Pozytywne myślenie nie oznacza udawania, że rzeczywistość spełnia nasze marzenia, że niczego nam nie brakuje ani nic nam nie grozi. Ignorowanie swoich prawdziwych uczuć prowadzi do ich skumulowania i eksplozji i nie jest niczym pozytywnym.
Pozytywne myślenie oznacza rozpoznanie pozytywnych i negatywnych stron tego co jest i świadome skupienie się na tych pierwszych, zgodnie z zasadą, że co karmimy swoją energią, to rośnie.
W ciągu pierwszych lat życia, na podstawie doświadczeń i obserwacji, umysł dziecka tworzy swój obraz świata -– tak indywidualny i niepowtarzalny jak linie papilarne. Zostają tam zapisane przekonania na temat wszystkiego, z czym się zetknęliśmy: jacy jesteśmy (bo tak o nas mówią), jacy są inni, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, jakie jest życie, i czego się można od niego spodziewać.
Relacje z opiekunami, jakich doświadczyliśmy, stają się wzorcem dla wszystkich innych późniejszych relacji i naszej postawy wobec świata w ogóle. Decydują o tym, czy będziemy się przed życiem bronić, czy mu się przeciwstawiać; decydują o tym, czy uwierzymy, że można wszystko osiągnąć manipulacją, prowokacją czy podporządkowaniem się; i o tym, czego powinniśmy oczekiwać jako standardowego zachowania innych: ataku, wykorzystania czy wsparcia.
Im bardziej nieprzyjazne mieliśmy doświadczenia, tym więcej mamy negatywnych przekonań o życiu, które automatycznie stają się samospełniającymi przepowiedniami. A im więcej w nas tych negatywnych przekonań, tym bardziej usztywniona i obronna staje się nasza ogólna postawa życiowa.
Na podstawie tych wczesnych doświadczeń tworzy się także coś w rodzaju bazowego stanu emocjonalnego – stałe uczucie w tle, które pojawia się niczym wzorcowe ustawienie wtedy, kiedy nie przysłaniają go bieżące emocje. Jest to spokój lub niepokój.
Spokój istnieje w nas wtedy, kiedy, mówiąc obrazowo, nauczyliśmy się stać elastycznie na dwóch nogach: możemy na jednej tak samo jak na drugiej, i dlatego stojąc na obu czujemy się pewnie i bezpiecznie. Jedna z tych „nóg” to zaufanie do siebie, druga – zaufanie do innych. Jeśli nasze doświadczenie nauczyło nas wiary w siebie i wiary w innych w tym samym stopniu, to idziemy przez życie w równowadze, a naszym wzorcowym stanem emocjonalnym jest spokój: wiemy, że sobie poradzimy, a jeśli nie, możemy liczyć na pomoc innych ludzi.
Zazwyczaj jednak nasze doświadczenie powoduje, że używamy bardziej (czasem zdecydowanie bardziej) tylko jednej „nogi”. Jest to konsekwencja naszych pierwszych, najważniejszych relacji z opiekunami. Nadmierne rodzicielskie dawanie powoduje, że dziecko uczy się ufać innym, ale staje się zależne, niesamodzielne, słabe. Nadmierne rodzicielskie wymaganie wykształca w dziecku wiarę w swoje umiejętności i siły, ale pozbawia go zaufania do innych. W obu przypadkach bazowym uczuciem staje się niepokój, wynikający z poczucia, że albo musimy kontrolować innych, żeby zawsze byli do naszej dyspozycji, albo sami musimy być do czyjejś dyspozycji; że możemy polegać tylko na innych, albo tylko na sobie. Czyli jedna noga jest sprawna i chce iść do przodu, druga ledwie się porusza i nas blokuje: nie możemy ani na chwilę zaznać spokoju, bo musimy w napięciu kontrolować, czy nie upadniemy. Dlatego stale, niemal podprogowo, towarzyszy nam uczucie niepokoju, napięcia.
Warto przyjrzeć się własnym przekonaniom na swój temat i na temat innych ludzi oraz pozwolić sobie poczuć to, co skrywa się pod wszystkimi bieżącymi emocjami. Jeśli oba odbiorniki – i umysł, i czucie – mówią to samo, warto spróbować uwolnić zablokowaną „nogę”, żeby odzyskać radość ze sprawnego spaceru przez życie, ze spokojem w tle, pozwalającym na otwarte doświadczanie tego, co dzieje się tu i teraz.
Dobieramy się w pary na podstawie dopasowania, komplementarności. Nasze mechanizmy pasują do siebie jak puzzle, jak klucz do zamka. Jeśli patrzymy na siebie ze zrozumieniem i pilnujemy równowagi w dawaniu i braniu, w relacji panuje miłość; możemy się od siebie uczyć i stworzyć związek partnerski. Jeżeli zatracamy się w ocenianiu i porównywaniu, w nadmiernym braniu lub dawaniu, w relacji rządzi lęk, a nasze postawy polaryzują się coraz bardziej.
Rodzice o skrajnych postawach wychowawczych tworzą specyficzne wyzwanie dla umysłu dziecka. Są jak brytyjskie dwa krany z wodą przy jednej umywalce – jeden z gorącą, drugi z lodowatą. Metaforycznie można powiedzieć, że jeden rodzic wrzuca dziecko na głęboką wodę i odchodzi, żeby nauczyć je samodzielności, a drugi uczy pływać na płyciźnie, zakładając mu rękawki, wkładając do koła, zabezpieczając deską do pływania i kurczowo trzymając za ręce. Słowem dziecko albo nabywa umiejętności, ale w sposób traumatyzujący jego poczucie bezpieczeństwa i potrzebę wsparcia, albo otrzymuje nadmiar wsparcia nie pozwalający mu się uczyć, pokonywać lęk, nabywać umiejętności.
Z powodu tak różnych postaw rodzice są zazwyczaj w permanentnym konflikcie, nawzajem zarzucając sobie brak kompetencji wychowawczych. Jeśli robią to przy dziecku, dostaje ono kolejną informację, że mama i tata to dwa światy nie do pogodzenia. Bywa też, że rodzice się rozchodzą, sprawując nadal naprzemiennie opiekę nad dzieckiem. Wtedy znika nawet wspólne terytorium, powstaje kompletny rozdział. W rzeczywistości i w umyśle dziecka. Każde z rodziców chce się okazać tym lepszym rodzicem, wprowadza swoje zasady, swój porządek dnia; promuje własne wartości, reaguje w typowy dla siebie sposób. Próbuje kontrolować dziecko skuteczniej niż drugi rodzic, często pozwalając sobie na krytyczne uwagi pod jego adresem, podważając jego autorytet i kompetencje w oczach dziecka.
Umysł dziecka próbuje poradzić sobie z tymi sprzecznymi danymi, tworząc dwie wersje rzeczywistości: matczyną i ojcowską. Uczy się zasad przetrwania w każdej z nich i różnych sposobów zdobywania warunkowej akceptacji jednego i drugiego rodzica. To dosłownie znaczy, że przebywając z matką, dziecko żyje w innym świecie, a przebywając z ojcem – w innym. Do tego stopnia, że będąc z jednym rodzicem, stara się zapomnieć o istnieniu drugiego, żeby te dwa różne światy nie mieszały mu się ze sobą, nie utrudniały funkcjonowania. Umysł przeskakuje z jednej wersji dziecka w drugą, co powoduje wybuchy emocji i nieadekwatne zachowania niezrozumiałe dla otoczenia.
Nie wiem, czy można to uznać za predyspozycje do zachorowania w późniejszym wieku na schizofrenię (logicznie ma to sens), ale z całą pewnością raz utworzony podział umysłu i wizerunku pozostaje jako wzorzec funkcjonowania w świecie w dorosłym życiu. Osoby z takim ustawieniem wręcz odczuwają przymus, żeby funkcjonować w podwójnej roli, żyć w dwóch światach. Kiedy przestają obowiązywać dwa światy rodzicielskie, zostają one zastąpione przez inne podziały. Ktoś może krańcowo inaczej funkcjonować w pracy i w domu, ekstremalnie inaczej traktować bliskich i obcych, ludzi i zwierzęta. Ktoś może mieć wewnętrzny przymus prowadzenia podwójnego życia – posiadania dwóch rodzin, które nic o sobie nie wiedzą, posiadania rodziny i prowadzenia romansów na boku, prowadzenia podwójnego życia w rzeczywistości i w mediach… Przykładów może być nieskończona ilość, ale zawsze mają wspólny mianownik: to, co jest, umysł próbuje zamknąć w dwóch rozdzielnych szufladkach; z jednej rzeczywistości zrobić dwie. Jeśli mu się w tym nie przeszkadza, a przy tym zwiększa to ilość otrzymywanych form akceptacji, mechanizm samoistnie się nakręca, automatycznie rozdwajając wszystko, czego taki człowiek doświadcza.
Funkcjonowanie w ten sposób powoduje, że z jednej strony życie jest podwójnie bogate w doświadczenia, a z drugiej – podwójnie wyczerpujące. Nie jest wewnętrznie satysfakcjonujące, bo zużywa energię na mnożenie tego, co jest na powierzchni, nie pozwalając na pójście wgłąb czegokolwiek. Powoduje stały wewnętrzny konflikt między „wersjami” siebie, wyzwalający silne emocje, i poczucie bycia nierozumianym mimo swoich usilnych starań. Skutkuje też stałym i silnym skupieniem na sobie (żeby nie pomylić roli), co nie pozwala na autentyczne zauważenie i zrozumienie innych. Innymi słowy – możemy żyć niespójnie, płytko i szeroko, albo spójnie, wąsko i głęboko. O pierwotnych ustawieniach decyduje nasze losowe dziecięce doświadczenie, ale kiedy je sobie uświadomimy, możemy dokonać wyboru i zmienić nawyki działania naszego umysłu.
Działanie nie jest problemem samym w sobie, jest lustrem myślenia, które sprawia problem. Dopóki człowiek identyfikuje się z pewnym myśleniem, żadna zmiana działania nie zmieni stanu rzeczy.
Złodziej może nie kraść we wtorki i czwartki, ale to nie zmienia faktu, że jest złodziejem – kradzież nie stanowi dla niego problemu.
Jeśli ktoś oszukuje kogokolwiek, oszukiwanie nie jest dla niego problemem, więc wcześniej czy później ten sposób myślenia dotknie każdego, kto jest z nim w relacji.
Nic nie ma samych plusów ani samych minusów – i rzeczy, i ludzie, i sytuacje są mieszanką jednego i drugiego.
Kiedy jesteśmy w stanie zaakceptować to co jest, możemy skupić się na plusach jakie posiada i mieć więcej tego co nam odpowiada. Takie rzeczy, sytuacje czy ludzie przyniosą nam dobre samopoczucie, satysfakcję, rozwój, to właśnie powinniśmy dla siebie wybierać.
Kiedy jednak jesteśmy w stanie zaakceptować to co jest tylko pod warunkiem, że coś się tam zmieni, że będzie inne niż jest, to zaprzeczamy rzeczywistości i decydujemy się na konflikt, który będzie przybierał na sile. Takie rzeczy, sytuacje czy ludzie przyniosą nam to czego chcemy i to, czego chcemy uniknąć – będą jak jazda kolejką górską w wesołym miasteczku między niebem a piekłem, między marzeniami a demonami. Takie wybory nam nie służą, nie prowadzą do nikąd poza kręceniem się wokół własnej osi z coraz większą prędkością.
Umysł tworzy swoje wzorce głównie w dzieciństwie, wtedy, kiedy styka się z czymś po raz pierwszy. Rodzaj tego spotkania i towarzyszące mu emocje powodują „oflagowanie” tego czegoś jako dobre lub złe, ciekawe lub nudne, niebezpieczne lub interesujące, ważne lub bez znaczenia… Standardy dzieciństwa zapisują się w naszych umysłach poza naszą świadomością. Po prostu WIEMY (jesteśmy przekonani), że coś istnieje, a coś nie; czegoś jest pod dostatkiem, a o coś bardzo trudno. Nieświadomie przywykamy do tego, wśród czego przyszło nam dorastać: nie poświęcamy specjalnej uwagi temu, co jest (biorąc to za pewnik) i przywykamy do niedostatku czegoś innego jak do bólu głowy w tle. Te wzorce i standardy są jak samospełniające się przepowiednie – nie zdając sobie z tego sprawy odtwarzamy je wciąż na nowo, w różnych postaciach i okolicznościach, z różnymi osobami.
„Dziecięcy umysł przyjmuje za standard to, z czym się spotyka. Jeśli spotyka się z życzliwością, wsparciem, przestrzeganiem zasad, to taki obraz siebie i świata w nim się kształtuje, i tego oczekuje na zewnątrz rodzinnego środowiska, w którym się wychowuje. Jeżeli dziecięcy umysł spotyka się z wrogością, przemocą, przekraczaniem norm społecznych, to również taki obraz siebie i świata się w nim kształtuje, i takie będą jego zachowania i założenia wobec innych ludzi. Dlatego nie ma dobrych i złych dzieci, bo dzieci są zawsze automatycznie zaprogramowane przez zachowania ludzi wokół siebie – poza swoim wyborem i świadomością.
Jak długo nie uwolnimy się od tego zaprogramowania, tak długo nie wybieramy świadomie; a skoro kierują nami automatyczne ustawienia, które dokonały się poza naszą świadomością, to również jako dorośli tak naprawdę nie jesteśmy ani dobrzy, ani źli – jesteśmy po prostu zaprogramowani. Co więcej, jesteśmy zaprogramowani losowo, przypadkowo, ponieważ nasze umysły naśladują mechanizmy rodziców i opiekunów, których oni sami nie byli świadomi. Nie przekazali nam ich z wyboru, zrobili to nieświadomie, automatycznie powtarzając to, co sami dostali od swoich rodziców…”
Powyższy cytat pochodzi z drugiego rozdziału Mini-Przewodnika, w którym szerzej opisuję, jak umysł przetwarza nasze pojedyncze doświadczenia w generalne zasady, co najczęściej nie jest obiektywną prawdą. To, że ugryzł nas pies, nie oznacza, że wszystkie psy gryzą, ale nasz umysł każe nam w to wierzyć („psy są groźne”). To, że mieliśmy zaprzyjaźnionego pieska, nie oznacza, że żaden pies nas nie ugryzie, ale umysł każe nam w to wierzyć („psy są cudowne”). Niemniej wierząc w te nieprawdy powołujemy je do życia. Ten, kto reaguje lękiem na widok psa, nieświadomie prowokuje go do okazania dominacji, czyli ataku. Ten, kto podchodzi do psa z pewnością siebie, wykazuje dominację, a pies zazwyczaj instynktownie się podporządkowuje. To, w co wierzymy na podstawie losowego zdarzenia, tworzy kolejne podobne sytuacje.
Kiedy rozumiemy, jak to działa, przestajemy się identyfikować ze swoim umysłem i zyskujemy szansę na to, żeby przeprogramować jego zapisy, zmienić jego skojarzenia i uwolnić się od przypisanych tym zapisom negatywnych emocji. Rownież, a może przede wszystkim od głównego bagażu z dzieciństwa: poczucia winy i poczucia krzywdy.
Jeśli masz ochotę poczytać o tym więcej, napisz do mnie, a ja prześlę Ci bezpłatnie cały, dziewiętnastostronicowy tekst. Będzie mi miło, jeśli w zamian polecisz moją stronę na Fb, książkę, blog albo usługi psychologiczne innym.
Jaszczurka, która znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, odrzuca własny ogon, żeby umknąć z życiem. Kiedy małe dziecko doświadcza presji ze strony swoich opiekunów, reaguje podobnie – oddaje część siebie, swojego „ja”, żeby nie doświadczyć odrzucenia. Kiedy nie wolno mu okazać swoich emocji, odcina się od nich. Kiedy nie wolno mu mieć swojego zdania w żadnej sprawie, przestaje myśleć. Kiedy nikogo nie interesuje ani nie zachwyca jego indywidualność, nie rozwija jej.
Kiedy dziecko czuje, że jakaś jego część budzi u rodziców negatywne emocje i reakcje, porzuca ją jak jaszczurka ogon – żeby przeżyć (nie doświadczać braku miłości, emocjonalnego odrzucenia). Im bardziej warunkowa jest akceptacja opiekunów, tym bardziej dziecko porzuca siebie, swoje prawdziwe „ja” na rzecz rodzicielskiej wizji tego, kim powinno być, jakie powinno być. Wyrzeka się siebie, żeby zasłużyć na rodzicielską miłość. W jego umyśle powstaje przekonanie, że nie można być sobą, żeby być kochanym, żeby doświadczać miłości.
To przekonanie nie znika, dopóki nie zostanie świadomie zmienione. Dziecko, które nauczyło się nie być sobą, żeby być kochane, jako dorosły robi to nadal. Oddaje kawałki siebie, poddając się presji, poświęca siebie „dla świętego spokoju”: tłumi emocje, nie ma własnych opinii, łatwo idzie na ustępstwa, rezygnuje z ważnych dla siebie rzeczy, zajęć czy relacji. I kiedy okazuje się, że już nie ma czego oddać, a presja czy roszczenia się nie zmniejszają, dochodzi do ściany. Jedni w takiej sytuacji się poddają i popadają w depresję, inni zaczynają odgrzebywać siebie spod gruzów, walczyć o prawo do bycia sobą, do własnych emocji, myśli, poglądów, wyborów, decyzji i granic.
To, co budujemy na bazie swojego prawdziwego ja, tworzy pozytywne emocje i relacje, wzmacnia nas i rozwija. To, co budujemy na bazie swojego wizerunku powstałego z odcięcia części siebie jest jak maska, którą wciąż musimy przytrzymywać, żeby nie odpadła. Ta maska („ego”) powstała po to, żeby utrzymać akceptację innych, ale w rzeczywistości dostarcza nam mieszanych uczuć; oprócz satysfakcji, że działa, przynosi niepokój, lęk i wyczerpanie udawaniem.
Warto więc zadać sobie pytanie, na jakie ustępstwa jesteśmy gotowi pod cudzą presją, poddając się autorytetom w różnych sprawach, naciskom rodziny, znajomych, presji społecznej, wymaganiom środowiska, w którym żyjemy i pracujemy.
Warto też popatrzeć jeszcze głębiej, bo istniejące przekonanie żyje swoim życiem, rozrasta się i przybiera nowe kształty. Możemy przestać bać się odrzucenia rodzica, a nawet w ogóle innych ludzi, ale stawiać sobie cele, które wymagają od nas porzucenia, wyparcia się jakiejś części siebie – zgodnie z pierwotnym przekonaniem, że można coś dostać czy osiągnąć tylko wtedy, kiedy nie jest się sobą, kiedy się udaje. Mój znajomy napisał kiedyś ku refleksji takie pytanie: „Ile jesteś gotowy/a zapłacić za pieniądze, które zarabiasz?”…Na ile wyrzeczeń jesteś gotowy/a, żeby zdobyć swój cel? Czy droga do szczęścia prowadzi przez nieszczęście? Czy radość osiąga się przez cierpienie? Czy osiągniecie sukcesu wymaga porzucenia tego, co nam w duszy gra?
W procesie wychowania i socjalizacji rozwijamy pewne części siebie bardziej niż inne. Dzieje się to w zależności od wsparcia i wymagań naszego otoczenia, szczególnie osób dla nas ważnych. Gdzieś przesuwamy swoje granice kosztem innych osób, bo nam na to pozwalają. Gdzieś indziej oddajemy swoje „terytorium” pod cudzym naciskiem, czyjąś presją. Im mniej wewnętrznie zrównoważeni są ludzie, którzy nas otaczają, tym bardziej my sami uczymy się funkcjonować w taki sam sposób. Niezależnie od tego, czy naśladujemy innych czy im się przeciwstawiamy, zamykamy siebie w schemacie, który ma dwa skrajne końce, dwie skrajne role: reagujemy jak zależne dziecko, albo mający władzę rodzic. Wykonujemy albo wydajemy polecenia. Puszczamy innych przodem albo wpychamy się przed nich. Jesteśmy albo ofiarami albo agresorami. Krzyczymy albo płaczemy. Słuchamy innych albo mówimy o sobie. Zagadujemy na śmierć albo milczymy. Pędzimy bez tchu albo śpimy. Robimy wszystko naraz albo padamy i tkwimy w bezruchu. Żądamy cudzego albo oddajemy własne. Atakujemy albo się bronimy.
Miotamy się pomiędzy zwycięstwem a porażką i nic nie przynosi nam spokoju ani dobrego samopoczucia. Narasta jedynie zmęczenie i rozczarowanie. Te emocje mówią nam, że działamy w schemacie „lepszy – gorszy”, „zwycięzca – przegrany”. Jest to wbrew naszej naturze, która każe nam szanować siebie i innych na równi.
Silne jednorodne wzorce w dzieciństwie prowokują nas do przeciwstawiania się im. Szukamy ich odwrotności, drugiego ekstremum, stwarzamy rozbieżności. Rozbieżne wzorce już same w sobie powodują sprzeczne przekonania i funkcjonowanie w skrajnych rolach. Przerzucamy się z jednego krańca w drugi, jakbyśmy w różnych sytuacjach (wobec różnych „wyzwalaczy”) używali różnych tożsamości. To bardzo męczące, wyczerpujące energetycznie i emocjonalnie. Jednocześnie jest jednak konieczne, żebyśmy poznali swoją wszechstronność i zdali sobie sprawę z możliwości wyboru swojego zachowania (mogę tak i tak, umiem tak i tak). Jeśli to sobie uświadomimy, możliwe staje się wyjście poza ten schemat, znalezienie równowagi.
Jeśli uda nam się zaobserwować, gdzie zachowujemy się jak emocjonalne dziecko (bezbronna ofiara innych ludzi i okoliczności), a gdzie jak emocjonalny rodzic (nadużywający kontroli), to możemy przestać pełnić te nienaturalne role, które przysparzają nam mnóstwa negatywnych emocji. Wystarczy uświadomić sobie, że bez względu na stare zapisy w naszym umyśle, w rzeczywistości nie jesteśmy już dziećmi (nikt nie ma nad nami kontroli, jeśli jej komuś nie oddamy) i nie jesteśmy wobec innych ludzi „rodzicami”, bo de facto nie mamy nad nimi władzy, a nawet żadnego prawa, żeby decydować za nich, pouczać ich czy chronić, działać za nich, w ich imieniu. Kiedy zadamy sobie pytanie „kim jestem?” i odkryjemy, że w rzeczywistości to my i tylko my mamy władzę nad sobą i tym samym kontrolujemy własne życie, to przestajemy utożsamiać się z tymi rolami znanymi z dzieciństwa, stajemy się autonomiczni, zrównoważeni, stabilni – dorastamy emocjonalnie. Nauczenie się tej nowej roli wymaga uważności – żeby „złapać się” na emocjach i reakcjach z poziomu dziecka czy rodzica, oraz treningu – żeby zmienić tę reakcję wbrew swoim automatyzmom.
Na przykład jeśli ktoś zachowuje się wbrew naszym oczekiwaniom, a my demonstrujemy swoje emocje fochem, płaczem, wykrzykiwaniem swoich żali, wygłoszeniem kazania czy wywieraniem presji, to nie ma w tej relacji partnerstwa, jest zmienny układ rodzic-dziecko (zamiana ról może się dokonywać nawet w trakcie jednej wymiany zdań, choć najczęściej w danej sytuacji jedna osoba reaguje z poziomu dziecka, druga z poziomu rodzica, a w innej sytuacji może być odwrotnie). Jeśli potrafimy nazwać swoje emocje (jestem rozczarowany/a, mam poczucie krzywdy, czuję się rozżalona/y, jestem wściekły/a, itd.) i zrozumieć skąd pochodzą (czy odzywa się w nas bezsilne dziecko – ofiara innych lub zlekceważony, urażony rodzic tracący kontrolę), to taka autodiagnoza jasno nam pokaże, że nasz umysł nie zaktualizował się do tego, co jest – do roli dorosłego, do bycia partnerem dla innych ludzi. Musimy go przeprogramować „ręcznie” – dać sobie doświadczenie, że postawa partnerska (samoświadomość i aktywne wybieranie) opłaca się emocjonalnie znacznie bardziej niż tkwienie w starych rolach, które odbierają nam moc (każą czekać na litość innych lub popychają do ich kontrolowania).
Gdyby przyjrzeć się z boku, to większość naszych interakcji cechuje komunikacja z roli dziecka lub z roli rodzica. Są tam dziecięce emocje (bezradność na zmianę z próbami kontrolowania sytuacji) i dziecięce przekonania (że na nic nie mamy wpływu, albo że możemy mieć wpływ jedynie poprzez jakąś formę przemocy). Takie relacje nie są satysfakcjonujące i zawsze przynoszą lub pozostawiają negatywne emocje, „emocjonalnego kaca”.
Kiedy świadomie zobaczymy w sobie osobę dorosłą, niezależną, dokonującą wyborów i ponoszącą konsekwencje tych wyborów, zyskujemy prawdziwy wpływ na swoje życie i możemy tworzyć relacje partnerskie z innymi ludźmi. Oznacza to, że nie szukamy winy na zewnątrz siebie, w innych ludziach i sytuacjach, a przyglądamy się swoim wewnętrznym sterownikom („jak mogę to zrobić inaczej”); że bierzemy odpowiedzialność za wszystko, co robimy, i uczymy się na swoich błędach; że nie obarczamy innych swoimi negatywnymi emocjami, tylko próbujemy je zrozumieć i wykorzystać do poprawy swojego samopoczucia; że uczymy się komunikować z innymi jasno i otwarcie; że szanujemy zarówno siebie, jak i innych, przyznając obu stronom te same prawa, jeden standard.
Dojrzewając emocjonalnie zamieniamy nieaktualne przekonanie „mogę być dzieckiem albo rodzicem” na „jestem dorosły i niezależny”; przekonanie „mogę wygrać albo przegrać” na „możemy współpracować”; przekonanie „jestem ważniejszy/mniej ważny” na „jesteśmy jednakowo ważni”. Jest to przejście od dziecięcego „ja” do dojrzałego „my”. Tam prowadzą nas nasze emocje, jeśli zechcemy i nauczymy się ich słuchać. Niektórzy docierają do takiej dojrzałości emocjonalnej jeszcze przed osiągnięciem dorosłości, inni nie dorastają do partnerstwa nigdy, bez względu na wiek metrykalny.
Nasze niezaspokojone w dzieciństwie potrzeby sprawiają, że dajemy coś swoim dzieciom w nadmiarze. Doświadczenie w swoim dzieciństwie głodu każe swoje dziecko przekarmiać, przeżyta bieda każe zasypywać je prezentami, dawny brak emocjonalnego wsparcia każe tolerować dziecięce emocje bez granic, a brak wymarzonego wykształcenia/kariery każe wypełniać dziecku cały wolny czas kursami, zajęciami czy treningami.
Potrzeba była i pozostała wewnątrz, a próbujemy zaspokoić ją na zewnątrz, w tym przypadku za pomocą swoich dzieci. Wielu rodziców traktuje swoje dzieci jak swoje drugie życie, nie widząc faktu, że są one odrębnymi istotami z własnymi potrzebami i predyspozycjami, więc ta projekcja zachodzi łatwo, automatycznie. Trudno jednak satysfakcjonująco żyć cudzym życiem – równie dobrze można oczekiwać, że przestanie się być głodnym, bo ktoś inny zjadł posiłek.
O ile w relacjach z własnymi dziećmi chcemy wypłaty za włożony wysiłek, o tyle w relacjach z innymi, obcymi ludźmi szukamy darmowych wpłat na swoje konto. Szukamy w nich – na zewnątrz – tego, czego potrzebujemy wewnątrz. Oczekujemy, a nawet wymagamy od innych tego, czego nie dajemy sobie sami. Na przykład naszą uwagę przykuwa każda cudza wyjątkowość, podkreślona indywidualność – bo nie potrafimy zauważyć i wyrazić własnej. Albo jesteśmy wyczuleni na to, czy inni wystarczająco okazują nam szacunek – bo zupełnie nie szanujemy sami siebie. Albo żądamy prawdy, nienawidzimy kłamstwa – bo potrzebujemy własnej wewnętrznej spójności. Albo wyczekujemy komplementów, które mają zastąpić brak wiary w siebie i podnieść niską samoocenę. Ta strategia – tak samo jak zaspokajanie swoich potrzeb za pośrednictwem dzieci – również nie działa. Inni ludzie mają moc wpływania na nasz sposób myślenia tylko wtedy, kiedy jesteśmy małymi dziećmi, i nasz umysł zapisuje jako wzorce wszystko, z czym się zetknie przez pierwsze lata życia. Pod wpływem reakcji innych ludzi może zapisać kompleks na jakimś punkcie, ale żadna ilość późniejszych komplementów go nie wymaże, dopóki nie zrobimy tego sami. Inni mogą nas do tego zainspirować, ale nie mogą tego zrobić za nas. Mogą nam dać to, czego chcemy, ale nie mogą sprawić, żeby to poczucie zaspokojenia zostało z nami na stałe.
Żeby było ciekawiej, czasami umysł próbuje rozwiązywać problemy sam, poza naszą świadomością. Dla umysłu ważna jest równowaga, nieważny jest kontekst. Dlatego jeśli pozwolimy komuś na ingerencję w jakiś obszar siebie, sami zaczniemy wywierać presję na kogoś innego, w innej sferze, w innej sprawie. Pozornie niepowiązane zdarzenia, ale dla umysłu granice się zgadzają – ktoś nam zabrał kawałek naszego „ja”, my zabraliśmy komuś… Albo mamy „dziurę” w sferze dobrostanu emocjonalnego, a próbujemy ją załatać dobrobytem materialnym (tak jak „pocieszamy” się jedzeniem, kiedy nam smutno)… Albo kiedy tkwi w nas poczucie zranienia, bezbronności, bezradności z dzieciństwa i próbujemy je zagłuszyć walcząc o prawa zwierząt… W każdym z tych przykładów umysł tworzy „rozwiązanie” problemu poza miejscem, którego problem dotyczy, jakby zakładał opatrunek na cudze (czasem nawet zdrowe) kolano zamiast na nasz własny zdarty łokieć. Umysł jest robotem, i jego takie rozwiązanie satysfakcjonuje. Dlatego mamy dodatkowy system naprowadzający – emocje, które nas ostrzegają, kiedy ten automatyczny „naprawiacz” zbacza z toru. Emocje są strażnikami naszego prawdziwego „ja” i pojawiają się zawsze, uporczywie i nieustępliwie, kiedy coś temu „ja” zagraża, kiedy umysł sprowadza nas na manowce. Jeśli rozumiemy, że emocje mają nam pomóc namierzyć problem i idziemy tam, gdzie kierują naszą uwagę, to możemy świadomie wybrać właściwe rozwiązanie i naprawić to, co poszło nie tak. Jeśli traktujemy emocje jak kolejny problem, to umysł spróbuje go rozwiązać za pomocą własnej logiki i… [tu powinna się pojawić złowieszcza muzyka zapowiadająca thriller]
Negatywne emocje motywują umysł do szukania wyjścia z sytuacji; logika umysłu tworzy rozwiązania pozorne, obejście awarii, które nie powoduje zniknięcia problemu, tylko jego przeniesienie; ten stan tworzy kolejne negatywne emocje, sygnalizujące podwójną awarię, i znowu angażujące umysł do działania według własnej logiki… Bez udziału świadomości w tym procesie dostajemy się w błędne koło coraz bardziej niezrozumiałych zachowań i emocji, oceniając je na dodatek moralnie i dokładając cierpienia sobie i innym.
Każdy dziecięcy lęk zapisuje się w umyśle pod postacią jakiegoś przekonania na temat miłości, każde silne lub powtarzające się doświadczenie pod postacią przekonań o naturze życia, innych ludzi i swoim miejscu wśród tego wszystkiego. Tam, gdzie nie mamy doświadczenia, umysł podpowiada nam na podstawie zgromadzonych już danych jak automatyczny korektor tekstu przy pisaniu.
Te wszystkie przekonania – stare i nowe, ogólne i szczegółowe – są wzajemnie powiązane, stanowią sieć, system. Gdyby wszystkie te przekonania były prawdziwe, gdyby wszystkie miały źródło w bezwarunkowej miłości, byłyby spójne i nie produkowałyby negatywnych emocji, które są wskaźnikiem awarii w systemie. To emocje, dyskomfort, jaki czujemy, zmuszają nas do zajęcia się problemem. W jaki sposób to zrobimy, zależy od naszych predyspozycji, doświadczenia i zapisanych przekonań. Technika ma tak naprawdę znaczenie drugorzędne, bo każda działa tak samo – w najbardziej przystępny dla danej osoby sposób likwiduje proces zapalny we wskazanym miejscu. Jednak kiedy dany obszar zostaje zmieniony, przestaje pasować do swoich sąsiadów. Dostajemy kolejny sygnał o awarii…
Przekonania mają swoją strukturę. Te na temat miłości, natury świata leżą najgłębiej, są najbardziej emocjonalne, bo pochodzą z najwcześniejszego dzieciństwa, z okresu poczucia całkowitej zależności od innych. To one nadają kierunek następnym, więc naturalnie ich zmiana odcina zasilanie wszystkim powiązanym. Ale to nie znaczy, że je automatycznie likwiduje. To znaczy, że umysł wypycha je niczym półmartwe twory na powierzchnię i sygnalizuje za pomocą emocji, że trzeba je objąć świadomością i dezaktywować.
Umysł jest tylko narzędziem, to my za pomocą świadomości zarządzamy jego treścią. To jednak nie znaczy, że możemy sobie dowolnie wybrać, skąd zaczynamy proces naprawy, bo nie jesteśmy świadomi swojej mapy przekonań. Jesteśmy w środku labiryntu, którego rozkładu nie znamy, więc proces zawsze zaczyna się tu i teraz, na podstawie tego, co w danej chwili czujemy. Czasem idziemy od powierzchni wgłąb siebie, czasem od wewnątrz na zewnątrz, a często od środka w obie strony.