Życzenia do losu

Jest taki dowcip o człowieku od lat codziennie modlącym się „Panie Boże, daj mi wygrać na loterii” tak żarliwie, że w końcu Bóg się odzywa: „Daj mi szansę, kup los”. Niech to będzie wstęp i kontekst do dzisiejszego tekstu o szczęściu i spełnianiu życzeń 🙂

Większość ludzi uważa, że los jest głuchy na nasze życzenia. Ja mam taką teorię, że los/Bóg/Wszechświat spełnia nasze życzenia, ale spełnia je tak dosłownie, że ich nie rozpoznajemy. W końcu mamy spore problemy z komunikacją między sobą, cóż więc dziwnego, że występują też zakłócenia komunikacji z Wszechświatem…

Po pierwsze, nasze niskie poczucie własnej wartości i nieświadomie przejęte wzorce sprawiają, że chcemy dla siebie czegoś, co do nas nie pasuje, co nie zgadza się z naszą prawdziwą naturą, z naszymi autentycznymi potrzebami. Przykładem mogą być córki alkoholików, bardzo często wybierające partnerów życiowych, którzy okazują się alkoholikami. 

Przejaskrawiając – gdybyśmy wierzyli, że jesteśmy kurami, chcielibyśmy ziarna i dżdżownic, tylko czy to by nas uszczęśliwiło…? Ale pomstujemy nie na swoje wybory, a na los, że widocznie ziarno paskudnej jakości i dżdżownice żylaste…

Po drugie, tworząc życzenia, opieramy się głównie na umyśle, czyli na jego konkretnych skojarzeniach. Te skojarzenia każą nam chcieć czegoś, co tak naprawdę samo w sobie nie ma mocy uszczęśliwienia nas. Fajnie jest mieć pieniądze czy urodę czy cokolwiek innego, ale nie jest to w stanie zapewnić nam stałego dobrego samopoczucia, wyrównać negatywnych emocji płynących z innych sfer. Ale każdy obrazek losowo połączony w naszym umyśle z przekonaniem „tak wygląda szczęście” każe nam desperacko tego pragnąć, tworzyć z tego warunek dla bycia szczęśliwym. Zaprogramowani reklamami i cudzymi historiami wskazujemy kolejne rzeczy, sytuacje czy osoby, które mają nam przynieść szczęście, a kiedy tego nie robią, czujemy się oszukani. Nie przez siebie, przez los. A co los winien, że nie wiemy co nas uszczęśliwi, że testujemy kolejne obrazki zamiast iść za tym, co tu i teraz sprawia, że czujemy się dobrze? 

Kiedy wspomniana wyżej córka alkoholika uzna, że partner alkoholik nie jest tym, o czym marzyła, odchodzi od niego i formułuje życzenie do losu „mam tego dość, chcę kogoś, kto nie będzie pił i zachowywał się agresywnie”. Spotyka więc na swojej drodze takiego partnera, który de facto też nie tworzy z nią partnerskiej relacji, bo zgodnie z jej życzeniem jest przeciwieństwem poprzedniego – jest bierny, podporządkowany, wycofany, nie ma swojego zdania i nic sobą do związku nie wnosi poza fizyczną obecnością. Czy to ją uszczęśliwi, czy o tym marzyła?

Po trzecie, komunikat jest czytelny, kiedy jest spójny. Czasem kiedy komunikujemy się między sobą, treść mówi co innego, ton głosu co innego, a mowa ciała (mimika, gesty, postawa) co innego, trudno odgadnąć prawdziwą intencję mówiącego. Jeśli chcemy czegoś przez umysł (dochodzimy do wniosku, że to będzie dla nas dobre), może to być niezgodne z naszą hierarchią wartości, albo możemy się bać swoich emocji z tym związanych, albo zwyczajnie nie potrafimy uwierzyć, że to możliwe, więc blokujemy działania, które prowadzą do spełnienia życzenia (jak w wyżej zacytowanym dowcipie: chcę wygrać, ale nie wierzę, że to możliwe, więc nawet nie kupuję losu, tylko powtarzam sobie/innym/losowi, że chcę, marzę, potrzebuję). Nasza przykładowa córka alkoholika może mówić, że pragnie idealnego partnera, a nawet fizycznie go szukać, ale jeśli jest zmieszana, kiedy ktoś traktuje ją z szacunkiem, jeśli myśli o sobie jak o osobie gorszego gatunku, jeśli ma ukryte przekonanie, że nie istnieją związki partnerskie, że nie można być w stałej dobrej relacji z drugim człowiekiem –  to tak naprawdę wysyła sprzeczne sygnały.

Kiedy każda część nas mówi co innego, to generalnie, całym sobą, mówimy „nie wiem”, „waham się”, „mam wątpliwości”. Zatem Wszechświat czeka, zgodnie z naszym nieświadomym życzeniem.

Podsumowując, w kwestii wypowiadania życzeń do losu trzeba sobie uświadomić pewną kwestię. Nasze doświadczenie z najwcześniejszych lat życia staje się naszym naszym standardem, wzorcem, miarą dla wszystkiego innego, co nas później w życiu spotyka. To, czego doświadczyliśmy osobiście lub byliśmy świadkami, ustala naszą indywidualną definicję w każdym temacie: czy standardem jest zdrowie czy choroba, bieda czy bogactwo, cierpienie czy przyjemność, porozumienie czy walka, „ja” czy „my”, i tak dalej. Ważne jest, żeby sobie uświadomić te standardy – co dla mnie jest „normą”? Czy przemoc zaczyna się od bicia, wyzwisk czy podniesionego głosu? Czy dobrobyt to mieć na chleb, na czynsz, czy na podróż dookoła świata? Czy sukces to uznanie szefa, podziw znajomych czy posiadanie fanów na całym świecie? I tak dalej. Dlaczego to ważne? Bo to jest nasz poziom „0”, miejsce startu. A umysł puszcza nas tylko o jeden poziom dalej, tylko tyle tak naprawdę uznajemy za realne, możliwe do spełnienia. Kobieta maltretowana przez partnera nie marzy o podziwianiu zachodu słońca z ukochanym na Bali – marzy o tym, żeby nie była bita, upokarzana, wyzywana; marzy o spokoju, bezpieczeństwie. Ktoś chory na przewlekłą chorobę ograniczającą życie nie marzy o zdobywaniu górskich szczytów ani zwycięstwie w maratonie – marzy o jakiejkolwiek sprawności, uwolnieniu się od leków i bólu. I odwrotnie – ktoś wychowany w luksusie nie planuje wydatków na następny miesiąc, tylko spełnia kolejne materialne marzenia. Dziecko dorastające w rodzinie naukowców nie zastanawia się, czy wybrać szkołę średnią czy branżową, tylko w jakiej dziedzinie zrobi doktorat. 

Umysł bazuje na naszym doświadczeniu, i każe nam odtwarzać to, co zna, z niewielkim odchyleniem, z małą tolerancją. Pozwala jedynie na ewolucję – powolną zmianę w wybranym kierunku, w tempie jeden szczebel na drabinie wzwyż; nieważne, czy chodzi o finanse, karierę, relacje z innymi czy inną sferę. Wzorzec zapisany w umyśle czuwa, żebyśmy nie przekroczyli wyznaczonej linii. I słuchając dyktatury swojego umysłu, jego logiki, nie jesteśmy w stanie tej granicy przeskoczyć. Wtedy mają sens powiedzenia „jaki rodzic, takie dziecko”, „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, „natura ciągnie wilka do lasu” itp.

Założę się, że w tym momencie wiele osób pomyśli: „ale nieprawda, przecież są przykłady cudownych odmian losu, ludzi, którzy z niczego doszli na szczyt czy wyzdrowieli ze śmiertelnej choroby”. To fakt 🙂 Ale nie wtedy, kiedy opieramy się na umyśle, jego logice i doświadczeniu. Tak dzieje się wtedy, kiedy potrafimy odsunąć głos umysłu na drugi plan i zawierzyć temu drugiemu głosowi, zwanemu czuciem, intuicją, głosem duszy, wiarą. Dzięki niemu jednostka i świat są zdolne nie tylko do ewolucji, ale i do rewolucji, do zmian o 180 stopni, do gigantycznych skoków rozwojowych. Tam, gdzie nie zatrzymują nas blokujące wiarę przekonania, jesteśmy zdolni do cudów, do przeskoczenia swojego poziomu startowego o dowolną ilość poziomów – do miejsca, gdzie zatrzyma nas własna wyobraźnia. Często oceniamy  myśl, która jest sprzeczna z naszymi przekonaniami, jako szaloną. Tymczasem tworzy ją ta część nas samych, która nie uległa społecznemu zaprogramowaniu; to głos, który odważa się mówić totalnie wbrew wszystkiemu co poznaliśmy „a jednak to możliwe”. Mówiąc krótko, ile w nas wiary w to, czego nie doświadczyliśmy osobiście, tyle możliwości do przekraczania granic wyznaczonych przez umysł.

Wszechświat spełnia nasze życzenia. Kiedy mówimy, że czegoś nie chcemy, że czegoś mamy dosyć – czeka aż sprecyzujemy, co zatem chcemy. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy i jest to w zasięgu tolerancji naszego umysłu – dostajemy to, choć nie zawsze nas to uszczęśliwia. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy, a inna część nas samych się z tym nie zgadza – Wszechświat czeka, aż się ze sobą dogadamy. Kiedy mówimy, że chcemy być szczęśliwi, Wszechświat pyta jak robot ustawiający swoje funkcje w filmie „Interstellar” – „szczerość na ile procent? poczucie humoru na ile procent?” Ile chcesz bólu, czułości, empatii, siły, wrażliwości, odwagi, poczucia bezpieczeństwa… Co znaczy dla ciebie bogaty, ważny, mądry, przystojny…? A my odpowiadamy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zazwyczaj umysłem, a czasem dopuszczając do głosu duszę. Na co się zgadzamy, to otrzymujemy.

Praktycznie każdy jest tak szczęśliwy, jak pozwala mu jego własne zaprogramowanie lub nieco bardziej, jeśli włoży w to dużo wysiłku. Potencjalnie każdy może być szczęśliwy tak bardzo, jak jest w stanie to sobie wyobrazić i w to uwierzyć.

Wiara kontra doświadczenie

Dzieci bezgranicznie ufają w rodzicielską miłość, więc pierwsze zderzenie ich ufności z zachowaniem rodziców opartym na ich lęku (nie-miłości) jest zdarzeniem traumatycznym. W tym momencie zostają zarażone wątpliwością co do miłości jako swojej natury.

Wątpliwość przyciąga to, co ją potwierdza, czyli kolejne rozczarowania brakiem miłości u innych ludzi. W końcu w ludzkim doświadczeniu jest już tyle zranień, że lęk przed cierpieniem powoduje odrzucanie tego, na czym nam zależy najbardziej. Doświadczenie zapisane w umyśle morduje wiarę w miłość zapisaną w sercu.

Rośnie to, co karmimy

Lęk to zwątpienie w miłość, próba uniknięcia za wszelką cenę odrzucenia rozumianego jako pozbawienie miłości, separacja, izolacja od źródła miłości. 

Żaden człowiek nie może nam dostarczyć takiego doświadczenia miłości, które usunęłoby wszystkie nasze wątpliwości, zneutralizowało wszystkie nasze lęki. Możemy to jednak zrobić sami za pomocą wiary w miłość jako swoją naturę – możemy zaryzykować z własnego wyboru doświadczenie takiego rodzaju samotności i izolacji, który nas najbardziej przeraża (fizycznej, intelektualnej, emocjonalnej, duchowej), żeby zrozumieć, że nigdy nie jesteśmy sami, odcięci od źródła – że miłość jest w nas samych, nie na zewnątrz. Że przybiera nie jedną, a różne formy, i nawet bez żadnej formy treść pozostaje w swojej najbardziej autentycznej postaci.

Inaczej mówiąc, nie boimy się takiego rodzaju odrzucenia, jakiego już doświadczyliśmy, bo wiemy, że jesteśmy w stanie to przeżyć. Boimy się swoich wyobrażeń o tym, co się stanie, kiedy zawiodą nasze sposoby pozyskiwania „dowodów” akceptacji od innych ludzi; boimy się utraty kontroli nad miłością tam, gdzie jej jeszcze nigdy do końca nie utraciliśmy. Tyle tylko, że tak naprawdę tej kontroli nie mamy i nigdy nie mieliśmy. Ci, co potrafią kochać, nie potrzebują kontroli, bo miłość wewnątrz nich nie pozwoli im nikogo krzywdzić; tych, którzy tego nie potrafią, żadna siła ani żaden sposób nie jest w stanie do tego zmusić – nie można dać komuś czegoś, czego się nie ma. Można jedynie grać, oszukiwać, udawać przed sobą i innymi. Z tym, że każde kolejne zachowanie ucieczkowe karmi nasze lęki, które rosną w siłę, a każda próba skonfrontowania się z nimi odkrywa w nas niespodziewaną moc. Dlatego paradoksalnie ci, którzy nie dostali dużo, stają się silni, a ci, którzy dużo i stale dostają, pozostają zależni i słabi. Łatwiej zaryzykować komuś, kto prawie nic nie ma niż komuś, kto nie chce wypuścić z rąk tego, co zgromadził. To jak teleturniej „Milionerzy”, z tą różnicą, że nagroda w grze nie jest gwarantowana, w przeciwieństwie do miłości, która jest naszą naturą. Ale jeśli w to nie wierzymy, zabieramy najniższą „wygraną” i z nią uciekamy, wmawiając sobie, że to nam wystarczy. To, że nie potrafimy być z tym szczęśliwi, jest dowodem na to, że stać nas na więcej.

A gdybyśmy uwierzyli

A co by było, gdybyśmy uwierzyli, że jesteśmy nieśmiertelną częścią Boga i wybieramy sobie życie na tej planecie jak rolę w sztuce teatralnej? Że i tak wiemy, jak się ona skończy, że możemy wypróbować za każdym razem inną rolę, wcielić się w inny charakter, poszerzyć swoje doświadczenie…? 

Mogłoby się okazać, że nie mamy z kim ani po co rywalizować. Mogłoby się okazać, że im jesteśmy różnorodniejsi, tym sztuka będzie ciekawsza. I na dodatek mogłoby się okazać, że skupiając się na jak najlepszym odegraniu swojej roli mamy z tego masę radochy i satysfakcji.

To, w co wierzymy, określa, jak podchodzimy do życia, kim jesteśmy i kim są dla nas inni ludzie. Wierzymy w to, w co nas nauczono wierzyć, jakie wierzenia odziedziczyliśmy przez automatyczne naśladowanie ludzi wokół siebie. To takie same przekonania jak każde inne, i jak każde inne wymagają zweryfikowania, przepuszczenia przez siebie, przez swoje czucie, swój kontakt z Tym, czego jesteśmy częścią. Nikt nie potrzebuje pośrednika w kontakcie z Bogiem, Miłością czy Wszechświatem – właśnie to przekonanie, że jest inaczej, trzyma nas od Niego z daleka.

Uczucie przewodnie

W tekście pt. „Sterowniki umysłu” pisałam o tym, że nasze losowe doświadczenie życiowe decyduje, w jakich obszarach nasz umysł pracuje w trybie przetrwania, a w jakich w trybie rozwoju; gdzie stale walczy, a gdzie dąży do samorealizacji. Najkrócej mówiąc, tam, gdzie zaraził nas cudzy lęk, uciekamy przed piekłem, wciąż oglądając się za siebie; tam, gdzie nie zdołał, szukamy raju, patrząc odważnie przed siebie.

Tak jak w Biblii grzech pierworodny (zwątpienie w miłość) zamknął człowiekowi drogę do raju, tak w życiu każdego z nas lęk pierwotny (zwątpienie w miłość) blokuje drogę do szczęścia. Ten lęk to pierwsze zwątpienie w miłość, pierwsze i tym samym najsilniejsze zetknięcie z ciemnością. Nazywam je uczuciem przewodnim, bo po pierwsze jest bardzo silnie w nas zakotwiczone ze względu na bezbronność dziecka i jego całkowitą zależność od dorosłego, a po drugie dopóki jest nieuświadomione, towarzyszy nam w życiu stale jak cień, jak filtr, przez który widzimy rzeczywistość.

To uczucie może powstać krótko po urodzeniu jako skutek silnego dyskomfortu fizycznego (jak ból spowodowany długotrwałą chorobą, unieruchomieniem, przemocowym traktowaniem, a nawet ciągłą kolką jelitową) lub psychicznego (jak silne negatywne emocje opiekunów związane z trudnymi okolicznościami lub konfliktami we wzajemnych relacjach). Wystarczy sobie wyobrazić, co czuje całkowicie bezbronny niemowlak, który nie ma żadnej wiedzy o świecie, a dokucza mu stały ból, albo doświadcza silnych negatywnych emocji swojego rodzica, albo odgłosów wojny i przerażenia, bezradności tych, którzy mają go chronić. Tak czuje się przywitany przez świat, taki obraz świata w sobie zapisuje jako wzorzec; przez to uczucie będzie później postrzegał innych ludzi i siłę wyższą.

Czasem lęk pierwotny pochodzi z okresu jeszcze wcześniejszego, przed urodzeniem – z czasu życia płodowego, ponieważ dziecko odczuwa emocje matki. Jeśli ciąża jest nieakceptowana, jeśli matka żyje pod presją, jeśli próbuje dokonać aborcji, to dziecko nosi w sobie to uczucie odrzucenia, bycia nieproszonym gościem na tym świecie.

Zasada jest jedna: im wcześniej poczuliśmy na sobie dotyk ciemności, tym trudniej „dokopać się” do tego uczucia, tkwi ono w nas jak dusząca mgła; im później się to stało, tym łatwiej jest je namierzyć, bo zostaje już skojarzone z konkretnym obrazem albo nawet słowami, staje się namacalne, bardziej konkretne.

Mówimy czasem, że dzieci rodzą się „złe”, „inne” (niepodatne na wpływy wychowawcze) i szukamy winy w genach. Ale to właśnie lęk pierwotny potrafi zniweczyć wysiłki opiekunów i sprawić, że dziecko może nieświadomie prowokować odrzucenie, bać się wszystkiego jakby stale wisiał nad nim miecz Damoklesa, widzieć wszędzie zagrożenie, ślepo walczyć przeciwko wszystkiemu i wszystkim.

Lęk pierwotny zniekształca to, co widzimy, nie pozwala nam dostrzec dobra, ciepła, życzliwości, wsparcia, serdeczności, miłości, nie pozwala tego czuć. Przerzuca nasz umysł w tryb przetrwania, każe nam żyć jakbyśmy codziennie wychodzili na pole bitwy. Nie myślimy wtedy o tym, co przynosi nam radość i satysfakcję, myślimy o tym, co nas boli. Nie spodziewamy się nagród, chcemy jedynie uniknąć kary. Nie marzymy o komforcie, pragniemy zniknięcia tego, co nam przeszkadza. Nie pragniemy zdrowia, próbujemy zwalczyć choroby. Wkładamy energię w unikanie toksycznych ludzi, nie w tworzenie przyjaźni. Zajmuje nas definiowanie siebie poprzez to, co nas boli, czym nie jesteśmy, a nie rozwijanie swojego potencjału. Unikanie trucizn to nie to samo co zdrowe odżywianie, w sensie dosłownym i metaforycznym.

Możemy tak żyć przez całe życie, uwięzieni w samospełniającej się przepowiedni (na co kierujemy uwagę, to powołujemy do życia, na co się zgadzamy, to zostaje z nami). Możemy też świadomie dokonać nowego wyboru, zmienić ten scenariusz. Żeby to zrobić, potrzebujemy uświadomić sobie swój lęk pierwotny. Nie jest to łatwe, ponieważ ten lęk pochodzi z okresu, kiedy nie podlegał nazwaniu (ani płód, ani niemowlę czy malutkie dziecko nie myśli słowami) – jest to uczucie, które musimy pozwolić sobie poczuć, żeby móc je nazwać i zrozumieć dorosłym umysłem.

Droga do niego prowadzi przez nazywanie wszystkich swoich lęków ukrytych pod negatywnymi emocjami. Możemy nie pamiętać swojej traumy, ale uczucie powstałe pod jej wpływem jest nadal obecne w naszym życiu pod innymi postaciami, skanalizowane przez umysł do innej, w jakiś sposób podobnej formy (np. możemy nie pamiętać gniewu ojca, który wstrząsnął niemowlakiem, ale zasiany wtedy lęk każe nam panicznie bać się burzy jako symbolicznego gniewu Boga ojca). Żadna fobia ani mania nie bierze się znikąd, jest tylko nową formą starego lęku. Możemy uczyć się z nim żyć w trybie przetrwania i możemy go zneutralizować swoją świadomością, uwolnić się od niego i zacząć się rozwijać.

Albert Einstein powiedział: „Najważniejszą decyzją, jaką możemy podjąć jest odpowiedź na pytanie, czy wierzymy, że żyjemy w przyjaznym czy wrogim Wszechświecie. Z tej jednej decyzji wszystko wypływa.” O tym jest ten tekst. Lęk pierwotny każe nam wierzyć, że Wszechświat jest zimny, nieprzyjazny i groźny, i taki się wtedy dla nas staje, bo na tym się skupiamy, to z niego podświadomie wybieramy. Jeśli zdołamy odseparować swoje doświadczenie i swoją wiarę, czyli wbrew temu co nas spotkało uwierzyć we Wszechświat, który jest miłością, wszystko co dobre stanie przed nami otworem.

„Jak zobaczę to uwierzę” powiedział człowiek. „Jak uwierzysz to zobaczysz” powiedział Wszechświat.

Hologram

Wierzymy, że jedni ludzie są lepsi i ważniejsi od innych. Wierzymy, że niektórzy mają specjalne przywileje u Pana Boga, a niektórzy wręcz przeciwnie. Przenosimy przekonania z własnego dzieciństwa na siebie, innych ludzi i Boga czy Wszechświat. Szukamy autorytetów i pośredników w kontakcie z Bogiem i wciąż na nowo się rozczarowujemy. 

A co jeśli każdy z nas jest tak samo ważny? A co jeśli nie ma doskonałych i takich co wiedzą wszystko, tylko każdy ma jakiś kawałek wspólnej układanki? I tylko kiedy każdy z nas go pokazuje innym wyrażając siebie, wtedy wszyscy możemy zobaczyć cały obrazek, mając w tym równy udział?

A co jeśli wszyscy jesteśmy kochani tak samo, ale czujemy to na tyle, na ile pozwalamy sobie to poczuć, na ile jesteśmy w stanie w to uwierzyć?

Przekonania o miłości warunkowej są ograniczeniami, które stawiamy sobie w życiu. Każda zmiana takiego przekonania jest jak otwarcie drzwi, przez które wchodzi bezwarunkowa prawdziwa Miłość. Nie trzeba jej szukać ani zdobywać, ona jest wszędzie wokół – ale nie dotknie nas, dopóki nie otworzymy jej drzwi, nie wpuścimy do siebie. To się nazywa wolna wola, pełne prawo wyboru. Sami możemy zdecydować w co wierzymy, a w co wierzymy staje się naszą rzeczywistością.

Bez limitów

Samochód jedzie, kiedy ma wszystkie części, nawet jeśli jest gratem. I nie pojedzie, jeśli wymieni mu się jedno koło na dodatkową kierownicę, albo kierownicę na dodatkowe wycieraczki, choćby był z najwyższej półki.

Podobnie każdy z nas jest tym bardziej zadowolony z życia, im harmonijniej udaje mu się rozwijać we wszystkich obszarach (fizycznym, intelektualnym, emocjonalnym i duchowym). Nadmierne rozwijanie jednego obszaru kosztem pozostałych prowadzi jedynie do wewnętrznych konfliktów i frustracji, bo kochamy jedną część siebie kosztem pozostałych; bo wierzymy, że musimy poświęcić część siebie, żeby być akceptowanym, kochanym.

Nie inaczej jest w relacjach. Jeśli mamy z kimś więź we wszystkich obszarach, związek może się rozwijać i ewoluować; jeśli łączy nas z kimś głęboka więź tylko w jednym obszarze, to kolizje, awarie i dramaty są na porządku dziennym. Bo wierzymy, że musimy wiele znosić, żeby cokolwiek dostać.

Podświadomie dążymy do pełnej bliskości z drugą osobą, chcemy tego doświadczyć, poczuć. Wydaje nam się, że jeśli osiągniemy z kimś jedność w jakimś obszarze, to cała reszta się ułoży – a dzieje się wręcz odwrotnie. Bo co z tego, że z kimś łączy nas rewelacyjny seks, kiedy nie mamy o czym z tą osobą rozmawiać i drażni nas wszystko co robi? Co z tego, że dzielimy z kimś intelektualną pasję jakbyśmy mieli jeden mózg, kiedy nie pociąga nas ta osoba fizycznie, a przy tym wyznaje inne wartości i jest emocjonalnie niezrównoważona? Co z tego, że możemy się komuś zwierzyć i zostać zrozumiani, kiedy poza tym żyjemy w dwóch różnych światach, chcemy zupełnie innych rzeczy od życia? Co z tego, że wyznajemy te same wartości, zgadujemy swoje myśli i łączy nas duchowe pokrewieństwo, kiedy w codziennym życiu kruszymy kopie o każdy drobiazg i ranimy się każdym wypowiedzianym zdaniem?

Nadużywanie kawałka siebie kończy się stworzeniem fałszywego ego i jest jak życie na scenie – po owacjach światła gasną i zapada ciemność.

Podobnie połączenie dwojga ludzi w jednym obszarze wbrew pozostałym tworzy relację, która przynosi momenty bliskości i radości, ale głównie powoduje rozczarowania i frustracje; jest jak pojedyncze fajerwerki w środku długiej, ciemnej i zimnej nocy. 

Niektórzy wierzą, że dobre momenty to wszystko, co można w życiu mieć, więc łapczywie tworzą bliskość z wieloma osobami na tyle sposobów, na ile to możliwe, próbując (nieskutecznie) tak zapełnić wewnętrzną pustkę; mają partnera do seksu, partnera do pracy czy zainteresowań, partnera do zwierzeń i partnera duchowego. Ale fakt, że posiada się koła z najnowszego audi, kierownicę z najnowszego volvo, lusterka z najnowszego mercedesa i silnik z wypasionego ferrari wcale nie oznacza, że posiada się najlepszy samochód na świecie; kilka nawet najdoskonalszych części nie tworzy całości, a tym bardziej działającej całości.

Niektórzy nie chcą się zgodzić na limity i okruchy bliskości, bo wierzą w coś więcej. Im bardziej wierzą wbrew swojemu doświadczeniu, tym mają większą szansę stworzyć to w swoim życiu. Tym lub następnym… Bo wiara kreuje nasz los, prowadzi nas do tego, w co wierzymy, jak samospełniająca się przepowiednia.

Kiedy wadliwie kocha się siebie, to boli. Kiedy pozwala się innym w ten sam sposób kochać siebie, to boli. Kiedy tworzy się wadliwe, zafałszowane relacje, to boli. Ten ból to nie kara za naszą niedoskonałość, tylko sygnał, że idziemy w złym kierunku; to znak, że kosztem siebie – krzywdząc siebie – walczymy o czyjąś warunkową akceptację, odsuwając się coraz dalej od prawdziwej miłości, od tego, czego naprawdę pragniemy.

Miłość nie chce ofiar ani poświęcenia, nie da się jej zdobyć, kupić ani przekupić, bo jest bezwarunkowa. Daje nam siebie bez powodu wtedy, kiedy ośmielamy się po nią sięgnąć bez powodu – bez zasług, bez waluty wymiennej, bez porównywania się z innymi. Paradoksalnie doświadczamy miłości wtedy, kiedy odmawiamy zrezygnowania z siebie (czyli pogodzenia się ze swoimi negatywnymi uczuciami) dla czegoś lub kogoś, co lub kto ma nam ją zapewnić. Wtedy pozwalamy Miłości kochać siebie takimi, jakimi jesteśmy; wpuszczamy ją do siebie bez obronnych filtrów, stajemy się z nią Jednym – stajemy się miłością, bo przestajemy stawiać warunki, żeby kochać siebie samego; ryzykujemy absolutnie wszystko, żeby stanąć po swojej stronie, nie wstydzić się siebie, niczego nie udawać, iść za tym, co sprawia, że czujemy się ze sobą dobrze. Miłość z zewnątrz staje się wtedy miłością wewnątrz. Bóg staje się człowiekiem.

Nie ten kocha, kto poświęca całego siebie dla namiastek miłości, ale ten, kto odda dla miłości wszystkie jej zastępniki, chroniąc prawdziwego siebie, chroniąc prawdziwą miłość w sobie. („Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.”)

Sprawić, żeby ktoś poczuł

Nie mamy dostępu do tego, co ktoś inny czuje i myśli. To świat niedostępny dla nikogo z zewnątrz. Najczęściej ludzie nie mówią tego, co myślą, bo boją się odrzucenia, nie mówią o tym, co czują, bo boją się zranienia; ale bywa też, że po prostu nikt ich nie nauczył nazywać swoich myśli i stanów emocjonalnych. Niemniej nawet przy założeniu, że ktoś potrafi nazwać swoje uczucia i nie ma problemu  z dzieleniem się tym, co myśli, pozostaje kwestia uczciwości – czy rzeczywiście komunikuje to, co się w nim dzieje, czy to, co jak sądzi przyniesie mu czyjąś przychylność, podniesie jego wartość w oczach innych.

Gdy dwie osoby wpuszczają się wzajemnie do swoich światów uczuć, emocji i myśli, rodzi się między nimi specjalna więź, intymność – ale tylko wtedy, gdy to, co deklarują pokrywa się z ich reakcjami i wyborami, z ich zachowaniem: kiedy są spójni, autentyczni. W przeciwnym wypadku – kiedy udają intymność po to, żeby kogoś zmanipulować, żeby osiągnąć jakiś cel – niszczą tę więź i tracą ten najgłębszy sposób komunikacji, często zresztą bezpowrotnie w danym przypadku; bo skoro trzeba wierzyć słowom, a słowa pozostają w sprzeczności z zachowaniem, to zaufanie i chęć podtrzymania tej komunikacji zostają zabite.

Nikt nie ma dostępu do tego, co czujemy i myślimy, i przez całe życie możemy tam nie wpuścić nikogo, zostając zamknięci we własnym świecie, samotni na swojej wyspie, z poczuciem bycia odmieńcem, dziwakiem, nieakceptowanym, nierozumianym, niekochanym. Możemy też wpuścić tam osoby, których autentyczność przetestowaliśmy, których słowa i czyny nie wykluczają się wzajemnie, i którzy również otwierają przed nami swój wewnętrzny świat – a wtedy wydarza się coś wyjątkowego: sprawiamy, że drugi człowiek może poczuć to, co my, że rozumie nas, że staje się nami na chwilę. To doświadczenie wspólnoty i jedności, wymagające od nas ryzyka zaufania, odrzucenia swojego lęku, poddania swoich wyuczonych sposobów kontrolowania innych to właśnie to, za czym wszyscy tęsknimy i co tracimy na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, kiedy blokujemy dostęp do swojego prawdziwego „ja” – to miłość, wspólny rdzeń nas wszystkich, którego możemy doświadczyć tylko wtedy, kiedy w niego wierzymy tak bardzo, że dla niego ryzykujemy to, w co każe nam wierzyć nasz umysł działający na podstawie naszego losowego i wyrywkowego doświadczenia. Bo, cytując św. Augustyna: „Wiara to wierzyć w to, czego jeszcze nie widzisz; nagrodą tej wiary jest widzieć to, w co wierzysz.”

Miłość nie krzywdzi

Dla małego dziecka rodzic = miłość. Jeśli zawodzi rodzic, zawodzi miłość. Na podstawie codziennych doświadczeń umysł dziecka tworzy przekonania na temat miłości. Jeśli rodzic nie rozumie potrzeb i uczuć dziecka, za to wymaga podporządkowania się swojej woli czy swojej wizji dziecka, tym przekonaniem staje się „miłość krzywdzi”. 

Mając takie przekonanie będziemy przeżywać konflikt wewnętrzny naturalnie dążąc do bliskości i jednocześnie się jej obawiając z powodu wcześniejszych doświadczeń. Co więcej, takie przekonanie będzie się rozlewać na wszystkie obszary życia: podświadomie będziemy się spodziewać tej krzywdy zewsząd – generalnie od świata, losu i ludzi, a konkretnie od partnera i rodziny, od współpracowników, od sąsiadki, od szefa w pracy, od lekarza i pani w urzędzie… Od wszystkiego, co niesie los, od każdej codziennej sytuacji. 

Przekonanie jest samospełniającą się przepowiednią, więc nasz umysł pokieruje nas tak, żebyśmy wybrali to, co je potwierdzi. Świat będzie nas krzywdził – tak bardzo jak bardzo w taką jego naturę wierzymy.

Jeśli więc widzimy, że cały świat nas krzywdzi to oznacza, że tego podświadomie oczekujemy, tworzymy to. Jeśli nam to nie odpowiada, możemy świadomie zmienić swoje dziecięce przekonanie przez przywrócenie mu prawdziwego znaczenia – przez sprecyzowanie, że dotyczyło ono tylko odczucia dziecka w relacji z rodzicami, a nie natury miłości w ogóle. W jaką postać miłości chcemy wierzyć (i tym samym tworzyć) możemy wybrać dowolnie, bez względu na swoje doświadczenie. Doświadczenie to wiedza umysłu, wiara to wiedza duszy. Jeśli nie pozwolimy doświadczeniu zdominować wiary, jesteśmy potencjalnie wszechmocni.

Wierzę czy wiem?

Kiedy czegoś doświadczyliśmy, „wiemy” – nasz umysł traktuje to jak dane nie podlegające dyskusji, choć jest to nasze pojedyncze, konkretne, losowe doświadczenie: jeśli ktoś nas skrzywdził, WIEMY, że ludzie są źli, jeśli nie – WIEMY, że ludzie są dobrzy. To tzw. prawda subiektywna: coś absolutnie prawdziwego dla nas, w kontekście naszego doświadczenia – ale jednocześnie coś, co nie musi być prawdziwe dla kogoś o innym doświadczeniu.

Kiedy polegamy na wiedzy umysłu, nieświadomie prowokujemy sytuacje podważające nasze przekonania – prowokujemy doświadczenia inne od dotychczasowych, żeby uwolnić się od fałszywej generalizacji (bo w rzeczywistości ludzie mogą krzywdzić albo nie).

Kiedy uwalniamy się od schematu, w jaki wepchnęło nas nasze doświadczenie, zaczynamy słyszeć wewnętrzny głos niezależny od naszego doświadczenia – zaczynamy wierzyć w coś nie umiejąc tego logicznie wytłumaczyć, np. że ludzie są dobrzy z natury – mimo, że ktoś nas skrzywdził. To tzw. prawda obiektywna, jednakowa dla wszystkich, niezależna od doświadczenia, wychowania, kultury, wykształcenia i innych czynników – taka sama prawda, do której dochodzą wszyscy, którzy ośmielają się zakwestionować swoje doświadczenie życiowe jako generalną regułę funkcjonowania świata.


Ci, którzy wierzą w dane zapisane w swoim umyśle, „wiedzą” – są jak ludzie kłócący się o różnice międzyludzkie bazując na ubraniu, jakie nosimy. Ta „wiedza” generuje konflikty i problemy, jest jak mówienie różnymi językami bez możliwości porozumienia.Ci, którzy zawierzyli temu co czują, co jest zapisane w sercu czy duszy – czemuś większemu niż własne doświadczenie – są jak ludzie, którzy lekceważą ubranie, wiedząc, że pod spodem, fizjologicznie i psychologicznie funkcjonujemy tak samo. Ich wiara czyni cuda: goi, naprawia, przynosi zrozumienie, jednoczy.

Ale żeby zacząć wierzyć, trzeba przestać wiedzieć.