Zaprogramowanie oznacza automatyczne przejęcie przekonań rodziców czy opiekunów przez dziecko, począwszy od obrazu siebie, poprzez kwestie relacji z innymi ludźmi, do przekonań o zasadach rządzących życiem, naturze świata i stosunku do siły wyższej. Te przekonania sterują naszym zachowaniem, choć najczęściej nie jesteśmy tego świadomi.
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież w każdej chwili mamy wolny wybór, możemy zachować się dowolnie. Teoretycznie jak najbardziej. Praktycznie ten wybór jest zdominowany przez konkretny nawyk, który praktykujemy od dzieciństwa, pewien automatyzm, który zazwyczaj – a szczególnie kiedy sytuacja, jest nowa, nieznana, trudna, kiedy jesteśmy pod wpływem emocji – bierze górę ponad wszystkimi innymi opcjami. Ten schemat działa na poziomie wręcz biologicznym, bo kształtuje się w pierwszych latach naszego życia, kiedy jesteśmy całkowicie zależni od rodziców i dla naszego umysłu wszystko jest kwestią życia i śmierci. Jeśli ktoś doświadczył silnej traumy, wszystko, co z nią skojarzone, będzie wzbudzać lęk. Jeśli ktoś nauczył się pozyskiwać uwagę i akceptację rodziców poprzez jakieś zachowanie (np. rozśmieszanie, bunt, ucieczkę, zasługiwanie, agresję, podporządkowanie się), wybiera ten schemat działania automatycznie w dorosłym życiu wobec innych ludzi, nawet jeśli de facto w tych relacjach przynosi to odwrotny rezultat.
Dlatego dla wielu z nas wybór zachowania pozostaje tylko potencjalny, bo i tak lądujemy w latami żłobionych koleinach jakiegoś schematu; w rzeczywistości nie wybieramy, bo nasz automatyzm (zachowanie, które praktykowaliśmy latami i stało się nawykiem) wybiera za nas. Co więcej, pozwalamy mu się definiować, myślimy na tej podstawie o sobie: jestem tchórzem (nieudacznikiem, klaunem, cierpiętnikiem, buntownikiem – wstaw cokolwiek). I co więcej, poprzez zachowanie oceniamy innych ludzi, jakby urodzili się nieśmiali albo pracowici, dobrzy albo źli – od zawsze na zawsze, bez wpływu środowiska i możliwości zmiany.
Zatem czy nasza tożsamość to zwykły przypadek? Głęboko wierzymy, że jesteśmy tacy a nie inni, i że mamy swoje mocne strony i słabości. Niektórzy nawet wierzą, że tacy się już urodzili i że nie są w stanie się zmienić. Czy to prawda? I tak, i nie. Tak – bo tworzymy, realizujemy dokładnie to, w co wierzymy, więc każde nasze przekonanie jest samospełniającą się przepowiednią. Nie – bo ten zestaw przekonań, jaki tworzy nasz obraz siebie jest dość przypadkowym zbiorem, utworzonym nie z faktów, a z przekonań osób dla nas ważnych w najwcześniejszych latach naszego życia. Podam uproszczony przykład: dziecko rodzi się z konkretną cechą, np. kręconymi blond włosami, które są neutralnym faktem. Jeśli rodzice będą powtarzać, że włosy są piękne i dziecko wygląda jak aniołek, staną się jego atutem, czymś, co będzie lubić i pielęgnować; dodadzą mu pewności siebie. Jeśli rodzicom nie będą się podobać, i będą oni narzekać, że są kłopotliwe, niesforne i dziecko wygląda przez nie jak czupiradło, dokładnie tak to zapisze się w jego obrazie siebie – będzie z nimi walczyć i się ich wstydzić. Włosy te same, ale dwie zupełnie inne emocjonalne interpretacje podane przez rodziców i w efekcie dwa zupełnie różne przekonania o swojej urodzie.
Każde dziecko tworzy swoją tożsamość na podstawie tego, jak zwracają się do niego opiekujący się nim dorośli. Ich postawa i ich reakcje stanowią dla dziecka bazę do stworzenia obrazu siebie. Jego predyspozycje nie są tu decydujące – można je zablokować przez zdyskredytowanie ich ważności czy przydatności i można je stworzyć mimo obiektywnych braków. Innymi słowy, co rodzice zobaczą w dziecku, dziecko zobaczy w sobie, bez względu na swój rzeczywisty potencjał. Cechy, umiejętności i zachowania, za które dziecko jest akceptowane, chwalone, nagradzane stają się jego „mocną stroną”. Wszystko to, co wywołuje brak akceptacji rodziców, ich niechęć, krytykę, zdenerwowanie – staje się „słabą stroną” dziecka. Mocna strona jest jak wizytówka – pokazujemy ją, trenujemy, udoskonalamy; z czasem staje się sposobem na pozyskiwanie akceptacji i podziwu innych ludzi. Słaba strona jest jak zawalidroga – staramy się o niej zapomnieć, najchętniej odcięlibyśmy tę część od reszty siebie i zakopali w lesie, żeby nie przeszkadzała nam w życiu, nie torpedowała naszych wysiłków. Nasz obraz siebie od samego początku jest niespójny, podzielony. Gdzieś jesteśmy świetni, gdzieś beznadziejni – czyli jacy…?
Paradoks polega na tym, że gdyby wychowałby nas ktoś inny, bylibyśmy kimś innym, bo inna osoba zwracałaby uwagę na coś innego, wymagała innych zachowań, reagowałaby inaczej… Coś innego moglibyśmy uznać za swoją mocną stronę, coś innego byłoby nieakceptowane. Z tego jasno wynika, że nasze pierwsze przekonania o sobie nie są ostateczną prawdą, a jedynie pewną wersją nas samych, którą możemy weryfikować, jeżeli czujemy taką potrzebę. Im bardziej jesteśmy przywiązani do swojego obrazu siebie powstałego w dzieciństwie, tym bardziej cierpimy. Zmienia się nasz wiek, wygląd, poglądy, zainteresowania, marzenia – a ramy, w które wstawiliśmy swoje „ja” nie zmieniają się, nie aktualizują, uwierają coraz bardziej, wchodzą w konflikt z każdą zmianą w innym obszarze.
Jednak zmienić możemy tylko to, co nazwiemy po imieniu. Dopóki wstydzimy się siebie, nie chcemy stanąć oko w oko z tym, co uznaliśmy za swoją słabość, dopóty nasze automatyczne zapisy mają zielone światło i decydują za nas.
Tymczasem każda nasza cecha jest neutralna (ani dobra, ani zła), dopiero emocjonalna interpretacja rodziców czy opiekunów powoduje, że staje się naszą zaletą lub wadą. Tak jest z wrażliwością – w dziewczynkach zazwyczaj się ją wzmacnia („popłacz sobie, to ci przejdzie”, „masz takie dobre serduszko”, „wspaniałe z ciebie dziecko, że się troszczysz o rodzeństwo/mamę/zwierzęta”); chłopców się z jej powodu zawstydza („nie płacz, nie bądź baba”, „facet musi być twardy”, „opiekowanie się to robota dla dziewczyn”). Stąd u dziewczynek wrażliwość staje się zaletą predysponującą je do zawodów opiekuńczych (pielęgniarek, nauczycielek w szkole i przedszkolu, opiekunek dziecięcych i osób starszych itp.), a u chłopców wadą, powodującą odrzucenie w grupie rówieśniczej („mazgaj”, „babski król”, „ciapa”). Ta sama cecha jednym przynosi satysfakcję, innym problemy.
Podobnie jest z innymi cechami – nie są one z natury dobre ani złe, decyduje o tym sposób, w jaki ich używamy. Umiejętność odpoczywania zapobiega przemęczeniu i wypaleniu. Używana w nadmiarze staje się lenistwem, nieużywana prowadzi do pracoholizmu. Umiejętność komunikowania się pozwala na porozumienie. Używana w nadmiarze staje się gadulstwem, które zakłóca dialog; drugi koniec tego kontinuum nazywamy mrukliwością, która blokuje komunikację.
Jeśli popatrzymy w ten sposób, nie zobaczymy „tchórza”, a osobę, której zaszczepiono nadmierną ostrożność, lęk przed konsekwencjami czy porażką. Zamiast „nieśmiałego” zobaczymy człowieka, którego ciągła krytyka zmusiła do wycofania się z relacji. „Histeryk” czy „choleryk” to osoby, od których nie wymagano kontroli emocji, więc się tego nie nauczyli. Buntownik nie urodził się buntownikiem, tylko musiał nauczyć się bronić prze nadmierną presją; klaun błaznuje, bo tylko tak udawało mu się rozbroić negatywne rodzicielskie emocje.
Czy to oznacza, że powinniśmy usprawiedliwiać każde własne i cudze zachowanie? Nie, to oznacza jedynie, że nie powinniśmy oceniać ani siebie, ani innych. Kiedy zamiast oceniać i porównywać próbujemy zrozumieć, otwieramy (sobie i innym) drzwi do zmiany. Bo nie wybraliśmy sobie ani genów, ani wzorców, ale możemy nauczyć się nimi zarządzać tak, żeby czuć się dobrze ze sobą i innymi.
