Doświadczenie braku, niedoboru, traumy powoduje, że widzimy szczęście w przeciwieństwie tego, co nas spotkało, że marzymy o spotkaniu kogoś, kto nam udowodni, że miłość, dobro i szczęście istnieją. To jest myślenie dziecka – zostałem skrzywdzony, chcę żeby ktoś się mną zaopiekował, rozpieszczał. Innymi słowy – byłem uzależniony od złego człowieka, teraz chcę być uzależniony od dobrego człowieka.
Uzależnienie nie daje szczęścia, szczęście trzeba najpierw znaleźć w sobie. Może jesteśmy aniołami z jednym skrzydłem (otrzymanego doświadczenia), ale latanie razem w ten sposób wynika z konieczności i jest mocno ryzykowne. Kiedy każdemu aniołowi wyrośnie drugie skrzydło (stworzonego dla siebie przeciwnego doświadczenia), latanie razem wynika ze wspólnej chęci i jest czystą przyjemnością.
Szczęście to dobre samopoczucie, radość, satysfakcja – czyli zadowolenie z siebie, ze swojego życia i z relacji z innymi ludźmi. Skoro sami tworzymy swoje życie i relacje, to dlaczego tak często nie jesteśmy szczęśliwi?Przede wszystkim dlatego, że umysł zagłusza odczuwanie i dyktuje nam co nas uszczęśliwi za pomocą swoich skojarzeń. Utożsamia nasze szczęście z posiadaniem czegoś lub kogoś i każe nam do tego dążyć za wszelką cenę, nawet jeśli czujemy się z tym źle. Jak mamy dojść do szczęścia podążając za czymś, co nas męczy, krzywdzi, stresuje czy dołuje?
Kiedy rodzice lekceważą emocje dziecka, zwracając się tylko do jego umysłu („musisz to zrobić”, „nie płacz”, „to nic strasznego, nie ma czego się bać”, „a teraz przeproś i pocałuj mamę” itp.), umysł przetwarza takie doświadczenia w zasadę „to co się czuje nie jest ważne, ważny jest cel” i tworzy przekonania typu: „trzeba znosić wszystko w milczeniu, żeby coś osiągnąć”, „trzeba zgadzać się na krzywdę, jeśli chce się doświadczyć miłości”, „trzeba ukrywać swoje emocje i kłamać, żeby być akceptowanym” itd. Takie wewnętrznie sprzeczne przekonania zmuszają nas do zanegowania albo siebie albo innych.
W pierwszym przypadku uznajemy, że jesteśmy zależni od miłości innych ludzi jak małe dzieci i szukamy aprobaty, głasków, uznania, podziwu, sławy wszelkimi znanymi sposobami. Im bardziej się w to angażujemy, tym bardziej się uzależniamy – zamiast szczęścia czujemy głównie lęk („co będzie jeśli to się skończy? co będzie jeśli popełnię błąd?”). Dostajemy dużo i coraz więcej, ale paradoksalnie nas to unieszczęśliwia; bo nawet jeśli przez moment czujemy to, o co nam chodziło, to za chwilę wraca lęk – jak kac po alkoholu.
Drugie rozwiązanie to strategia odwrotna – zaprzeczenie zależności od innych, czyli odizolowanie się od ludzi na tyle, na ile to możliwe. Udowadnianie sobie każdego dnia, że da się żyć bez miłych słów, życzliwych gestów, wsparcia, emocjonalnej więzi. Może się wydawać, że wtedy lęk przed odrzuceniem nie ma nad nami władzy, ale to właśnie on skazuje nas na emocjonalne głodowanie. To, że uczymy się żyć z brakiem, nie sprawia, że brak znika czy przestaje być odczuwalny. Nadal nas unieszczęśliwia. Umysł tworzy konflikt („żeby być szczęśliwym, trzeba cierpieć/znosić krzywdę/zdobyć coś lub kogoś wyjątkowego”), a potem tworzy rozwiązania tego problemu, które nikogo nie uszczęśliwiają. Tworzy obrazek i strategie osiągnięcia tego obrazka, ale zrealizowany scenariusz nie przynosi szczęścia…
Powód jest prosty – szczęście się czuje, i jeśli coś nas może do niego zaprowadzić, to właśnie czucie. To jak zabawa w ciepło – zimno: naszym zadaniem jest iść za tym, co daje nam radość i satysfakcję, nie za scenariuszami umysłu bazującymi na oczekiwaniach innych ludzi. Umysł jest nam potrzebny do tego, żeby odróżnić co daje nam chwilową przyjemność i nieprzyjemne konsekwencje (to ślepe uliczki) od tego, co daje nam prawdziwe poczucie spełnienia, trwale poprawia nam samopoczucie, stwarza zadowolenie z siebie i życia.
Jeśli coś lub ktoś powoduje przymus („muszę to mieć”), zachłanność („im więcej tym lepiej, na zapas, niech to się nie kończy”), lęk na myśl o odstawieniu („nie dam rady żyć bez tego”), to uzależnienie – bez względu na to, czy chodzi o piękny wygląd, zakupy, kawę, media społecznościowe, towarzystwo, pracę czy cokolwiek innego. A każde uzależnienie krzywdzi, powoduje spadek samooceny i unieszczęśliwia.Uszczęśliwia nas wybór zgodny z własnymi uczuciami i zweryfikowany umysłem, bez względu na to, czego dotyczy. Podnosi naszą samoocenę, powoduje poczucie mocy, sprawstwa, wolności, niezależności.
Mówiąc krótko: brak szczęścia to stan, w którym podążamy bezrefleksyjnie za przypadkowymi skojarzeniami własnego umysłu; a szczęście to stan, w którym kierujemy się czuciem do wyznaczania kierunku, a umysłem do wyznaczania drogi w taki sposób, aby nie tracić dobrego samopoczucia.
Każdy z nas w dzieciństwie doświadcza braku jakiejś specyficznej postaci miłości. W późniejszym życiu jedni z nas próbują sobie zrekompensować ten głód kompulsywnym objadaniem – są łasi na wszelkie komplementy, pochwały i nagrody, pochłaniają każdy dostępną formę doceniania i aprobaty, starają się ciągle być na świeczniku, odnosić sukcesy i prowokować innych do dawania im więcej i więcej, na zapas.
Drudzy próbują odwrotnej strategii – jak przy anoreksji starają się sobie wmówić, że nie potrzebują miłości, że mogą żyć mając jej coraz mniej i mniej, więc nie tylko nie proszą o nią innych, ale boją się czerpać z tego, co dostępne, chcą potrzebować jak najmniej, a najlepiej wcale, żeby czuć się bezpiecznie.
Jeszcze inni wpadają na pomysł, że może nie można tego głodu zaspokoić, ale można przestać go czuć, więc poszukują wszelkich środków, które zmieniają stan świadomości i starają się po prostu jak najrzadziej być w kontakcie ze sobą.
Lęk przed utratą miłości pcha nas w emocjonalne uzależnienia, które fizyczność odzwierciedla. Jeśli jesteśmy ich świadomi, możemy przejąć nad nimi kontrolę. Jeśli nie, one przejmują kontrolę nad naszym życiem, zdrowiem, szczęściem i samopoczuciem.
Każdy z nas w dzieciństwie doświadcza braku jakiejś specyficznej postaci miłości. W późniejszym życiu jedni z nas próbują sobie zrekompensować ten głód kompulsywnym objadaniem – są łasi na wszelkie komplementy, pochwały i nagrody, pochłaniają każdy dostępną formę doceniania i aprobaty, starają się ciągle być na świeczniku, odnosić sukcesy i prowokować innych do dawania im więcej i więcej, na zapas.
Drudzy próbują odwrotnej strategii – jak przy anoreksji starają się sobie wmówić, że nie potrzebują miłości, że mogą żyć mając jej coraz mniej i mniej, więc nie tylko nie proszą o nią innych, ale boją się czerpać z tego, co dostępne, chcą potrzebować jak najmniej, a najlepiej wcale, żeby czuć się bezpiecznie.
Jeszcze inni wpadają na pomysł, że może nie można tego głodu zaspokoić, ale można przestać go czuć, więc poszukują wszelkich środków, które zmieniają stan świadomości i starają się po prostu jak najrzadziej być w kontakcie ze sobą.
Lęk pcha nas w emocjonalne uzależnienia, które fizyczność odzwierciedla. Jeśli jesteśmy ich świadomi, możemy przejąć nad nimi kontrolę. Jeśli nie, one przejmują kontrolę nad naszym życiem, zdrowiem, szczęściem i samopoczuciem.
Uzależnienie to stan umysłu, w którym zgadzamy się zrobić sobie krzywdę w zamian za korzyści lub przyjemności, które pełnią rolę namiastki szczęścia.
Zdrowie to stan umysłu, w którym obrona naszego dobrego samopoczucia odbywa się automatycznie, bez naruszania granic naszej tożsamości czy krzywdzenia innych ludzi.
Czasem rodzice śmieją się z emocji dziecka lub reagują na nie niezadowoleniem, powodując, że w umyśle dziecka powstaje przekonanie, że z jego emocjami coś jest nie tak, że odczuwa w niewłaściwy sposób, że jest „uszkodzone”.
Czasem rodzice tak bardzo chcą utrzymać uśmiech na twarzy dziecka, że chronią je przed wszelkimi potencjalnymi przykrościami i trudnymi sytuacjami, powodując, że w umyśle dziecka powstaje przekonanie, że samo nie poradzi sobie z najmniejszą życiową przeszkodą, że potrzebuje kogoś, kto będzie stale dbał o jego dobre samopoczucie. Ale że inni zazwyczaj nie chcą pełnić takiej roli, więc wcześniej czy później dziecko doświadcza takiego samego odrzucenia jak w pierwszym przypadku.
W ten czy inny sposób często w umyśle dziecka powstaje przekonanie o swojej emocjonalnej słabości, wręcz upośledzeniu. Sprawia, że z wiekiem dziecko coraz bardziej rezygnuje z wyrażania emocji i mówienia o swoich uczuciach; co więcej, takie dziecko robi wszystko, żeby nie czuć: ucieka w świat wirtualny, zagłusza swój wewnętrzny głos używkami albo próbuje uzyskać aprobatę innych czymś przeciwnym do emocji, czymś, co łatwiej kontrolować – intelektem.
Niezależnie od upływu lat tak uformowana osoba czuje się zależna od emocjonalnego wsparcia i aprobaty innych, co powoduje u niej stałe wewnętrzne napięcie. Nie komunikując swoich emocji, pozostaje nierozumiana, więc lęk i przekonanie o swojej „kalekiej inności” rosną, często prowadząc do izolacji i depresji.
Jest tylko jedno lekarstwo na tę przypadłość – przekonanie swojego umysłu, że założenie o emocjonalnej słabości jest przypadkowe i nieprawdziwe. Krok po kroku, zaczynając od drobnych rzeczy, trzeba udowodnić sobie, że każda cecha jest jak mięsień, który można ćwiczyć. Zamiast oczekiwać, że inni znajdą sposób, żebyśmy poczuli się dobrze – zrozumieć swoje emocje i kryjące się za nimi potrzeby i samemu wyjść im naprzeciw, a potem spróbować zakomunikować je innym. Zamiast uzależniać się od aprobaty innych ludzi – zacząć być lojalnym wobec siebie, wobec tego, co się czuje. Zamiast przewidywać odrzucenie – zaryzykować otwartość, zaufać, że ktoś zrozumie.
Tam, gdzie wierzymy, że jesteśmy silni, chcemy dawać, dzielić się, pomagać; tam, gdzie czujemy się słabi, stajemy się biernym, uzależnionym od innych biorcą. Bywa więc tak, że potrzeba dawania w obszarze mocnej strony jest tak silna, że potrafi zaangażować tę słabą, pociągnąć ją za sobą, nauczyć ją dotrzymywać kroku tej silnej. I bywa tak, że chęć pomocy komuś jest tak silna, że sprawia, że dzielimy się tym, czego ponoć nie mamy (jak przeczytałam jako młoda dziewczyna w poradniku dla nastolatek: „Najlepszym sposobem na własną chandrę jest cudza chandra, pod warunkiem, że się nią wystarczająco przejmujesz”).
W momencie, w którym doświadczamy, że w każdym obszarze swojego ja możemy i brać, i dawać, stajemy się w pełni sobą, odzyskujemy wybór, wpływ na życie i relacje z innymi, a przede wszystkim – dobre samopoczucie.
Uzależniamy się od różnych rzeczy – od alkoholu po aprobatę. Zawsze z tego samego powodu – żeby zyskać iluzję kontroli nad tym, co czujemy.
Nikt jeszcze nie wyleczył kogoś uzależnionego, dając mu więcej tego, czego żąda. Dlatego dajmy innym to, czego potrzebują, nie to, czego chcą. Bo dając im to, czego chcą, stajemy się współuzależnieni; dając im to, czego potrzebują, pomagamy im zdrowieć.
Kto szuka akceptacji u innych ludzi, zatraca siebie, dla aprobaty robi rzeczy, za które później się nienawidzi. Kto szuka sposobu na zaakceptowanie siebie ze wszystkim, czego w sobie nie lubi, kształtuje swoją indywidualność, której wyrażanie przynosi mu radość i satysfakcję, a często przy okazji podziw innych. Kto szuka siły na zewnątrz, w jakimś rodzaju broni czy ochrony, bierze udział w wyścigu, w którym wcześniej czy później zostanie pokonany czyjąś inną bronią. Kto znajduje siłę w sobie, staje się nie do złamania, nie do pokonania – bo nikt z zewnątrz nie ma możliwości przeprogramowania naszego umysłu bez naszej zgody. Kto szuka przyjemności na zewnątrz siebie, wkracza na ścieżkę uzależnienia – od jedzenia, od komputera, od zakupów, od pieniędzy, od bycia w centrum uwagi… Uzależnienia, które przyjemność zamienia w przymus, bo posiadanie więcej oznacza tylko większy głód. Kto szuka przyjemności wewnątrz siebie, odkrywa radość z tego, co już ma, z najprostszych rzeczy, o które nie trzeba zabiegać, bo dzieją się same wokół nas – odkrywa wdzięczność. Kto żąda szacunku dla siebie od innych za pomocą prestiżu, kariery, statusu społecznego, osiągnięć czy sławy zawsze natrafi na ludzi, dla których nie będzie to znaczyć nic, dla których liczyć się będzie coś innego. Kto uczy się szanować siebie, wyznacza innym sposób traktowania siebie, zyskuje godność, z którą inni nie dyskutują. Kto dba o swoje ciało od zewnątrz, polega na lekarstwach, kosmetykach i zabiegach, na wizerunku i stylizacji, w końcu albo staje się ofiarą ich skutków ubocznych, albo zwyczajnie przegrywa z oznakami upływu czasu. Kto dba o swoje ciało od wewnątrz, dając mu to, czego potrzebuje, żeby funkcjonowało optymalnie, dostaje zdrowie, energię, urodę i atrakcyjną naturalność w bonusie. Kto chce się ogrzać od zewnątrz, musi zostać pod kocem z gorącą herbatą w ręku. Kto uruchamia swoje mięśnie, żeby ogrzało go ciepło z ich pracy, może wędrować po świecie. Kto szuka miłości na zewnątrz, uzależnia się od drugiej osoby i tworzy toksyczny związek. Kto znajduje miłość w sobie, może nią wzbogacić innych.
Kto szuka na zewnątrz, uzależnia się od źródła swojego komfortu, staje się słabszy i bardziej podatny na manipulację innych ludzi, staje się kimś mniej niż jest. Kto szuka wewnątrz, uniezależnia się od zewnętrznych „dostawców”, staje się silniejszy, odporniejszy i zyskuje wpływ na innych, staje się kimś więcej. …Czegokolwiek szukasz, najpierw musisz to znaleźć to w sobie.
Coraz częściej przychodzą do mnie rodzice, którzy nie potrafią sobie poradzić z uzależnieniem dziecka od internetu – gier, czatów, mediów społecznościowych.
Uzależnienie od wirtualnego świata nie jest jednak problemem samym w sobie, jest objawem innego problemu – trudności w relacji z innymi ludźmi i światem zewnętrznym, tym realnym.
Skąd biorą się te trudności? Paradoksalnie najczęściej z nadmiernego zaopiekowania, z optymalnych warunków. Dziecko dostaje wszystko co mu potrzebne, więc nie musi zastanawiać się, czego potrzebuje. Nie musi pokonywać trudności, więc nie wie co potrafi, jakie jest. Wszyscy są skupieni na nim, na jego potrzebach, więc ani nie wie czego samo chce, ani nie zauważa potrzeb innych ludzi. Nie ma wielu obowiązków, bo ma mieć czas na naukę, ale że nikt mu nie pokazał jak uczyć się z przyjemnością lub dla satysfakcji, więc się nie uczy i ma nadmiar wolnego czasu. Rodzice nie mają serca mu odmawiać, więc łamie jedną regułę po drugiej, nie dotrzymując umów i nałożonych limitów.
Kiedy nie wiesz kim jesteś i co potrafisz, nie masz potrzeb a tym bardziej marzeń, nikt nie pomaga Ci odnaleźć własnych zainteresowań, masz za to za dużo czasu i nie liczysz się z nikim to… nie masz szans na satysfakcjonujące życie, bo nie rozumiesz ani siebie, ani innych i nie umiesz dostosować się do społecznych wymagań, wszystko staje się trudne, za trudne. Czujesz się pokrzywdzony, więc żądasz więcej tego co masz – bo jak możesz żądać tego, czego nie znasz?
Czy wirtualny świat nie jest w takiej sytuacji idealnym rozwiązaniem? Jasne reguły gry, anonimowość, możliwość wykreowania się w dowolny sposób, dostępność w każdej chwili, pełna kontrola – jak nie uzależnić się od tego świata, kiedy ten realny jest tak niezrozumiały i niekonsekwentny, inny w domu, inny na zewnątrz?
To nie uzależnienie od komputera czy telefonu jest problemem. To objaw braku tożsamości i poczucia własnej wartości Waszych dzieci, które się nie wykształcają, kiedy decydujecie o wszystkim za Wasze dziecko i usuwacie najmniejsze przeszkody spod jego nóg, kiedy nie pozwalacie mu ponosić konsekwencji swoich wyborów i w ten sposób się uczyć.
Gdy byłam małą dziewczynką, zasypiałam w grudniu wyobrażając sobie zamówione kredki (miały zawierać rzadką wtedy i dlatego bezcenną różową, a nawet białą, ha!) – do teraz pamiętam swoje podekscytowanie i oczekiwanie na spełnienie tego marzenia. Kiedy dzisiaj pytam dzieci o ich marzenia, słyszę: „żeby można było grać na komputerze bez ograniczeń”, „żebym nie musiał nic robić”, „żeby było zawsze ciepło na dworze”, albo jak im zupełnie nic nie przychodzi do głowy to: „może nowy telefon/lepszy komputer/nową grę”.
Ale nie o technologię tu chodzi, nie o ilość pieniędzy, nie o dodatkowe zajęcia i nawet nie o ILOŚĆ czasu poświęconego dzieciom. Chodzi o jakość – o brak relacji między rodzicem a dzieckiem, który dzieci odbijają jak lustro: o brak rozmów o życiu i ludziach, o brak wzajemnego szacunku, empatii, zrozumienia i wsparcia. Chodzi o wspólnotę zamiast mieszkania pod jednym dachem, o wymagania wobec siebie zamiast jednostronnego dawania, o towarzyszenie w drodze zamiast oddawania w ręce ekspertów, o pozwalanie na rozwój zamiast kształtowania według własnych życzeń.
Chodzi o bycie razem, nie obok siebie. Wtedy żadne dziecko nie ucieknie do wirtualnego świata, bo po co?
Prawda jest taka, że nie kontrolujemy życia i śmierci. Ale próbujemy, przez wytwarzanie relacji zależności/uzależnienia z rzeczami lub ludźmi, które mają nam zapewnić bezpieczeństwo czyli dostarczyć nam tego, co dla nas najważniejsze. Tworzymy w ten sposób wewnętrzny konflikt – jedna część nas chce gromadzić coraz większe „zapasy” i wariuje z lęku, że je straci; druga część doskonale wie, że to bez sensu i próbuje temu przeciwdziałać.
Możemy pozwolić, żeby ten podświadomy konflikt rozwiązał się sam na poziomie biologicznym, tzn. żebyśmy sami sobie udowodnili, że możemy fizycznie przeżyć taką stratę zapasów, nawet największą i nieodwracalną jak czyjaś śmierć. Możemy też spróbować rozwiązać ten konflikt na poziomie świadomości – zastanowić się, co wnosi do naszego życia ta rzecz czy osoba, od której się uzależniliśmy, i znaleźć to w sobie, dać to sobie samemu. Wytworzyć, odcinając się od zewnętrznego źródła, uwierzyć, że mamy to, o co tak zabiegamy.
Wtedy może się okazać, że zupełnie nie potrzebujemy rzeczy, bez których nie mogliśmy żyć, a z ludźmi możemy mieć zdrowe i wzbogacające relacje, którymi będziemy w stanie się cieszyć bez zależności, lęku i prowokowanej straty.