Samoakceptacja a relacje

Ludzie, którzy akceptują siebie w całości to rzadkość. Przez naśladownictwo „dziedziczymy” brak samoakceptacji z pokolenia na pokolenie. W reakcjach opiekunów na siebie – swoją obecność i zachowanie – odczytujemy, co mamy prawo w sobie lubić, a czego powinniśmy się wstydzić. Z części siebie robimy swoją wizytówkę, a inną część siebie staramy się ukryć. Ten zaprogramowany w dzieciństwie niespójny obraz siebie nosimy często przez całe życie, nieustannie walcząc z wewnętrznymi konfliktami, które stale wytwarza. Jaki zaś mamy kontakt z poszczególnymi częściami swojego ja, takie też mamy relacje z innymi. Tam, gdzie traktujemy siebie zdrowo, tworzymy zdrowe relacje, oparte na partnerstwie; tam, gdzie nadużywamy jakiejś części siebie, tworzymy relacje z pozycji „rodzica”, oparte na dominacji; tam, gdzie zakładamy swoją słabość, tworzymy relacje z pozycji „dziecka”, oparte na podporządkowaniu. Im bardziej niespójny mamy obraz siebie, tym trudniej tworzyć nam satysfakcjonujące relacje z innymi ludźmi.

Akceptacja swojego ciała i zdrowe podejście do swojej fizyczności jest warunkiem czerpania radości i przyjemności z kontaktu z innymi ludźmi w ogóle. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje napięcie i dyskomfort w kontaktach z innymi (kiedy próbujemy coś ukryć, zatuszować lub wywrzeć na innych silne wrażenie swoją fizycznością). Pytanie diagnozujące ten obszar to: „czy inni są ok, czy czuję się przy nich naturalnie, komfortowo?”.

Akceptacja swojego intelektu decyduje o łatwości bycia w relacji z innymi. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje, że relacje stają się wyzwaniem, prowadzącym najcześciej do konfliktów lub izolacji (kiedy unikamy tematów wymagających intelektualnego przetwarzania lub stale popisujemy się swoją wiedzą, aby zaimponować innym). Pytanie diagnozujące tę sferę brzmi: „czy potrafię satysfakcjonujaco porozumiewać się z innymi ludźmi?”.

Akceptacja swojej emocjonalności i bycie w kontakcie ze swoimi emocjami decyduje o głębokości tworzonych związków. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje brak umiejętności tworzenia i utrzymania głębokich więzi opartych na zrozumieniu i empatii (kiedy unikamy wpuszczania kogokolwiek do swojego świata uczuć i emocji lub wpuszczamy tam wszystkich). Pytanie diagnozujące dla tego obszaru brzmi: „czy jestem zdolny/a do stworzenia wyjątkowej i trwałej, intymnej relacji z drugim człowiekiem?”.

Akceptacja swojej duchowości, świadomość swoich priorytetów, wierność swojej filozofii życiowej ma wpływ na jakość wszystkiego, co współtworzymy z innymi, nadaje temu kontekst. Zaburzony kontakt z tą sferą powoduje, że ludzie stają się dla nas czymś innym niż „innym ja” – środkiem do zaspokajania potrzeb, przeszkodą do zlikwidowania, narzędziem do osiągania określonych celów, słowem aktorem w naszym scenariuszu, pionkiem w naszej grze; kimś do zarządzania lub podporządkowania się. Pytanie diagnozujące dla tej sfery to: „kim jestem w kontekście innych ludzi?”.

Przekonanie o tym, kim jesteśmy (uświadomione czy nie) decyduje kim są dla nas inni ludzie, i co – na jakich zasadach – możemy z nimi tworzyć. Ujmując to obrazowo, fizyczność, intelekt i emocjonalność są jak obudowa, mechanizm i kabel z wtyczką – ale to duchowość jest prądem, który tworzy z tych elementów działające urządzenie; w tym przypadku Człowieka przez C, będącego nie tylko naczelnym ssakiem, ale istotą obdarzoną duszą, boskim pierwiastkiem. 

Jeśli w naszych przekonaniach o sobie zapisane zostały podziały, te podziały wyświetlą się na zewnątrz, w naszych relacjach z innymi. Jeśli zapisał się krytycyzm, wrogość czy nienawiść do siebie, ich odbicie wyświetli się w traktowaniu innych. 

Jeśli w naszych wczesnych, nieświadomych przekonaniach zapisały się podwójne standardy, jeśli widzimy i traktujemy siebie inaczej (lepiej lub gorzej) niż innych, nie jesteśmy zdolni do stworzenia z nimi partnerskich relacji, a tym samym do pełnej samorealizacji, dającej nam poczucie szczęścia i spełnienia. 

Wszystko, co zostało w nas zapisane automatycznie i poza naszą świadomością, w jakiś sposób wyświetla się na zewnątrz i sygnalizuje nam to za pomocą odczuwanych emocji. Zauważając to, uświadamiając to sobie, możemy to zmienić, przeprogramować swoje przekonania zgodnie ze swoją wolą.

Jaszczurczy ogon

Jaszczurka, która znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, odrzuca własny ogon, żeby umknąć z życiem. Kiedy małe dziecko doświadcza presji ze strony swoich opiekunów, reaguje podobnie – oddaje część siebie, swojego „ja”, żeby nie doświadczyć odrzucenia. Kiedy nie wolno mu okazać swoich emocji, odcina się od nich. Kiedy nie wolno mu mieć swojego zdania w żadnej sprawie, przestaje myśleć. Kiedy nikogo nie interesuje ani nie zachwyca jego indywidualność, nie rozwija jej. 

Kiedy dziecko czuje, że jakaś jego część budzi u rodziców negatywne emocje i reakcje, porzuca ją jak jaszczurka ogon – żeby przeżyć (nie doświadczać braku miłości, emocjonalnego odrzucenia). Im bardziej warunkowa jest akceptacja opiekunów, tym bardziej dziecko porzuca siebie, swoje prawdziwe „ja” na rzecz rodzicielskiej wizji tego, kim powinno być, jakie powinno być. Wyrzeka się siebie, żeby zasłużyć na rodzicielską miłość. W jego umyśle powstaje przekonanie, że nie można być sobą, żeby być kochanym, żeby doświadczać miłości.

To przekonanie nie znika, dopóki nie zostanie świadomie zmienione. Dziecko, które nauczyło się nie być sobą, żeby być kochane, jako dorosły robi to nadal. Oddaje kawałki siebie, poddając się presji, poświęca siebie „dla świętego spokoju”: tłumi emocje, nie ma własnych opinii, łatwo idzie na ustępstwa, rezygnuje z ważnych dla siebie rzeczy, zajęć czy relacji. I kiedy okazuje się, że już nie ma czego oddać, a presja czy roszczenia się nie zmniejszają, dochodzi do ściany. Jedni w takiej sytuacji się poddają i popadają w depresję, inni zaczynają odgrzebywać siebie spod gruzów, walczyć o prawo do bycia sobą, do własnych emocji, myśli, poglądów, wyborów, decyzji i granic.

To, co budujemy na bazie swojego prawdziwego ja, tworzy pozytywne emocje i relacje, wzmacnia nas i rozwija. To, co budujemy na bazie swojego wizerunku powstałego z odcięcia części siebie jest jak maska, którą wciąż musimy przytrzymywać, żeby nie odpadła. Ta maska („ego”) powstała po to, żeby utrzymać akceptację innych, ale w rzeczywistości dostarcza nam mieszanych uczuć; oprócz satysfakcji, że działa, przynosi niepokój, lęk i wyczerpanie udawaniem.

Warto więc zadać sobie pytanie, na jakie ustępstwa jesteśmy gotowi pod cudzą presją, poddając się autorytetom w różnych sprawach, naciskom rodziny, znajomych, presji społecznej, wymaganiom środowiska, w którym żyjemy i pracujemy.

Warto też popatrzeć jeszcze głębiej, bo istniejące przekonanie żyje swoim życiem, rozrasta się i przybiera nowe kształty. Możemy przestać bać się odrzucenia rodzica, a nawet w ogóle innych ludzi, ale stawiać sobie cele, które wymagają od nas porzucenia, wyparcia się jakiejś części siebie – zgodnie z pierwotnym przekonaniem, że można coś dostać czy osiągnąć tylko wtedy, kiedy nie jest się sobą, kiedy się udaje. Mój znajomy napisał kiedyś ku refleksji takie pytanie: „Ile jesteś gotowy/a zapłacić za pieniądze, które zarabiasz?”…Na ile wyrzeczeń jesteś gotowy/a, żeby zdobyć swój cel? Czy droga do szczęścia prowadzi przez nieszczęście? Czy radość osiąga się przez cierpienie? Czy osiągniecie sukcesu wymaga porzucenia tego, co nam w duszy gra?

W co wierzymy, to dla siebie tworzymy.

Przekonania

Każdy dziecięcy lęk zapisuje się w umyśle pod postacią jakiegoś przekonania na temat miłości, każde silne lub powtarzające się doświadczenie pod postacią przekonań o naturze życia, innych ludzi i swoim miejscu wśród tego wszystkiego. Tam, gdzie nie mamy doświadczenia, umysł podpowiada nam na podstawie zgromadzonych już danych jak automatyczny korektor tekstu przy pisaniu. 

Te wszystkie przekonania – stare i nowe, ogólne i szczegółowe – są wzajemnie powiązane, stanowią sieć, system. Gdyby wszystkie te przekonania były prawdziwe, gdyby wszystkie miały źródło w bezwarunkowej miłości, byłyby spójne i nie produkowałyby negatywnych emocji, które są wskaźnikiem awarii w systemie. To emocje, dyskomfort, jaki czujemy, zmuszają nas do zajęcia się problemem. W jaki sposób to zrobimy, zależy od naszych predyspozycji, doświadczenia i zapisanych przekonań. Technika ma tak naprawdę znaczenie drugorzędne, bo każda działa tak samo – w najbardziej przystępny dla danej osoby sposób likwiduje proces zapalny we wskazanym miejscu.
Jednak kiedy dany obszar zostaje zmieniony, przestaje pasować do swoich sąsiadów. Dostajemy kolejny sygnał o awarii…


Przekonania mają swoją strukturę. Te na temat miłości, natury świata leżą najgłębiej, są najbardziej emocjonalne, bo pochodzą z najwcześniejszego dzieciństwa, z okresu poczucia całkowitej zależności od innych. To one nadają kierunek następnym, więc naturalnie ich zmiana odcina zasilanie wszystkim powiązanym. Ale to nie znaczy, że je automatycznie likwiduje. To znaczy, że umysł wypycha je niczym półmartwe twory na powierzchnię i sygnalizuje za pomocą emocji, że trzeba je objąć świadomością i dezaktywować.


Umysł jest tylko narzędziem, to my za pomocą świadomości zarządzamy jego treścią. To jednak nie znaczy, że możemy sobie dowolnie wybrać, skąd zaczynamy proces naprawy, bo nie jesteśmy świadomi swojej mapy przekonań. Jesteśmy w środku labiryntu, którego rozkładu nie znamy, więc proces zawsze zaczyna się tu i teraz, na podstawie tego, co w danej chwili czujemy. Czasem idziemy od powierzchni wgłąb siebie, czasem od wewnątrz na zewnątrz, a często od środka w obie strony.

Dlaczego nie lubimy siebie?

Nie lubimy siebie, bo nauczyliśmy się widzieć siebie w sposób krytyczny i oceniający na podstawie naszego wczesnego doświadczenia – tak jak patrzyli na nas bliscy przez swoje własne wzorce i kompleksy. Ma tu znaczenie nie tylko to, co opiekunowie mówili nam wprost, ale także to, co sami wywnioskowaliśmy z ich postawy względem nas, z ich reakcji na nasze zachowanie.

Gdyby po urodzeniu przeniesiono nas do innej rodziny o odmiennych przekonaniach i wzorcach, dzisiejsze kompleksy mogłyby być naszymi atutami… Brzmi to niewiarygodnie, ale tak właśnie się dzieje – przejmujemy sposób myślenia o sobie od naszych pierwszych autorytetów. Dlatego na przykład są osoby otyłe, które mimo społecznej presji nie mają na tym tle żadnych kompleksów i są osoby perfekcyjnie wyglądające, które wstydzą się swojego ciała. Obiektywnie mierzalny stan rzeczy nie ma decydującego znaczenia, znaczenie ma to, w co wierzymy, w co nauczyliśmy się wierzyć – bez względu na to, czy jesteśmy swoich przekonań świadomi czy nie. A ponieważ nie można dać czegoś, czego się nie ma, więc jeśli w jakimś zakresie nie potrafimy polubić siebie, nie potrafimy tego także wobec innych.

Czy można to zmienić? Tak, ale nie można tej zmiany otrzymać w prezencie z zewnątrz, od innych, ani zmienić kogoś. Każdy z nas może to zrobić jedynie sam dla siebie za pomocą swojej świadomości. Jeśli w obrazie siebie z dzieciństwa jest zapis o kompleksie na punkcie urody, to żadna ilość komplementów od innych ludzi tego całkowicie nie zmieni; jeżeli jest zapis o jakimś braku (inteligencji, umiejętności zachowania się w towarzystwie, talentu do czegoś), to żadna ilość zapewnień, kursów, certyfikatów i innych obiektywnych dowodów tego nie wymaże, wciąż pozostanie niepewność. Zmienić obraz siebie może tylko jego właściciel, uświadamiając sobie ograniczające go przekonania i decydując się je zweryfikować, świadomie przyjąć inne.

Tworzymy swoje życie jak wydruk z programu pracującego w naszym umyśle. Kiedy jesteśmy niezadowoleni z tego co tworzymy, kiedy towarzyszą nam rozczarowania efektem i częste negatywne emocje, to właśnie znak, że nie działamy w zgodzie z prawdziwym sobą, że robi to za nas autopilot – zlepek cudzych wierzeń, cudzych pomysłów na życie i cudzych opinii o nas samych. To sygnał, żeby zweryfikować swoje przekonania, zrobić w umyśle porządek – posprzątać go za pomocą swojej świadomości.

Autoprogramowanie

W dzieciństwie mózg zapisuje skojarzenia na temat czym jest miłość zgodnie z tym, czego doświadcza. Może to być: „miłość można przekupić”, „miłość odchodzi”, „miłość krzywdzi”, „miłość pozwala na wszystko”, „miłość ogranicza” – i każde inne, bo „miłość” to postawa rodziców. Jako niezależni dorośli wciąż posiadamy te skrzywione dziecięce przekonania na temat miłości, które nadal sterują naszym zachowaniem – tak długo dopóki świadomie im się nie sprzeciwimy i nie dostarczymy sobie innego doświadczenia, które „skasuje” te stare silne skojarzenia. 

Pierwszy krok to odkrycie, jakie stare – automatyczne i przypadkowe – zapisy przeszkadzają nam tworzyć swoje życie i relacje z innymi po swojemu, tak, żebyśmy czuli się szczęśliwi. 

Drugi krok to zrewidowanie swoich aktualnych przekonań – na ile zgadzają się ze starymi „nagraniami”. Czy rzeczywiście to, w co uwierzyliśmy jako dzieci jest tym, w co nadal chcemy wierzyć.

Trzeci krok to odważenie się na reagowanie po nowemu czyli dostarczenie sobie nowych, odmiennych doświadczeń, zapisanie nowych skojarzeń, zgodnych z tym w co chcemy wierzyć – żeby zastąpiły to, czego nie chcemy, co już nie jest aktualne.

Czwarty krok to dbanie o to, żeby te nowe zapisy się przyjęły, czyli konsekwentne ich powtarzanie i nie zasilanie tych starych przez unikanie wszystkiego, co je potwierdza.

Jak w lustrze

To, co rodzicom podoba się w dziecku, co nagradzają swoim zainteresowaniem i uznaniem, staje się jego przekonaniem o swojej mocnej stronie. To, czego rodzice nie akceptują w swoim dziecku z powodu własnych słabości czy kompleksów, staje się jego przekonaniem o swojej słabej stronie. Mimo, że później inni ludzie mogą wychwalać i komplementować ową „słabą stronę”, zaprzeczając tym zapisom, nie zostają one samoistnie przeprogramowane. Po pierwsze dlatego, że rodzice są dla dziecka pierwszym niepodważalnym autorytetem i ich brak akceptacji wiąże się z bardzo silnymi emocjami. A im silniejsze emocje, tym silniejszy zapis. Po drugie dlatego, że umysł automatycznie broni starych zapisów jako „prawdy”, wzoru, matrycy – i bez naszego świadomego udziału ich nie przeprogramuje. 

Dlaczego tak trudno nam przeprogramować to, że coś jest naszą słabością na przekonanie, że nią nie jest? Bo musimy to sobie (umysłowi) udowodnić, musimy zadziałać tak, jakby to była prawda – musimy złamać lęk, który nas przed tym powstrzymuje. Ten lęk jest problemem, nie samo przekonanie. W zakresie swojej mocnej strony nie boimy się ryzykować, zmieniać, próbować nowego, nie boimy się ośmieszenia, choć wcale nie zawsze wygrywamy. Za to w zakresie swojej słabej strony zaryzykowanie czegokolwiek wydaje się skokiem w przepaść. Tamten stary dziecięcy lęk nas paraliżuje. Próbujemy wszystkiego, żeby go zagłuszyć, ukryć, zapomnieć. Gdybyśmy go wysłuchali, brzmiałby mniej więcej tak: „a co jeśli okaże się że naprawdę nie można mnie kochać, że jestem nie do zaakceptowania?”. To jest myśl małego, całkowicie zależnego od dorosłych, przerażonego dziecka. Ile sensu ma dla dorosłego? Kto decyduje o tym, jaka jest nasza wartość, od czego ona zależy – i jaki to ma związek z miłością? 

Ludzie nie kochają nas tak, jak na to zasługujemy, bo miłość jest bezwarunkowa, nie można na nią zasłużyć. Ludzie kochają nas tak, jak ONI potrafią, niezależnie od tego, jacy jesteśmy. Kiedy pokochamy siebie na tyle, żeby zaryzykować ekspozycję swojej słabej strony, przyciągamy tych, którzy potrafią kochać. Kiedy udajemy doskonały produkt i próbujemy zaprezentować się w jak najlepszym opakowaniu, zakrywając to, czego się wstydzimy, przyciągamy tych, którzy handlują – kupują, sprzedają, porzucają, wymieniają na lepszy model.

My sami decydujemy czy i jak inni nas kochają, bo robią to dokładnie tak, jak my to robimy wobec siebie.

Ok czy nie ok?

Dziecko nie widzi świata takim jaki jest, tylko w taki sposób, w jaki przedstawiają go jego rodzice czy opiekunowie.

Jeśli najważniejsze dla dziecka osoby okazują mu zainteresowanie, ciepło, serdeczność i wsparcie, w umyśle dziecka pojawia się bazowe przekonanie „jestem ok”. Jeśli dodatkowo rodzice potrafią życzliwie stawiać dziecku granice, w zdrowy sposób dbając o własne potrzeby i uczucia, w umyśle dziecka pojawia się zapis „inni są ok”. To wzorcowe ustawienie pozwala dziecku rozwijać się bez przeszkód i blokad, bez krzywdzenia innych lub siebie.

Jeśli dziecko czuje się kochane, ale rodzice nie potrafią kochać samych siebie i pozwalają dziecku na przekraczanie ich własnych granic, krzywdzenie siebie (od pozwolenia na zaniedbywanie swoich potrzeb i uczuć po tolerowanie przemocy wobec siebie – krzyku, wyzwisk, rękoczynów), to u dziecka kształtuje się przekonanie „ja jestem ok, inni nie są ok”. To przekonanie powoduje co najmniej egocentryzm i narcyzm („wszystko kręci się wokół mnie”, „muszę być w centrum wydarzeń”, „jestem centrum świata”, „uwaga innych powinna skupiać się wyłącznie na mnie”); może także przerodzić się w socjopatię. Taki wzorzec nakazuje bowiem dbać o siebie kosztem innych; krzywda innych jest standardem, potrzebnym do tego, żeby samemu wzrastać.

Jeżeli dziecko odczuwa brak miłości rodziców w postaci jakiejś formy odrzucenia (od zaniedbania po przemoc), definiuje siebie jako „nie jestem ok”. Jeśli rodzice przy tym idealizują siebie i swoją miłość do dziecka („tak bardzo się staram”, „oddał(a)bym życie za ciebie”, „wszystko robimy dla ciebie”), bazowym ustawieniem w umyśle dziecka staje się „ja nie jestem ok, inni są ok”. Powoduje to stałe poczucie winy, niską samoocenę bez względu na rzeczywiste osiągnięcia, podporządkowanie innym, krzywdzenie siebie, żeby zasłużyć bądź zapracować na miłość lub chociaż akceptację tych lepszych od siebie. 

Jeżeli dziecko nie doświadcza miłości, a jego opiekunowie rażąco nie wywiązują się ze swojej roli (np. stosują przemoc, są uzależnieni, porzucają dziecko), to w jego umyśle zostaje zapisane przekonanie „ja nie jestem ok, inni nie są ok”, czyli w skrócie: cały świat jest nic nie warty, nie ma po co żyć. Takie ustawienie powoduje  brak chęci i sensu życia, odbiera energię i nadzieję potrzebne do rozwoju.

Pierwsze doświadczenia w relacjach z innymi ludźmi stają się wzorcem dla wszystkich naszych przyszłych relacji. Możemy zmieniać miejsca i ludzi, ale typ relacji pozostanie ten sam, dopóki sobie nie uświadomimy swojego wzorca i nie zmienimy go. Często zresztą sami to zauważamy w jakimś obszarze („dlaczego w każdej pracy mam przemocowego szefa?”, „dlaczego zawsze trafiam na facetów drani?”, „dlaczego przyjaciele ode mnie odchodzą?”, „dlaczego moje dzieci mnie nie szanują, nikt mnie nie szanuje?, „dlaczego moje związki trwają maksymalnie kilka tygodni?”). 

Jeśli nie pasuje nam to, co mamy, to znaczy, że podświadomie wybieramy z przekonania, że albo inni ludzie, albo my sami nie jesteśmy w porządku. Bardzo często są to przekonania cząstkowe, mówiące, że jakaś część nas nie jest w porządku, albo jacyś ludzie (np. kobiety/mężczyźni). Wystarczy świadomie wybrać przeciwstawne przekonanie i zacząć reagować z jego poziomu, (realizować je w praktyce, bo umysł uczy się tylko na doświadczeniu), a wszystko wokół nas zacznie się zmieniać. Przyciągamy dokładnie to, co do nas pasuje, co odpowiada naszej energii. Zmieniając swoją energię, przyciągamy to, co pasuje do tej zmiany.

Koniunkcja Wenus i Marsa

Informacje w naszej podświadomości są otagowane słowami-kluczami. Nawet jeśli intelektualnie utożsamiamy Boga z miłością, to w podświadomości przekonania dotyczące miłości („matki”) żyją sobie osobno, a Boga („ojca”) osobno. Te przekonania są często sprzeczne, powodują podział i konflikt wewnątrz naszego „ja”.

Najczęściej myśląc o miłości (rodzaj żeński) mamy na myśli dawanie, poświęcanie się, wybaczanie, adorowanie kochanej osoby – stereotypowy obraz miłości matki. Myśląc o Bogu (rodzaj męski) mamy na myśli surowość, wymagania, osądzanie, karę – stereotypowy obraz miłości ojca. Na takie przekonania składają się i wzorce w postaci naszych realnych rodziców, i wyobrażenia związane z religią (Bóg i Maryja), i wszelkie wzorce kulturowe (kobiety się opiekują, mężczyźni walczą i wykonują prace wymagające siły).

Tak wygląda generalizacja oparta na stereotypach. Warto zadać sobie pytanie, z czym osobiście kojarzy nam się miłość-matka i z czym kojarzy nam się Bóg-ojciec, ponieważ to, z czym zetknęliśmy się w pierwszych latach naszego życia, stało się wzorcem do tego, jak rozumiemy miłość własną (gdzie sobie pobłażamy, a gdzie krytykujemy i osądzamy), jak rozumiemy miłość w relacji z drugim człowiekiem (gdzie jesteśmy dla innych „matką”, a gdzie „ojcem”), i wreszcie jak definiujemy dla siebie siłę wyższą i jej intencje wobec nas: na ile jest wspierającą, rozumiejącą, wybaczającą Obecnością, a na ile krytycznym, surowym, wymagającym i wiecznie niezadowolonym Nieobecnym.

To pytanie jest kluczowe do tego, aby uzyskać wpływ na tworzenie swojego życia. Kiedy nie uświadamiamy sobie tego nadrzędnego konfliktu we własnej podświadomości, jedne przekonania pchają nas do przodu, a inne hamują, blokują. Jeśli te pierwsze są silniejsze, osiągamy sukcesy, ale dużym kosztem, z masą niechcianych skutków ubocznych. Jeśli te drugie, mamy wrażenie, że życie sprzysięgło się przeciw nam i niewiele nam się udaje. Jeśli te przekonania są równorzędne, kręcimy się w kółko, robiąc krok do przodu i krok do tyłu na zmianę…

To, w co wierzymy, wyświetla się na zewnątrz jako nasz „los”. Zazwyczaj jest tak, że nieświadomie trochę wierzymy w miłość, a trochę w Boga, przy czym jedno z drugim ma niewiele wspólnego, a czasem nawet się wyklucza. Taki konflikt wewnątrz nadrzędnych przekonań produkuje życiowe zapętlenia na zewnątrz – wiąże nam ręce i odbiera moc sprawczą.

Jeśli zatem chcemy mieć wpływ na swoje życie, musimy świadomie wybrać, w co wierzymy. Zamiast pozwolić swojemu umysłowi przerzucać się z trybu „matki” na tryb „ojca” w tę i z powrotem, potrzebujemy scalić swoje przekonania w spójną definicję miłości/Boga. Spójność nie oznacza wybrania jednego wzorca, a wyciągnięcie z obu wzorców tego, co jest miłością: rozumiejącego wsparcia – dawania, które nie ma nic wspólnego z nadopiekuńczością i stanowczej ochrony – wymagania, które nie ma nic wspólnego z krzywdzeniem.

Hologram

Wierzymy, że jedni ludzie są lepsi i ważniejsi od innych. Wierzymy, że niektórzy mają specjalne przywileje u Pana Boga, a niektórzy wręcz przeciwnie. Przenosimy przekonania z własnego dzieciństwa na siebie, innych ludzi i Boga czy Wszechświat. Szukamy autorytetów i pośredników w kontakcie z Bogiem i wciąż na nowo się rozczarowujemy. 

A co jeśli każdy z nas jest tak samo ważny? A co jeśli nie ma doskonałych i takich co wiedzą wszystko, tylko każdy ma jakiś kawałek wspólnej układanki? I tylko kiedy każdy z nas go pokazuje innym wyrażając siebie, wtedy wszyscy możemy zobaczyć cały obrazek, mając w tym równy udział?

A co jeśli wszyscy jesteśmy kochani tak samo, ale czujemy to na tyle, na ile pozwalamy sobie to poczuć, na ile jesteśmy w stanie w to uwierzyć?

Przekonania o miłości warunkowej są ograniczeniami, które stawiamy sobie w życiu. Każda zmiana takiego przekonania jest jak otwarcie drzwi, przez które wchodzi bezwarunkowa prawdziwa Miłość. Nie trzeba jej szukać ani zdobywać, ona jest wszędzie wokół – ale nie dotknie nas, dopóki nie otworzymy jej drzwi, nie wpuścimy do siebie. To się nazywa wolna wola, pełne prawo wyboru. Sami możemy zdecydować w co wierzymy, a w co wierzymy staje się naszą rzeczywistością.

Emocjonalne „geny”

Przenosimy emocjonalne informacje z pokolenia na pokolenie. Nie musimy ich nazywać, manifestują się w naszym zachowaniu. Dzieci przejmują zachowania rodziców z całym zapisanym w nim emocjonalnym bagażem, którego nikt nie jest świadomy. 

Każda wątpliwość dotycząca miłości, czyli każdy lęk zostają zapisane w człowieku w postaci przekonania jak w książce i przenoszą się jak choroba zakaźna tak długo przez pokolenia aż nie zostaną zneutralizowane za pomocą świadomości.