Auto-kalibracja

Miłość polega elastycznym, nieschematycznym dawaniu i wymaganiu, zgodnie z bieżącymi potrzebami obu stron. Miłość jest jak moneta – na jednej stronie jest wyryte TAK, na drugiej NIE. Doświadczenia z dzieciństwa powodują, że mamy tendencję do schematycznej postawy – nadmiernego dawania lub zbytniego wymagania. Wtedy miłość zamiast stawać się silniejsza, więdnie i usycha – bo nie jest miłością, nie zauważa drugiego człowieka; jest wyuczonym schematem zachowania. I bez względu na to, czy są to zachowania moralnie oceniane jako „dobre” (jak poświęcanie się) czy jako „złe” (przemocowe), ich źródło i skutek są takie same: nie pochodzą z miłości i nie tworzą miłości.

Jak doświadczamy miłości w dzieciństwie, tak w nią wierzymy i tak ją później odtwarzamy dla siebie. 

Jeśli rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie tak samo jak sobie i wyjaśniają mu swoje intencje (dlaczego wybrali takie a nie inne zachowanie), dziecko doświadcza miłości. CZUJE się kochane i uczy się ROZUMIEĆ, na czym polega miłość.

Kiedy rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie, ale nie zauważają własnych uczuć i nie mówią o nich, bo są zbyt skupieni na dziecku, wtedy dziecko CZUJE się kochane, ale nie uczy się kochać innych. Nie ROZUMIE, na czym polega miłość. Chce ją czuć, więc próbuje ją kupić lub wymusić na innych.

Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia, bo są zbyt skupieni na sobie, ale deklarują swoje uczucia do niego, wtedy dziecko nie CZUJE się kochane, ale stara się ROZUMIEĆ, że rodzice je kochają. Będzie próbowało poczuć miłość, próbując na nią zasłużyć, zapracować.

Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia ani nie mówią mu, że jest kochane, dziecko nie doświadcza miłości. Nie CZUJE jej i nie ROZUMIE, przestaje wierzyć w jej istnienie.

Wszyscy jesteśmy mieszanką miłości i lęku odziedziczoną po naszych rodzicach czy opiekunach. Trudno jest kochać dziecko zdrowo, kiedy samemu się choruje, mniej lub bardziej, bo nie można dać tego, czego się nie ma. Ale wbrew pozorom nie trzeba być idealnym, żeby nauczyć miłości. Wystarczy być szczerym, autentycznym. Nazywać dobrym to, co dobre, umieć się przyznać do tego, co dobre nie było i za to przeprosić. 

Największą krzywdą jest nazywanie miłością tego, co nią nie jest, ponieważ wtedy dziecko szukając miłości, szuka czegoś zupełnie innego. Szuka krzywdy i cierpienia, które zlały się z miłością w jedno, zrosły się z jej definicją, wypaczyły jej znaczenie. I to zazwyczaj znajduje, przyciąga do siebie, tworzy.

Nie ten rodzic, który krzywdzi i przeprasza, najbardziej blokuje dziecku dostęp do miłości, a ten, który krzywdzi i twierdzi, że robi to w jej imieniu. Nie tylko rodzic zresztą, bo tak samo zachowujemy się w relacjach partnerskich (to tak apropos dzisiejszego „święta”).

Odbijamy otrzymaną nie-miłość w potrzebie doświadczania cudzej lub własnej krzywdy jako dowodu miłości. Oprócz doświadczenia i wzorców mamy jednak dwa własne odbiorniki – serce i umysł. Jeśli nie ma między nimi zgodności, jeśli CZUJEMY i ROZUMIEMY miłość inaczej, to wskazówka, że wymagamy auto-kalibracji.

Widzieć sercem

Kiedy chcemy lepiej coś usłyszeć, zamykamy oczy. Zmniejszamy ilość zmysłów, żeby ukierunkować i zwiększyć siłę odbioru, nie rozpraszać się.

Kiedy naprawdę chcemy rozpoznać naturę rzeczy, wyciszamy wszystkie zmysły aktywujące skojarzenia umysłu, żeby zwiększyć siłę odbioru czucia, siłę intuicji. 

Metaforycznie rzecz ujmując ludzi widzi się najwyraźniej sercem, z zamkniętymi oczami. Precyzyjniej – widzimy prawdę tylko przy wyłączonym własnym ego. Ego dba o siebie, i steruje umysłem jak handlowiec („jak mogę na tej relacji zyskać, nakarmić się nią, jak mogę ją kontrolować, jak jej użyć do tworzenia swojego wizerunku”). Ego powoduje, że wybieramy zachowania, które wzbudzą u innych zainteresowanie, docenienie, podziw, zachwyt, adorację. Ale jednocześnie nie jesteśmy w stanie kontrolować innych, żeby utrzymać ich uwagę i głaski i nie zostać zranionym, więc głównym uczuciem towarzyszącym tej strategii jest lęk, który pojawia się jak tylko inni odwracają od nas oczy czy przestają prawić komplementy.

Czucie to język duszy, która podpowiada, co jest korzystne dla nas samych, nie dla naszego wizerunku. Dostajemy w ten sposób informacje, jak mamy dbać o swoje dobre samopoczucie. Słuchając swojego czucia ponad głosem ego w naturalny sposób odsuwamy od siebie źródła negatywnych emocji i stajemy się szczęśliwsi.

Z lotu ptaka

Od jakiegoś czasu z różnych stron wracało do mnie pytanie: czy istnieje taki przypadek na świecie, kiedy ktoś wychowany bez empatii wobec innych zaczyna widzieć, rozumieć, czuć i uwzględniać cudzą perspektywę? Chciałam wierzyć, że tak, że przecież każdy musi mieć szansę na zmianę. Ale rzeczywistość wciąż na nowo pokazywała mi, że to nie działa. No bo tych, którzy zostali wychowani bez empatii wobec siebie do uwzględnienia własnej perspektywy zmusza własne cierpienie. Tych jednak, którzy zostali wychowani bez empatii wobec innych cudze cierpienie nie rusza, a własne powoduje jedynie szukanie winnych na zewnątrz – niczego nie uczy, niczego nie zmienia. Czyli logicznie rzecz biorąc, narcyzi nie mają szans na zmianę tak samo jak ludzie w głębokim stopniu upośledzeni intelektualnie nie podołają wymaganiom szkoły podstawowej czy jak ludzie bez kończyn nie wyhodują ich sobie w ciągu życia. Brzmi jak niesprawiedliwy determinizm… ale tylko wtedy, kiedy patrzymy na świat przez umysł, w sposób hierarchiczny: że wszyscy tutaj odrabiamy swoje życiowe lekcje jak uczniowie w szkole, zapracowujemy na dobre oceny, w nagrodę przechodzimy na wyższy poziom, stajemy się lepsi, bogatsi, mądrzejsi, bardziej oświeceni, bliżej Prezesa – tak to się zazwyczaj przedstawia. Taki wzorzec zna nasz umysł, na takiej hierarchii oparty jest system szkolnictwa czy kariera zawodowa, więc tak samo wyobrażamy sobie rozwój duchowy – jako zapracowanie na pobyt w niebie. W tej filozofii pojawia się jednak istotny problem: co z tymi, którzy mają blokady poznawcze wrodzone lub nabyte (intelektualne, fizyczne, emocjonalne lub duchowe) i nie są w stanie rozwijać swojej świadomości? Są gorszym gatunkiem? Na zawsze utykają w tym samym miejscu w procesie autoewolucji jak bezdomni i bezrobotni poza systemem? Jak skazańcy bez praw? Jak pariasi na zawsze uwięzieni na samym dole hierarchii społecznej? Trochę zgrzyta, skoro mamy wszyscy być równi i jednakowo kochani przez Boga czy Wszechświat… No ale skoro ci ludzie nie mogą się rozwijać, to nie mogą sprostać wymaganiom i przejść dalej, więc jak to jest…? Z tej perspektywy nie widać rozwiązania.

Spróbujmy zatem popatrzeć na sprawę inaczej. A co jeśli każdy z nas jest jak… taboret? 😁 To znaczy ma cztery nogi: fizyczność, intelekt, emocjonalność i duchowość. I doświadcza, że jest mu najfajniej, jak te cztery nogi są takiej samej długości: przychodzi tu na świat, żeby to sobie sprawdzić, niekoniecznie w jednym życiu. Raz doświadczamy maksymalnie fizyczności, raz wyzwań dla potencjału intelektualnego, a raz testujemy emocjonalność czy duchowość. Im bardziej rozwijamy jedną „nogę”, tym bardziej w kolejnej turze musimy dopasować inną, żeby „taboret” łapał stabilność. Jedni próbują wydłużać nogi ekstremalnie pojedynczo, inni próbują dopasować dwie naraz albo każdą po trochę. Im bardziej łapiemy stabilność, tym bardziej czujemy się ok, czujemy, że tworzymy coś sensownego, coś, co działa, co staje się Miłością na podobieństwo naszego Stwórcy.

Co to zmienia? Wszystko 😁 Bo nie ma lepszych i gorszych, mniej lub bardziej rozwiniętych czy oświeconych – próbujemy różnych ról w tym samym przedstawieniu, wydłużymy lub skracamy „nogi” w tym swoim „taborecie” wedle własnego uznania i pomysłu. Próbujemy wszystkiego po to, żeby zostawić sobie to, co nam pasuje. Nie to co jest najlepsze, najdroższe, najmodniejsze, najbardziej opłacalne – tylko to, co sprawia, że czujemy się dobrze, że taboret stoi stabilnie. Każdy to robi po swojemu, a wszyscy się uzupełniają i inspirują. Każdy jest szczęśliwy tak jak potrafi i na ile potrafi, a kiedy poczuje niedosyt, wybiera inaczej, po prostu. W tym lub następnym życiu. Metafora może trochę kulawa (jak taborety 😆), ale czy nie sensowniejsza od kopiowania wszechobecnego wyścigu szczurów? Czy czysta Miłość może powiedzieć: ścigajcie się, kto będzie najlepszy ten wygra moje względy, a kto nie podoła, odpada? Czy powiedziałaby raczej: doświadczaj, poznawaj i wybieraj to, co cię uszczęśliwia, bo wtedy staniesz się mną…?

Kiedy mówimy o duchowości językiem umysłu (doświadczeń), mówimy o hierarchii, zasługiwaniu, ocenianiu, porównywaniu i segregacji. Kiedy mówimy o duchowości językiem duszy (czucia), mówimy o szczęściu i radości, wolności i czerpaniu z różnorodności.

Kiedy mówimy o emocjonalności językiem umysłu, mówimy o mechanizmach, zasadach, powinnościach, scenariuszach, grach, strategiach. Kiedy mówimy o emocjonalności językiem duszy, mówimy o empatii, zrozumieniu, szacunku i wsparciu.

Kiedy mówimy o intelekcie językiem umysłu, mówimy o karierze, osiągnięciach, nagrodach, sławie, prestiżu, statusie. Kiedy mówimy o intelekcie językiem duszy, mówimy o ciekawości świata i patrzeniu z różnych perspektyw.

Kiedy mówimy o fizyczności językiem umysłu, mówimy o standardach, modzie, starzeniu się, osiągnięciach sportowych, majątku, niezobowiązującym seksie. Kiedy mówimy o fizyczności językiem duszy, mówimy o możliwościach, indywidualności, unikalności, dobrobycie, pięknie i intymności.

Kiedy mówimy językiem umysłu (doświadczeń) o jakiejś części siebie, to znaczy, że zamknęliśmy ją w więzieniu nabytych społecznych schematów, gdzie jest wykorzystywana i źle traktowana. Kiedy mówimy językiem duszy (czucia) o jakiejś części siebie, to znaczy, że pozwalamy jej żyć i rozkwitać.

Treść czy opakowanie?

Ludzki umysł jest narzędziem do katalogowania doświadczeń rzeczywistości i dąży do nadania kształtu, nazwy, skojarzenia. Od zawsze ludzie tworzyli „materialny” odpowiednik wiary – religię, z jasno określonymi zasadami, miejscem i obiektami czci. Podobnie od zawsze próbujemy zamknąć miłość w jakiejś definicji – wierzymy, że poczujemy się kochani, kiedy los da nam to, czego dotąd nie dostaliśmy – pieniądze, pracę, karierę, sławę, uznanie, rodzinę, dzieci, przyjaciół, zrozumienie, szacunek, partnera…

I tak jak czasem rezygnacja z religii – ze skupiania się na tym, co angażuje umysł zamiast duszy – pozwala znaleźć w sobie czystą wiarę, tak czasem dopiero utrata tego, co utożsamiliśmy z miłością pozwala nam poczuć, że autentycznej miłości stracić nie można. Bo jest częścią nas, daleko ponad tym, co może objąć i czego każe nam szukać umysł. Ta miłość odczuwana z wewnątrz nadaje sens gestom, relacjom, sytuacjom i rzeczom, uszczęśliwia nas przez nie. Ale żadna rzecz, sytuacja, gest czy relacja nie posiadają tej mocy same w sobie. Naśladowanie różnych form miłości może stworzyć ładny obrazek, którego inni będą nam zazdrościć, ale nie może sprawić, że poczujemy miłość.

O nieprzyjemnych emocjach

Negatywne emocje – brzmi niedobrze, odczuwanie ich jest nieprzyjemne i nikt nie uczy nas co z nimi robić…

Wyrażamy je tak, jak nas nauczono. Ci, którym ustępowano, kiedy krzyczeli, nauczyli się wyrażać swoje emocje głośno i przesadnie, nie zwracając uwagi na innych, „po trupach”.

Ci, na których się skupiano, kiedy sygnalizowali swój dyskomfort, nauczyli się narzekać, rozczulać nad sobą i wynajdywać problemy, żeby dostać trochę uwagi.

Ci, którzy byli zawstydzani za wyrażanie tego, co czuli, nauczyli się blokować okazywanie emocji i nie dopuszczać do nich innych ludzi, żeby nie zostać zranionymi jeszcze bardziej.

Ci, którym kazano brać się w garść, kiedy okazywali emocje, nauczyli się oszukiwać siebie i innych, że nie czują tego co czują, żeby zasłużyć na akceptację i podziw dla swojej siły.

Wszyscy nauczyliśmy się „robić coś” ze swoimi emocjami zgodnie z oczekiwaniami rodziców i społeczności, w której dorastaliśmy. Dopóki skupiamy się na „robieniu czegoś” z  kontrolką awarii, nie potrafimy jej odczytać. A kiedy nie potrafimy właściwie odczytać sygnału, nie potrafimy właściwie zareagować. Kiedy reagujemy niewłaściwie, jesteśmy niezadowoleni z siebie i z reakcji innych, i negatywne emocje mnożą się w nieskończoność…

Negatywne emocje mogą być nieprzyjemne, ale z natury spełniają bardzo pozytywną rolę: mówią nam lepiej niż ktokolwiek z zewnątrz co jest dla nas dobre, a co nie, ostrzegają, wskazują wewnętrzne konflikty – pilnują naszego dobrostanu. Ale żeby naprawdę spełniały tę rolę, musimy się oduczyć „robienia z nimi czegoś”. Musimy pozwolić im być tym, czym są, czyli pozwolić sobie czuć je jak wtedy, kiedy byliśmy małymi dziećmi i nimi nie manipulowaliśmy. 

Jest tylko jeden haczyk – nie da się tego zrobić wyłącznie poprzez decyzję intelektualną. Trzeba pozwolić sobie na autentyczne przeżycie tych dawnych emocji, które stały się przyczyną wytworzenia mechanizmu zniekształcającego je po to, żeby czemuś służyły albo czemuś zapobiegały.

To trochę jak podróż w czasie – ale nie po to, żeby zmienić wydarzenia, tylko ustawienia swojego umysłu. 

Pierwszy krok to uświadomienie sobie swojego mechanizmu zniekształcającego odczytywanie tego, co naprawdę czujemy (czyli uświadomienie sobie potrzeby odbycia takiej podróży w czasie).

Drugi krok to decyzja spotkania się z tym, przed czym uciekamy, z emocjami, których unikaliśmy przez lata (czyli decyzja, że wsiadamy do wehikułu). Cały dziecięcy lęk będzie próbował nas zatrzymać w tym miejscu – bo może utoniemy w tych negatywnych emocjach i nigdy nie wrócimy? Może tam na miejscu okaże się, że jesteśmy źli, albo nasi rodzice byli źli? 

Trzeci krok to przypomnienie sobie sytuacji z dzieciństwa i pozwolenie sobie na przeżycie odczuwanych wtedy emocji (czyli spotkanie ze sobą z przeszłości).

Czwarty krok to nazwanie tych emocji bez oceniania i obwiniania kogokolwiek – uznanie, że mieliśmy do nich prawo (czyli świadomość z przyszłości przekazuje informacje swojemu ja z przeszłości). Zidentyfikowanie się ze swoimi dziecięcymi emocjami zamiast intelektualnie wytworzonym przez nie mechanizmem jest jak powrót do siebie, ponowne połączenie rozdzielonych części siebie.

Krok piąty to powrót do dorosłego siebie w zmienionej emocjonalnie postaci (czyli powrót do swojego świata, który okazuje się światem równoległym). Przeżycie emocji dziecka, jakim byliśmy ze świadomością dorosłego, jakim się staliśmy likwiduje potrzebę istnienia naszego mechanizmu – w tym momencie traci on rację bytu i przestaje działać, czyli generować fałszywe, dodatkowe negatywne emocje. 

„To co jest odcięte, nieodczute, pozostaje bez zmian. Kiedy zostanie odczute, zmienia się. Większość ludzi o tym nie wie. Wydaje im się, że jeśli nie pozwolą sobie poczuć negatywnej części siebie pozostaną dobrymi osobami. Dzieje się odwrotnie, negatywne aspekty trwają niezmiennie latami.”  Eugene Gendlin

Odtwarzanie vs tworzenie

To, czego szukamy, to powtórzenie lub odwrócenie uczuć doświadczanych w dzieciństwie.

Sceneria i szczegóły, które pamięta i chce odtworzyć nasz umysł, tak naprawdę nie mają tu znaczenia – są tylko przypadkowymi skojarzeniami z uczuciami, o które w istocie nam chodzi.

Dlatego ci, którzy chcą odtworzyć dobre wspomnienia (lub stworzyć przeciwieństwo złych), na ogół nie znajdują szczęścia. Znajdują je ci, którzy idą za tym, co sprawia, że czują się dobrze, ignorując swoje wczesnodziecięce zaprogramowanie.

Kara za szczęście

Rodzimy się z wewnętrznym radarem, który prowadzi nas do dobrostanu – wszystkie małe dzieci idą za tym, co lubią robić, co im smakuje, co sprawia im przyjemność i radość. Zaczynamy wątpić w ten radar, kiedy zderza się on z dezaprobatą dorosłych. Każdy z nas pamięta jakieś zdarzenie, kiedy świetnie się bawił, a potem został dotkliwie ukarany. Został ukarany, bo rodzice odreagowali swój lęk – że nie wiedzieli, gdzie dziecko jest, że zabawa była niebezpieczna albo niewłaściwa z różnych powodów. Zadaniem rodziców było ukierunkowanie czucia dziecka, żeby obejmowało sobą także potrzeby i uczucia innych – nie zabicie zaufania dziecka do siebie. Ale w umyśle dziecka zapisało się wtedy przekonanie „Jak jestem szczęśliwy, to potem nadchodzi kara” – tak silnie, jak silne były wtedy jego emocje. 

W dorosłym życiu to nieświadome, głęboko zapisane przekonanie powstrzymuje nas od bycia szczęśliwym. Podświadomie czujemy, że bycie szczęśliwym jest „nieodpowiednie”, że ściągnie na nas jakąś „karę”, cierpienie – im bardziej będziemy szczęśliwi, tym większą, więc logicznie lepiej być tylko trochę zadowolonym z życia, to może uniknie się bólu… Rozmawiając z ludźmi, często słyszę: „to głupio zabrzmi, ale boję się być szczęśliwa/y, boje się sprawiać sobie przyjemność”. Ten lęk jest samospełniającą się przepowiednią: albo w ogóle powstrzymuje nas od cieszenia się życiem, albo jeśli tego próbujemy, sprowadza to na nas problemy, żeby rachunek się zgadzał: była radość, teraz musi być cierpienie, zadośćuczynienie. 

To duże wyzwanie, żeby na powrót zaufać swojemu czuciu i iść za nim, za swoją radością, satysfakcją i dobrostanem wbrew zapisom z dzieciństwa; żeby stanąć twarzą w twarz ze starym, wrośniętym głęboko lękiem i mu zaprzeczyć; żeby udowodnić samemu sobie, że to przekonanie jest fałszywe. To duże wyzwanie, bo wbrew doświadczeniu wymaga wiary w to, że siła wyższa nie krzywdzi (i nie ukarze nas jak rodzice), i że mamy w sobie instynkt, który nas prowadzi do szczęścia (nie cierpienia). 

Dwa źródła

Dostajemy „na wyposażeniu” dwa rodzaje źródeł informacji: czucie (odczucia fizyczne i emocje) oraz umysł (sposób myślenia, przetwarzania danych z doświadczenia). Czucie jest głosem wewnętrznym, wyrażającym potrzeby (czego chcę); umysł reprezentuje głos zewnętrzny, logikę na bazie doświadczenia uwzględniającego oczekiwania i potrzeby innych ludzi (co jest dostępne, czego chcą inni, co się opłaca). Czucie jest wspólne dla nas wszystkich, ale logika każdego umysłu jest niepowtarzalna jak linie papilarne. Innymi słowy – dostajemy ten sam materiał, ale różne narzędzia do jego obróbki.
Równowaga w korzystaniu z tych dwóch źródeł daje naturalny stan szczęścia – kiedy na podstawie danych z obydwu źródeł świadomie decydujemy, czego nam potrzeba i jak to zdobyć w zgodzie z sobą i innymi. Ten naturalny stan szczęśliwego bycia jest trudny do osiągnięcia, ponieważ od dzieciństwa na wzór rodziców i opiekunów utożsamiamy się na zmianę to z czuciem, to z umysłem, a bardzo rzadko ze świadomością, która dokonuje wyboru po wysłuchaniu obu.
Kiedy bezwzględnie podążamy za swoimi potrzebami, dominujemy, a nawet krzywdzimy innych; kiedy idziemy za logiką umysłu, odcinając się od czucia, krzywdzimy siebie. Ponieważ od dziecka jesteśmy nagradzani przede wszystkim za osiągnięcia intelektualne, więc po latach treningu w utożsamianiu się ze swoim umysłem jemy nie wtedy, kiedy jesteśmy głodni, tylko wtedy, kiedy jest przerwa w pracy, albo jest towarzystwo, albo kiedy mamy na to czas; jemy nie to, czego potrzebuje nasz organizm, tylko to, co jest, albo co zaleca jakaś dieta; śpimy tyle, na ile pozwala nam budzik, nie zapotrzebowanie organizmu; jesteśmy aktywni, kiedy pozwala nam na to grafik, a nie kiedy potrzebuje tego nasze ciało; ubieramy nie to, co daje nam komfort, tylko to, co jest modne. Pracujemy nie do zmęczenia, które sygnalizuje nam ciało, tylko tyle, ile wymaga „sytuacja”, awans, zrobienie kariery. Umysł nie pozwala nam na rozwijanie zainteresowań, naszych naturalnych predyspozycji, bo nie mamy na to czasu i siły; odcina nas od odczuć i emocji, żeby osiągnąć konkretny efekt lub cel; zamienia naszą niematerialną wiarę w materialną religijność. Umysł sprawia, że staramy się stworzyć obrazki, które mają nas uszczęśliwić, ale bez czucia nie jesteśmy w stanie tego zaplanowanego szczęścia doświadczyć.
Więc czasami dla równowagi czucie bierze górę i wycina umysł – jemy w środku nocy i jemy rzeczy, które nam szkodzą; śpimy cały weekend albo trenujemy bez wytchnienia za cały miesiąc, chodzimy wyłącznie w wyciągniętym dresie; imprezujemy do rana; układamy puzzle cały dzień; wyrzucamy z siebie wszystkie nagromadzone emocje w kłótni o drobiazg; i obwiniamy Boga za życie bez sensu, bo tak czy siak czujemy się źle.
Kiedy utożsamiamy się tylko z częścią siebie – czy to z czuciem, czy umysłem – staramy się być szczęśliwi, ale za bardzo nam się to nie udaje, bo niewysłuchane negatywne emocje nie chcą odejść, a nawet pojawiają się nowe, prowokując umysł do silniejszego działania przeciwko nim. Kiedy jak mediator wysłuchujemy każdej strony, a potem decydujemy, co będzie najlepszym rozwiązaniem, doświadczamy pozytywnych emocji (radości, spokoju, nadziei, satysfakcji). Na ile staje się to naszym nawykiem, na tyle emocje stają się stanem – na tyle jesteśmy w życiu szczęśliwi.

Serce czy rozum?

Rodząc się na tym świecie, posługujemy się wyłącznie czuciem. 

Odczuwanie dyskomfortu fizycznego czy emocjonalnego każe niemowlętom komunikować swoje potrzeby i otrzymywać od rodziców wsparcie. Z czasem doświadczają one jednak, że opiekunowie, od których zależą, nie zawsze są zadowoleni z ich emocji i nie zawsze uważają ich potrzeby za właściwe. Aby zdobyć akceptację i miłość dorosłych, dzieci zastępują czucie umysłem, próbując sobie wmówić, że nie czują tego, co czują, i że chcą tego, czego chcą ich rodzice; za pomocą logicznego rozumowania próbują znaleźć sposób jak zdobyć miłość, zaprzeczając temu, co czują.

Umysł dziecka nie ma doświadczenia, nie tworzy z niczego – sposób na „spacyfikowanie” swoich emocji umysłem dziecko przejmuje ze swojego otoczenia, od opiekunów. Nie zawsze naśladuje zachowania rodziców, ale zawsze naśladuje ich mechanizm radzenia sobie z emocjami. I stosuje ten mechanizm później, w dorosłym życiu, we wszystkich swoich relacjach z innymi ludźmi.

Najbardziej typowy przykład: poświęcająca się matka, wyrażająca swoją miłość do dziecka nadmiernym dawaniem i opiekowaniem się, wychowa egocentryka i egoistę, biorcę nie liczącego się z uczuciami innych. Zachowanie matki i dziecka jest krańcowo różne (dlaczego, wyjaśniam w rozdziale 2 i 6 swojej książki), ale mechanizm radzenia sobie z własnymi emocjami ten sam. Matka odcina się od swoich uczuć i potrzeb, próbując zdobyć w ten sposób miłość dziecka (tak jak w dzieciństwie miłość rodziców, a potem partnera). Nie pozwala sobie czuć złości i gniewu, kiedy dziecko (rodzic, partner czy współpracownik) przekracza jej granice, odbiera prawa, depcze uczucia; nie pozwala sobie na odczuwanie rozczarowania, żalu, rozgoryczenia, poczucia krzywdy. I to jest właśnie to, co jej dziecko kopiuje: odcięcie się od swoich emocji –  w jego przypadku od swojej empatii, wrażliwości na potrzeby drugiej osoby, od negatywnych uczuć związanych z krzywdzeniem kogoś, od własnej bezradności, bezsilności i niezadowolenia z siebie. Im bardziej jedno poświęca siebie, tym większym socjopatą staje się drugie.

Członkowie danej rodziny mogą zachowywać się różnie, naśladując wybiórczo zachowania innych wokół siebie, ale wszyscy „dziedziczą” ten sam sposób radzenia sobie z emocjami, jaki mają najbliżsi opiekunowie. Często się mówi, że np. syn naśladuje postawę narcystyczną ojca – ale okazuje się, że nawet kiedy ojciec nie uczestniczy w wychowaniu dziecka, przejawia ono taką postawę. Mówimy wtedy, że to wina genów ojca, skoro matka jest taka ofiarna i tak bardzo się stara – ale to właśnie jej zachowanie kształtuje taką osobowość dziecka: w dzieciństwie nauczyła się ustępować dominującemu ojcu, żeby ją akceptował; potem jej ustępliwość przyciągnęła dominującego partnera, i jej ustępliwość (rozumiana jako negowanie swoich potrzeb i uczuć) ukształtowała jej dziecko. To ten sam mechanizm odcięcia się od swoich emocji dziedziczony przez naśladownictwo przez pokolenia mimo czasami krańcowo różnych zachowań.

Zastąpienie czucia umysłem pozwala nam wierzyć, że kontrolujemy akceptację innych ludzi, ale nie potrafi nas uszczęśliwić, bo prowadzi nas do namiastek i zastępników tego, czego naprawdę potrzebujemy; jedynie odtwarza to, co znamy i przed czym uciekamy. Żeby być autentycznie szczęśliwym, trzeba być w kontakcie zarówno ze swoimi emocjami i uczuciami, jak i umysłem – bo emocje i odczucia z ciała mówią nam, czego potrzebujemy, a świadomy umysł pomaga nam zdecydować jak to osiągnąć bez szkodliwych konsekwencji dla siebie i innych – czyli bez tworzenia kolejnych negatywnych emocji.

Kontrola czucia

Producenci jogurtu w trosce o nasze zdrowie niszczą naturalne bakterie, wprowadzając potem własne, specjalnie wybrane i kontrolowane.

Ludzie chcący przeżyć życie jak najmocniej blokują swoją wrażliwość z obawy przed cierpieniem, a potem szukają coraz mocniejszych używek i ekstremalnych rozrywek, żeby coś poczuć.