O nieprzyjemnych emocjach

Negatywne emocje – brzmi niedobrze, odczuwanie ich jest nieprzyjemne i nikt nie uczy nas co z nimi robić…

Wyrażamy je tak, jak nas nauczono. Ci, którym ustępowano, kiedy krzyczeli, nauczyli się wyrażać swoje emocje głośno i przesadnie, nie zwracając uwagi na innych, „po trupach”.

Ci, na których się skupiano, kiedy sygnalizowali swój dyskomfort, nauczyli się narzekać, rozczulać nad sobą i wynajdywać problemy, żeby dostać trochę uwagi.

Ci, którzy byli zawstydzani za wyrażanie tego, co czuli, nauczyli się blokować okazywanie emocji i nie dopuszczać do nich innych ludzi, żeby nie zostać zranionymi jeszcze bardziej.

Ci, którym kazano brać się w garść, kiedy okazywali emocje, nauczyli się oszukiwać siebie i innych, że nie czują tego co czują, żeby zasłużyć na akceptację i podziw dla swojej siły.

Wszyscy nauczyliśmy się „robić coś” ze swoimi emocjami zgodnie z oczekiwaniami rodziców i społeczności, w której dorastaliśmy. Dopóki skupiamy się na „robieniu czegoś” z  kontrolką awarii, nie potrafimy jej odczytać. A kiedy nie potrafimy właściwie odczytać sygnału, nie potrafimy właściwie zareagować. Kiedy reagujemy niewłaściwie, jesteśmy niezadowoleni z siebie i z reakcji innych, i negatywne emocje mnożą się w nieskończoność…

Negatywne emocje mogą być nieprzyjemne, ale z natury spełniają bardzo pozytywną rolę: mówią nam lepiej niż ktokolwiek z zewnątrz co jest dla nas dobre, a co nie, ostrzegają, wskazują wewnętrzne konflikty – pilnują naszego dobrostanu. Ale żeby naprawdę spełniały tę rolę, musimy się oduczyć „robienia z nimi czegoś”. Musimy pozwolić im być tym, czym są, czyli pozwolić sobie czuć je jak wtedy, kiedy byliśmy małymi dziećmi i nimi nie manipulowaliśmy. 

Jest tylko jeden haczyk – nie da się tego zrobić wyłącznie poprzez decyzję intelektualną. Trzeba pozwolić sobie na autentyczne przeżycie tych dawnych emocji, które stały się przyczyną wytworzenia mechanizmu zniekształcającego je po to, żeby czemuś służyły albo czemuś zapobiegały.

To trochę jak podróż w czasie – ale nie po to, żeby zmienić wydarzenia, tylko ustawienia swojego umysłu. 

Pierwszy krok to uświadomienie sobie swojego mechanizmu zniekształcającego odczytywanie tego, co naprawdę czujemy (czyli uświadomienie sobie potrzeby odbycia takiej podróży w czasie).

Drugi krok to decyzja spotkania się z tym, przed czym uciekamy, z emocjami, których unikaliśmy przez lata (czyli decyzja, że wsiadamy do wehikułu). Cały dziecięcy lęk będzie próbował nas zatrzymać w tym miejscu – bo może utoniemy w tych negatywnych emocjach i nigdy nie wrócimy? Może tam na miejscu okaże się, że jesteśmy źli, albo nasi rodzice byli źli? 

Trzeci krok to przypomnienie sobie sytuacji z dzieciństwa i pozwolenie sobie na przeżycie odczuwanych wtedy emocji (czyli spotkanie ze sobą z przeszłości).

Czwarty krok to nazwanie tych emocji bez oceniania i obwiniania kogokolwiek – uznanie, że mieliśmy do nich prawo (czyli świadomość z przyszłości przekazuje informacje swojemu ja z przeszłości). Zidentyfikowanie się ze swoimi dziecięcymi emocjami zamiast intelektualnie wytworzonym przez nie mechanizmem jest jak powrót do siebie, ponowne połączenie rozdzielonych części siebie.

Krok piąty to powrót do dorosłego siebie w zmienionej emocjonalnie postaci (czyli powrót do swojego świata, który okazuje się światem równoległym). Przeżycie emocji dziecka, jakim byliśmy ze świadomością dorosłego, jakim się staliśmy likwiduje potrzebę istnienia naszego mechanizmu – w tym momencie traci on rację bytu i przestaje działać, czyli generować fałszywe, dodatkowe negatywne emocje. 

„To co jest odcięte, nieodczute, pozostaje bez zmian. Kiedy zostanie odczute, zmienia się. Większość ludzi o tym nie wie. Wydaje im się, że jeśli nie pozwolą sobie poczuć negatywnej części siebie pozostaną dobrymi osobami. Dzieje się odwrotnie, negatywne aspekty trwają niezmiennie latami.”  Eugene Gendlin

Latarnia

Wewnętrzne dziecko jednych ludzi doświadczyło ciepła, więc wierzy, że zależy od światła innych; biega za każdym płomykiem, który widzi, próbując z wielu cudzych światełek stworzyć swoją latarnię. Ale latarni nie buduje się w ten sposób.

Wewnętrzne dziecko innych ludzi nie doświadczyło ciepła, więc wymyśla sobie swoją latarnię i tak sugestywnie o niej opowiada, że inni ją widzą. Ale ta latarnia nie istnieje naprawdę.

Nasze doświadczenia miłości w dzieciństwie są zawsze niekompletne. Dlatego w dorosłym życiu jedni fiksują się na tej formie, której zdołali doświadczyć, inni fantazjują z tęsknoty za tym, czego nie poznali. Stąd miłość ma tyle definicji ilu ludzi chodzi po świecie.

Bezradność

Traumą każdego dziecka jest uczucie bezradności, odczuwana jak porzucenie. A ponieważ dziecko jest całkowicie zależne od swoich opiekunów, więc bezradność jest głównym dziecięcym uczuciem. Od momentu, kiedy leży samo w łóżeczku i płacze, nie potrafiąc samemu zaspokoić swojego głodu, usunąć bólu brzucha, zmienić pozycji poprzez sytuacje, kiedy potrzebuje i nie otrzymuje rodzicielskiego czasu, uwagi, wsparcia, czułości, bliskości – aż do sytuacji, kiedy dorośli wymagają od dziecka czegoś, czego nie potrafi, a co ich zdaniem „powinno umieć”, „powinno wiedzieć”, „powinno dać sobie radę”.

Uczucie bezradności jest dla dziecka uczuciem braku miłości; jest czymś, czemu trzeba przeciwdziałać, przed czym trzeba się chronić, zabezpieczyć się na przyszłość. W obszarze, gdzie bezradność doskwierała nam najbardziej, stajemy się więc z czasem nadmiarowo zaradni, próbując zapobiec powrotowi tego uczucia. Dużym wysiłkiem budujemy siebie wsparcie materialne lub emocjonalne, znajdujemy sposób, żeby zawsze coś mieć w zapasie, żeby nie groziło nam widmo zapamiętanej bezradności – żebyśmy nie doświadczyli więcej braku miłości, który pamiętamy z dzieciństwa.

Miłości jednak nie da się kontrolować, można kontrolować jedynie jej namiastki. Otaczamy się nimi z lęku, ale one wcześniej czy później zawodzą, i znów musimy spojrzeć w oczy temu znienawidzonemu uczuciu – bezradności. I znów emocjonalnie stajemy się dzieckiem, mimo dorosłego wieku i całego wysiłku, który włożyliśmy w to, żeby tak się nie stało. 

Kiedy jako dorośli doświadczamy poczucia bezradności, nie dotyczy ono tylko bieżącej sytuacji; dotyczy wszystkich momentów, kiedy czuliśmy się bezradni i całkowicie zależni od innych; dlatego nasze emocje są tak silne i wyrażane w dawny dziecięcy sposób: krzykiem, płaczem, ucieczką. Możemy się poddać temu uczuciu i popaść w depresję, albo możemy przyjrzeć się swoim najstarszym przekonaniom na temat miłości, które poczucie bezradności ujawnia z całą mocą. 

To przekonania o miłości decydują o tym, czy odtwarzamy swoje dawne doświadczenia w kółko zmieniając jedynie dekoracje, czy tworzymy nowe na kształt tego, w co chcemy wierzyć.

Idealne dopełnienie

Pierwsza relacja z opiekunami jest pierwowzorem wszystkich innych relacji – ze sobą, z innymi ludźmi, ze światem. Staramy się na siłę powtórzyć to, co było w niej dobre i uniknąć tego, co pamiętamy jako krzywdę. Jedynie strategie są różne, w zależności od tego, jakie mechanizmy skopiowaliśmy z domu rodzinnego: jedni żądają, inni próbują zapracować czy zasłużyć; jedni oszukują siebie, inni oszukują innych. Efekt jest zawsze ten sam: niedosyt. Jak długo chcemy kontrolować innych, żeby dali nam to czego chcemy na naszych warunkach, tak długo jesteśmy od nich zależni – a więc słabi, wciąż w lęku, że zabraknie nam tych dostaw. Dopiero kiedy damy sobie sami to, czego poszukujemy u innych, przestajemy potrzebować tego zewnętrznego „rodzica” – emocjonalnie przestajemy być dzieckiem. Tam, gdzie żyliśmy pod presją, musimy stać się dla siebie wyrozumiali; tam, gdzie nie postawiono nam granic, musimy nauczyć się wymagać od siebie. Stając się dla siebie idealnym dopełnieniem swoich rodziców, zaczynamy widzieć siebie i innych ludzi bez zniekształcających okularów poczucia krzywdy i winy założonych w dzieciństwie. Wtedy rzeczywistość jak hologram zaczyna odbijać tę pełnię w nas samych – jako realizację, a nie tęsknotę, jako spełnienie, a nie jego brak.

Skojarzenia

Skojarzenia rządzą całym naszym życiem. Lubimy to, co nawet całkiem przypadkowo było w tle, gdy przeżywaliśmy silne pozytywne emocje i odruchowo odrzuca nas od tego, co powiązało nam się z silnymi negatywnymi emocjami, nawet jeśli nie było tego przyczyną ani źródłem. 

W ten sposób łatwo oszukać instynkt: pokochamy coś, co nam szkodzi, jeśli skojarzy nam się z relaksem, towarzystwem, dobrym samopoczuciem (patrz: kawa, alkohol, słodycze), znienawidzimy coś, co nam służy, jeśli skojarzy nam się z bólem, cierpieniem (patrz: szpital, zastrzyki, dentysta).

Z tego powodu nienawidzimy albo uwielbiamy jakiś zapach, gest, fryzurę, kolor, konsystencję jedzenia, miejsce, cokolwiek. Mózg generalizując jeden rodzaj doświadczenia informuje nas, że coś jest „dobre” albo „niedobre”, nie biorąc pod uwagę kontekstu i innych czynników. Przypomina stare emocje, żeby nas od czegoś odwieść za wszelką cenę albo każe nam za czymś ślepo gonić, choć logicznie nie ma to sensu. Takie niespójne skojarzenia powodują niespójne zachowania powtarzane w kółko mimo odczuwalnych negatywnych skutków. 

Kiedy na przykład rodzic silnie i gwałtownie odrzuca dziecko, które zachowało się niewłaściwie, a potem równie silnie, gwałtownie i serdecznie mu przebacza, powoduje u dziecka najpierw głębokie negatywne emocje, krańcowy lęk, a potem bardzo silne pozytywne emocje związane z odzyskaniem miłości. W ten sposób można wytworzyć u dziecka uzależnienie od przeżywania rozgrzeszenia – czyli spowodować przymus zachowywania się w krzywdzący sposób, żeby doświadczyć gwałtownej radości wybaczenia, i w taki namacalny sposób poczuć czyjąś miłość/akceptację. Później częstym czynnikiem towarzyszącym staje się skłonność do nadużywania alkoholu jako środek do osiągania celu na wypadek gdyby świadomość za bardzo się opierała.

O ile w dzieciństwie to skojarzenie ma prawo bytu, bo rodzice powtarzają schemat w nieskończoność i nie porzucają dziecka, o tyle w dorosłym życiu takie skojarzenie prowadzi do rozpadu bliskich relacji z innymi ludźmi, bo im bardziej ktoś chce poczuć czyjąś miłość, tym bardziej musi skrzywdzić tego, na kim mu zależy. A że jedynie masochista da się krzywdzić w nieskończoność, więc dążenie do doświadczenia pierwowzoru miłości kończy się jej permanentnym brakiem.

Tak działa nasz umysł – zapisuje przypadkowe skojarzenia i drukuje z nich scenariusz naszego życia. Nie możemy temu zapobiec, ale obserwując swoje powtarzające się zachowania powodujące w nas emocjonalne konflikty możemy odtworzyć i zrewidować stare zapisy – możemy świadomie przeprogramować swój mózg.

Najstarsza tęsknota

Każdy z nas nosi w sobie jakiś niedostatek, tęsknotę z okresu dzieciństwa. Radzimy sobie z tym na trzy sposoby, próbując „nakarmić” to zaniedbane dziecko w sobie:

1. żądamy tego i przede wszystkim tego od innych ludzi (bez tego inne dary się nie liczą)

2. próbujemy to zarobić, czyli dostać w zamian za poświęcenie jakiegoś kawałka siebie 

3. dajemy to innym od siebie jako coś specjalnego, wierząc, że oddadzą nam tym samym (czytaj: wciskamy im to nie proszeni, szczególnie własnym dzieciom, niezależnie od tego, czego naprawdę potrzebują). 

Wszystkie te sposoby spektakularnie zawodzą, powodując w nas poczucie krzywdy, które odbija się na relacjach z innymi. Istnieje jednak konstruktywny sposób poradzenia sobie z brakami z dzieciństwa: zaprzestanie działań z pozycji dziecka, którym już nie jesteśmy i zaspokojenie jego potrzeb przez dorosłego, jakim się staliśmy. Czyli danie tego czegoś sobie samemu. A dokładniej danie sobie prawa do posiadania i otrzymywania tego.

Zapisy z dzieciństwa

To, czego jesteśmy świadkami we wczesnym dzieciństwie, staje się pierwszym programem dla naszego mózgu, standardem wiedzy o świecie i ludziach. Późniejsze doświadczenia mogą zmienić część tego programu, ale bazowa część będzie nadal pracowała automatycznie po staremu, powodując niespójność i konflikt. 

Czasami zmieniamy metodę, jaką działali nasi rodzice, ale nieświadomie powtarzamy ich intencję, przekonania; czasami odwrotnie – zmieniamy intencję, ale automatycznie powielamy metodę, sposób działania. Tak czy siak, dopóki nie zmienimy jednego i drugiego, powtórzymy efekty wychowawcze swoich rodziców. Nie tylko w relacjach ze swoimi dziećmi, ale ogólnie w relacjach z innymi ludźmi. 

Innymi słowy – tak sobie wychowamy innych, tak pozwolimy się traktować, jak pozwala na to program w naszej głowie. Czy będzie to przypadkowy zapis z dzieciństwa, czy świadomy wybór, zależy od nas samych.

Najstarsze przekonania

Zmieniamy się całe życie, bo wraz z nabywaniem nowego doświadczenia zmieniają się nasze przekonania. Są to jednak zmiany na powierzchni. Możemy również zmienić to, co automatycznie i przypadkowo zapisało się w nas na samym początku (i tak naprawdę rządzi nami często wbrew naszej woli), ale potrzebny jest do tego świadomy wysiłek. Polega on na neutralnym przyglądaniu się sobie, swoim emocjom i reakcjom na świat zewnętrzny i szukaniu prawdziwego siebie pod warstwami przekonań o sobie przyjętymi od innych. Można powiedzieć, że polega to na udowadnianiu sobie, że jesteśmy czymś znacznie bardziej wszechstronnym niż wskazują na to ramki, w których nas zamknięto w procesie wychowania i socjalizacji. Przekraczanie tych ramek budzi nasze silne dziecięce lęki, dlatego wielu ludzi nie odważa się przekroczyć tej umownej granicy i nie rozwija swojego potencjału.

Kompensacja

Kiedy w dzieciństwie odczuwamy brak jakiejś formy rodzicielskiej miłości, nasz umysł wynajduje sposób, jak to sobie skompensować; jak to zrobić, żeby poczuć się kochanym nie dostając tego, czego się naprawdę potrzebuje: obecności, opieki, kontaktu, życzliwości, wsparcia, poszanowania, zrozumienia, granic wytyczonych z szacunku wobec innych i z troski o bezpieczeństwo samego dziecka.

W formie bezpośredniej kompensacja wyraża się w szukaniu przyjemności jako namiastki miłości – np. jedzenia, kontaktu fizycznego, prezentów, pieniędzy, alkoholu, słodyczy – czegokolwiek, co szybko na chwilę poprawi nam samopoczucie. Jak dbająca o dobrostan dziecka ręka matki.

W formie pośredniej kompensacja to działanie mające na celu otrzymanie czyjejś akceptacji, podziwu, docenienia, wyróżnienia. Często jest to praca, kariera zawodowa, bycie duszą towarzystwa, bycie kimś ważnym lub wyjątkowym w jakiejś społeczności – cokolwiek, co poprawi na moment naszą samoocenę. Jak akceptujące spojrzenie ojca.

Kiedy używamy czegoś zgodnie ze swoimi autentycznymi potrzebami, następuje moment nasycenia – mamy dość danej przyjemności czy pełnienia danej roli, zaczynamy czuć przesyt i potrzebę zrównoważenia tego czymś innym.
Sygnałem, że coś sobie kompensujemy, jest brak nasycenia, zanik wewnętrznej kontrolki stopu. Nieważne, czy to jest jedzenie czy brylowanie w towarzystwie, nie potrafimy się zatrzymać, powiedzieć sobie „dość”; umysł dominuje uczucia i nie zauważamy granicy, za którą zaczynamy sobie szkodzić. 
To właśnie jest zgubna logika umysłu – tracimy kontrolę, ścigając zastępniki miłości, które miały być lepsze, bezpieczne, bo – w przeciwieństwie do samej miłości – dające się kontrolować…

Możemy całe życie próbować zatkać tę „czarną dziurę” z dzieciństwa szeroką gamą przyjemności czy próbować ją zacerować zapracowywaniem na uczucia innych, ale nigdy nam się nie uda poczuć w ten sposób tej miłości, której pragnęliśmy jako dzieci. 
Żeby poczuć się kochanym, musimy dopuścić do głosu uczucia, które umysł dziecka stłumił i przekierował na boczny tor, na manowce. To uczucia wiedzą, czego nam trzeba, nie racjonalizujący je umysł.