby zachować siebie. Żaden żeglarz nie ma wpływu na to skąd i jaki wiatr wieje, ale może tak ustawić żagle, że dopłynie tam, gdzie chce.

Podwójny lęk podwójnego ja

Największym lękiem tej części siebie, którą uznaliśmy za słabość jest zostać odkrytym. Ten lęk zostaje pokonany wtedy, kiedy zaprzyjaźnimy się ze swoją słabością na tyle, że jesteśmy w stanie odsłonić to, co zostało zaklasyfikowane przez umysł jako nieakceptowalne.

Największym lękiem tej części siebie, którą uznaliśmy za swoją mocną stronę jest zostać niezauważonym, pominiętym. Ten lęk zostaje pokonany wtedy, kiedy zdystansujemy się do do swojej mocnej strony na tyle, że jesteśmy w stanie funkcjonować bez niej jako swojej wizytówki.

Bliskość

Funkcjonujemy w czterech różnych obszarach – fizycznym, intelektualnym, emocjonalnym i duchowym.

Nie rozwijamy jednak wszystkich z nich jednakowo. To, co aprobowali w nas rodzice czy opiekunowie, rozwijamy aż nadmiernie. To, czego nie akceptowali, pozostaje w uśpieniu. Ale rozwijając jedną część siebie kosztem drugiej nie czujemy się szczęśliwi, bo podsycamy wewnętrzny konflikt, wewnętrzną walkę jednej części siebie z inną; dopiero akceptując i rozwijając harmonijnie całe „ja” uzyskujemy wewnętrzny spokój i stałe dobre samopoczucie.

Szukając bliskości z drugim człowiekiem również nie robimy tego równomiernie we wszystkich obszarach. Szukamy u innych albo tej formy miłości, która silnie zapisała się w naszych dziecięcych emocjach, albo tej formy miłości, której nie dostaliśmy, a której brak kiedyś silnie odczuliśmy.

Dla tych, którzy dostawali dużo miłości w postaci przytulania, dotyku i obecności, miłość ma postać bliskości fizycznej.

Dla tych, którym rodzice poświęcali całą uwagę, kiedy wykazywali się wiedzą i logiką, miłość ma postać bliskości intelektualnej.

Dla tych, którzy mogli liczyć na zrozumienie i wsparcie w swoich dziecięcych problemach, miłość ma postać bliskości emocjonalnej.

Dla tych, którzy czuli bliskość z rodzicami podczas rytuałów religijnych albo rozmów o wartościach, sensie życia czy Bogu, miłość ma postać bliskości duchowej.

Dla tych, którzy w bolesny, traumatyczny sposób odczuli brak którejś z tych form bliskości, miłość ma taką właśnie wymarzoną postać – tego, czego boleśnie zabrakło.

Jedni szukają tego, czego doświadczyli, żeby powtarzać tę formę bliskości, która jest im znana. Drudzy szukają tego, czego nie zaznali, żeby doświadczyć tego, za czym tęsknią.

Ale jedni i drudzy skupiają się na powiększaniu i eksploatowaniu jednej sfery, wciąż czując niedosyt. Bo poczucie doznawania miłości nie rośnie wraz z powtarzaniem jednej postaci miłości na wiele sposobów czy z wieloma osobami, a w miarę rozszerzania bliskości w jednej relacji na wszystkie obszary.

To, co w sobie akceptujemy i rozwijamy, jest tym, co jesteśmy gotowi dzielić z innymi. Na ile stworzymy bliskość sami ze sobą, z wszystkimi obszarami siebie, na tyle nie boimy się wpuścić tam innych ludzi – na tyle potrafimy stworzyć bliskość i odczuwać miłość.

Ego vs naturalne ja

Podążanie za swoim ego powoduje, że widzi się nie to, co jest, tylko to, co chciałoby się widzieć. Forsuje się wtedy mury w przekonaniu, że są tam ukryte drzwi; znosi cierpienie dla jakiegoś wyższego celu, który okazuje się mitem.

Życie w zgodzie ze swoim prawdziwym ja i rzeczywistością polega na tym, że widzi się to co jest, i podąża się za tym, co sprawia radość. Nie pcha się tam, gdzie nie ma drzwi i unika tego, co sprawia ból.

Teoretycznie oczywista oczywistość, praktycznie odróżnienie tego, co pochodzi od ego od tego, co pochodzi od ja, to wyższa szkoła jazdy.

Podział „ja”

Trudność w byciu sobą polega polega na tym, że uczymy się używać tylko jednej, bardzo ograniczonej części siebie, więc wyrażamy ją w coraz bardziej przesadzony i nadmiarowy sposób. Nawet wtedy, kiedy próbujemy nad tym zapanować, nawyki spychają nas do starych kolein. Wydaje nam się, że zaczęliśmy już używać swojej słabej strony, a umyka nam, że w tym samym czasie zaczęliśmy jeszcze mocniej używać tej silnej – proporcje czasu i wysiłku włożonego w obie pozostały więc te same. Ta przepaść między nimi to miejsce, gdzie żyje i rozwija się lęk.

Przegięcie w jedną stronę można wyprostować tylko proporcjonalnym przegięciem w drugą stronę – ekspozycją tej strony, którą nauczyliśmy się chować, bez wsparcia tej, którą przywykliśmy eksponować.

Jak hologram

Wszystkie zachowania, za które byliśmy nagradzani uwagą i akceptacją rodziców, stają się obszarem, w którym przestajemy widzieć drugiego człowieka, bo jesteśmy skupieni na swoim zysku, na zdobyciu zapasów aprobaty. W tym miejscu każde „my” zostanie zdradzone przez rozpędzone na oślep „ja”. 

Wszystkie zachowania, które wiązały się z dezaprobatą rodziców to obszar, w którym później nie dopuszczamy drugiego człowieka do siebie, bo boimy się zranienia, powiększenia traumy. W tym miejscu „ja” zawsze z lęku wycofuje się z „my”.

Tworzenie relacji z drugą osobą odzwierciedla tworzenie relacji z samym sobą, z obszarami swojego „ja”.

Części ja

Każde „ja” ma swój aspekt fizyczny, intelektualny, emocjonalny i duchowy.

I każdy z nich ma swoje własne obszary, np. fizyczność to nie tylko wygląd, ale i aktywność, seksualność, dieta, sen, wysiłek, ruch na świeżym powietrzu…

Ten obszar siebie, którego się wstydzimy, którego nie lubimy, który nam przeszkadza, który sprawia problemy lub który wykorzystujemy ponad miarę – usycha.

Ten obszar siebie, który doceniamy i z którym współpracujemy, rozkwita.