Boli nas to, co robimy wbrew swojej naturze. Najcześciej nie to CO robimy, tylko JAK – z jakiej intencji, DLACZEGO. Boli każda zależność, satysfakcjonuje wolność.
Można czuć się wolnym w więzieniu, jeśli poszło się tam z własnej woli, w obronie swoich przekonań. I można czuć się niewolnikiem, mając wszystko co jest do osiągnięcia na tym świecie, jeśli zdobyło się to tylko po to, żeby komuś udowodnić swoją wartość.
Warunkiem powstania dojrzałego partnerstwa jest wola, otwartość i podobna świadomość – intencja działania z miłości, kontrolowania swoich „przestraszonych części osobowości”, traktowanie dobra drugiej osoby jak własnego. Jeśli robi to tylko jedna osoba w relacji, to nie partnerstwo, a terapia. Jeśli wygarnia się drugiej osobie co się o niej myśli bez jej woli i gotowości – to przemoc. Jeśli działa się „dla czyjegoś dobra” po to, żeby poprawić sobie wizerunek albo poczuć się lepszym, to próba kontroli, działanie z lęku, nie z miłości. Dojrzałość do wielowymiarowego partnerstwa wymaga własnej wielowymiarowej dojrzałości.
Wielu ludzi uważa, że mówienie prawdy oznacza mówienie wszystkim wszystkiego co się myśli prosto w twarz. Moim zdaniem to nie jest prawdomówność, raczej egocentryczna bezmyślność. No bo jeśli wiem, że ktoś jest agresywny i porywczy, jaki ma sens jest mówienie mu, że nie podoba mi się jego samochód albo ubranie? Równie dobrze można też powiedzieć do osoby umierającej: „cieszę się, że nie jestem na Twoim miejscu”… Albo zwierzyć się z sekretu komuś, kto wiele razy nadużył naszego zaufania. W ten sposób działamy jak automat, robiąc przykrość lub krzywdę sobie czy innym.
Prawda jest prawdą nie wtedy, kiedy mamy przymus mówienia wszystkiego, co myślimy i czujemy, ale kiedy bierzemy pod uwagę dwie strony relacji, uczucia obu stron. Dlatego nie ma żadnych schematów, co można czy powinno się komuś powiedzieć, a co nie – np. czy mówić komuś, że pod diagnozą, którą usłyszał, czai się rak, czy przyznać się partnerowi do zdrady, czy powiedzieć koleżance, że ma plamę na spódnicy…? Bo to zależy od tej drugiej osoby i całej sytuacji, a kluczem jest intencja, jest pytanie „po co?” Zanim coś powiemy, musimy wiedzieć, do kogo mówimy i po co to robimy.
Jeśli wiemy, że chory jest nastawiony na walkę i wyzwania go mobilizują, warto, żeby wiedział, z czym walczy – ale jeśli łatwo się poddaje i załamuje, te same słowa mogą go zrujnować psychicznie i w rezultacie zabić.
Jeśli nie potrafimy być lojalni wobec partnera, to nasz problem, nie jego – wyznawanie zdrady po to, żeby sobie ulżyć, żeby być prawdomównym (czyli nie takim złym), żeby uzyskać przebaczenie i mieć „czyste konto”, bez troszczenia się o uczucia drugiej osoby to egoizm, obarczenie swoim problemem osoby, która nie może z nim nic zrobić; takie zachowanie może być w intencji podświadomym chwaleniem się swoimi podbojami jako miernikiem własnej wartości, niekoniecznie mówieniem prawdy. Ale jeśli nie potrafimy żyć ze zdradą, czujemy się nieuczciwi, chcemy to naprawić, nawet za cenę ryzyka utraty partnera, wtedy takie wyznanie może stanowić nowy, głębszy etap dla związku.
Jeśli mówimy koleżance, że ma plamę na spódnicy w sytuacji, kiedy nie jest w stanie nic z tym zrobić, to chyba tylko po to, żeby jej kosztem poczuć się lepiej, bo wprawimy ją w załopotanie, być może nawet zniszczymy jej poczucie pewności siebie w jakimś istotnym dla niej momencie. Ale jeśli mówimy to samo w sytuacji, kiedy koleżanka może się przebrać, chronimy ją przed niezręcznością czy utratą wizerunku, który może być dla niej ważny w danych okolicznościach.
Mówienie prawdy oznacza mówienie prawdy w pozytywnej dla obu stron intencji, więc czasami oznacza nie mówienie tego, co wiemy, a czasami asertywną odmowę udzielenia odpowiedzi. Nigdy natomiast nie oznacza manipulowania tym, co się mówi dla osiągnięcia jakiegoś celu ani też mówienia wszystkiego wszystkim. Bo prawda to nie to, co akurat przychodzi nam do głowy, tylko coś, co istnieje pomiędzy naszą własną a cudzą perspektywą, co wynika z „my”, nie z „ja”. Wtedy prawda nie boli, za to służy – wspiera, rozwija i uzdrawia.
Czasami jest tak, że coś działa, to zaczynamy traktować to jako standard, normę. I wtedy nagle wszystko przestaje działać, jakby nam los chciał zrobić na złość. Ale niekoniecznie jest to złośliwość losu, ani nawet jakiś odgórny zakaz. Często los robi nam stop-klatkę, zatrzymuje nas, żebyśmy zauważyli coś, co zaczyna nam umykać.
Dla umysłu wszystko, co się powtarza, co jest przewidywalne, staje się bazą do tworzenia scenariusza. Nawet nie zauważamy, kiedy zaczynamy się skupiać na realizowaniu tego scenariusza, a ucieka nam to, co było jego treścią. Zaczynamy wierzyć, że to forma stanowi o treści, i jej utrata wywołuje taki lęk, jakby zabierała tę treść ze sobą. A treść ma się dobrze, stoi z boku i czeka aż do niej wrócimy…
Ludzki umysł ma biologicznie zakodowaną tendencję do oszczędzania energii, do automatyzowania. Nasze prawdziwe ja to świadomość, która może temu przeciwdziałać i zatrzymać nas na właściwej ścieżce. O ile wierzymy w dobre intencje losu i staramy się zrozumieć, co próbuje nam powiedzieć.
Intencje, które stoją za zachowaniem innych ludzi są dla nas niewidoczne, ale to nie znaczy, że nie mamy do nich w ogóle dostępu. To, co niewidoczne dla oczu widzi się sercem: nasze własne uczucia informują nas o intencjach drugiej osoby. Pod warunkiem, że nasz umysł nie zniekształca ich za pomocą filtrów ego: nie racjonalizuje, nie usprawiedliwia, nie wyolbrzymia, nie upiększa i nie podmienia na swoje potrzeby – tylko czyta.
Jeżeli następuje porozumienie między ludźmi na poziomie duchowości, to jest ono generalne, jest jak dzielona wspólna bazowa energia. Nie ma tu różnic i nie liczy się czas, bo na tym poziomie wszyscy jesteśmy tacy sami, jesteśmy tym samym, więc temu porozumieniu nic nie zagraża; jeśli zostanie nawiązane, to jest i trwa.
Porozumienie na poziomie emocjonalnym w części opiera się na czuciu, w części na rozumieniu, wymaga więc już podobnego języka. Rządzą nami te same mechanizmy, ale przybierają różną postać, i wspólny język jest tu niezbędny do komunikowania swoich intencji, żeby lęk nie zakłócił i nie zniszczył tego porozumienia. Jest ono głębokie i silne, ale delikatne.
Porozumienie na poziomie intelektualnym bazuje nie tylko na podobnym języku, ale i podobnym sposobie widzenia rzeczywistości, na podobnych poglądach na świat i ludzi. Wystarczy popatrzeć jak odmienne poglądy polityczne potrafią zrobić wrogów z przyjaciół, jak odmienna kultura niszczy związki, jak nawet kibicowanie innym drużynom sportowym rujnuje przyjaźnie, żeby zrozumieć, że ten rodzaj porozumienia jest kruchy i wymaga od nas jeszcze większej tolerancji – dla różnic w funkcjonowaniu naszych umysłów. A dotyczy tylko umysłów.
Natomiast porozumienie na poziomie fizycznym dotyczy nieskończonej ilości cech. Wymaga od nas znacznie więcej wysiłku, bo fizyczność jest tym, co dzieli nas najbardziej – wszelkie cechy fizyczne, sprawność, wygląd, gesty, reakcje, aktywność, wiek, płeć… Jest tak wiele czynników mogących zakłócić porozumienie na poziomie fizycznym, że samoistnie ono po prostu nie może trwać długoterminowo. To, co odmienne, początkowo jest atrakcyjne, ale szybko staje się drażniące, i bez zasilania porozumieniem z innych poziomów bliskość łatwo się wypala.
Niektórzy nie potrafią wyrazić tego, co czują, co utrudnia tworzenie bliskości. Ich mechanizm obronny polega na zamknięciu się w sobie i milczeniu, żeby nie sprowokować kolejnego zranienia.
Niektórzy potrafią wyrazić to, czego nie czują, co tworzy fałszywą bliskość. Ich mechanizm obronny przybiera postać słowotoku, który ma na celu sterowanie cudzym myśleniem.
Prawdziwa, trwała bliskość emocjonalna rodzi się wtedy, kiedy obie strony potrafią i chcą dzielić się tym, co czują, nie używając tego do żadnego własnego celu.
Kontekst jest jak okulary, przez które patrzymy – zmienia znaczenie tego, co widzimy. Jeśli kontekstem jest nasz własny lęk, widzimy wszystko na czarno i skierowane przeciwko nam. Kiedy kontekstem jest miłość, widzimy wszystko jak prezent lub informację, która ma nam pomóc.
Automatycznym impulsem do wybrania konkretnych „okularów” jest nasze doświadczenie, o ile nie koryguje tego świadomie wybrane przez nas odmienne przekonanie.
W sytuacji trudnej, niepewnej lub nierozumianej umysł ma tendencję do przypisywania innym (i losowi) własnych intencji i wynikających z nich zachowań – to one stają się kontekstem dla tego, co widzimy.
Reagujemy na rzeczywistość tak, jak ukształtowało nas nasze doświadczenie z dzieciństwa, dlatego to co trudne dla jednych, nie sprawia trudności drugim, to co lubią niektórzy, innym zupełnie nie odpowiada. Dotyczy to również… prezentów.
Czujemy się obdarowani i wdzięczni nie wtedy, kiedy podarunek jest obiektywnie wartościowy, ale wtedy, kiedy odpowiada naszej hierarchii wartości, kiedy czujemy, że ktoś zadał sobie trud, żeby sprawić nam przyjemność z naszej perspektywy, nie ze swojej.
A czasami może to być spora różnica. Dla kogoś, kto borykał się w dzieciństwie z niedostatkiem, drogi, wartościowy prezent jest jak nobilitacja, spełnienie dawnych marzeń. Z kolei dla osoby, która tęskniła za byciem zrozumianą, wymarzonym prezentem jest taki, który odpowiada jej potrzebom czy gustowi. Ta pierwsza osoba poczuje się zlekceważona przez tę drugą, dostając jakiś zabawny drobiazg od serca, ta druga – dostając drogi prezent nie odpowiadający jej gustowi.
Obdarowywanie innych (szczególnie dzieci) tym, co sami lubimy, jest robieniem prezentów… sobie. Żeby zrobić prezent komuś, trzeba go znać i rozumieć na tyle, żeby wiedzieć, co sprawi mu przyjemność.