Fabryka szczęścia

Wierzymy, że nie jesteśmy szczęśliwi, bo czegoś nam w życiu brakuje. Dużych pieniędzy, uznania, podziwu, kariery, sławy, właściwego partnera, idealnej rodziny, domu z basenem, podróżowania po świecie… Długo można by wymieniać, bo każdy ma coś innego, i o czym innym marzy. Jest jednak w tym wszystkim wspólny mianownik: przekonanie, że uszczęśliwi nas zdobycie czegoś w świecie zewnętrznym. Ale czy na pewno tam leży rozwiązanie problemu? Czy krawcowa, która kiepsko szyje, stworzy arcydzieło, jeśli tylko dostanie najlepszy materiał na świecie? Jasne, że nie. Nie liczy się tylko jakość tego co mamy, ale i umiejętność zarządzania tymi zasobami. Dlatego często lepsze wyniki ma gracz, który dostał słabsze karty, ale potrafi je dobrze rozegrać; albo sukcesy odnosi sportowiec czy naukowiec o mniejszym talencie, ale większej dyscyplinie i pracowitości. I odwrotnie: spadkobierca wielkiej fortuny traci ją w ekspresowych tempie z powodu braku umiejętności zarządzania dużymi pieniędzmi; albo ktoś u szczytu sławy i popularności niszczy swój dorobek popadając w uzależnienie czy wywołując skandale obyczajowe. 

Skoro dobre rzeczy na zewnątrz nie gwarantują nam szczęścia bez naszych umiejętności zarządzania nimi, to o jaką konkretnie „technologię” tu chodzi? 
Odpowiedź jest pozornie zaskakująco prosta: o umiejętność słuchania siebie. Pozornie, bo w praktyce okazuje się, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Rodzimy się z tą umiejętnością, ale od pierwszych kontaktów z innymi ulega ona stałemu wypaczeniu, a co gorsza, dzieje się to poza naszą świadomością. Kiedy wyobrazimy sobie, że od dnia narodzin stale tracilibyśmy ostrość wszystkich zmysłów – tak systematycznie, że brak wzroku, słuchu, dotyku, węchu i smaku byłby oczywistością dorosłego człowieka, wydaje się to przerażające. A brak kontaktu ze sobą – ze swoim odczuwaniem, z językiem swojej duszy – jest swego rodzaju standardem, normą, to znaczy dotyczy większości ludzi. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. 
Pierwszą z nich jest natura naszego umysłu, który dbając o nasze przetrwanie, próbuje z każdego losowego zdarzenia zrobić regułę i zaprogramować nas, żebyśmy reagowali automatycznie, bezrefleksyjnie. Jeśli zidentyfikujemy się z umysłem, on przejmuje dowodzenie, odcina nasze czucie, zamyka nas w swojej rutynie i zamienia w ludzkie roboty. 
Drugą przyczyną jest powód, dla którego identyfikujemy się z umysłem. Robimy to już jako dzieci, wierząc, że jeśli czujemy coś, co nasi opiekunowie lekceważą albo czego nie pochwalają, to czujemy „źle”, czyli nasze czucie jest „zepsute”, nie można na nim polegać, należy je odciąć lub zracjonalizować, zmanipulować, dopasować. Potem zewnętrzny system silnie nagradzający osiągnięcia intelektualne oraz tłumienie emocji (mądre i grzeczne dzieci, inteligentnych i podporządkowanych pracowników) dokonuje reszty. W efekcie wierzymy głęboko, że umysł jest mądry, a czucie głupie, co ma tyle sensu ile twierdzenie, że prawa ręka czy noga jest dobra, a lewa zła. W rzeczywistości obie kończyny, czy górne czy dolne, najlepiej działają, kiedy pracują razem. Tak samo umysł i serce: jedno bez drugiego staje się kalekie.

Socjalizacja wymusza na nas utratę kontaktu z sobą na rzecz spełniania cudzych oczekiwań, wpasowania się w kulturowe normy, zasłużenia na akceptację i szacunek innych ludzi. Podziw innych staje się miarą naszego życiowego sukcesu. Kontrolowanie tego podziwu staje się więc naszym priorytetem, i zaczynamy żyć dla swojego wizerunku, dla swojego ego. Problem w tym, że daje nam to momenty satysfakcji, ale nie daje stałego dobrego samopoczucia, a tym bardziej poczucia szczęścia. W tle czai się lęk przed utratą tego, co mamy i stale rosnący głód na więcej dowodów tego, że jesteśmy ok. A ponieważ żadna ilość komplementów czy uznania nie potrafi sprawić, żebyśmy POCZULI się dobrze na stałe, nasze uzależnienie rośnie, a samopoczucie stale się obniża. To, co miało prowadzić do szczęścia, prowadzi dokładnie w odwrotnym kierunku. 

Jak rozpoznać, że nie mamy kontaktu ze sobą?
Główną wskazówką jest przeżywanie powtarzających się sytuacji produkujących negatywne emocje. Oznacza to, że reagujemy automatycznie, zgodnie z wyuczonymi schematami zachowania (scenariuszem swojego umysłu), bez świadomego kontaktu ze sobą. Tak, jakbyśmy codziennie wychodzili z domu w tym samym ubraniu, niezależnie od pory roku. i chociaż raz marzniemy, innym razem się pocimy, to niczego nie zmieniamy, bo się nad tym po prostu nie zastanawiamy; uznajemy, że „tak mamy”, bo nie rozumiemy, że możemy to zmienić.
Innym wskaźnikiem braku kontaktu ze sobą jest doświadczanie wyczerpania energetycznego. Oznacza to, że jemy, śpimy i pracujemy jak każą nam nasze automatyzmy, a nie nasze prawdziwe potrzeby, co doprowadza do fizycznego i psychicznego wyczerpania, czasem przybierającego postać choroby. Musimy się wtedy wyłączyć z codziennej aktywności i „naładować” – a potem nadrobić ten stracony czas popadając w kolejne wyczerpanie, i tak w kółko.

Jak naprawić tę zepsutą „technologię”, jak uzyskać i utrzymać kontakt ze sobą? 
Po pierwsze, trzeba skierować swoją uwagę do wewnątrz, nie na zewnątrz siebie. Uświadomić sobie swoje myśli i emocje. Nauczyć się odczytywać swoje emocje jako informacje i używać umysłu do ich zrozumienia i do wybrania takiego zachowania, jakie najbardziej nam w danej sytuacji posłuży.
Po drugie, warto poznać siebie bez oceniania i porównywania do innych. To, co naprawdę lubimy, co sprawia nam radość, w czym czujemy się dobrze. I to, z czym mamy problem, co sprawia nam trudność, dyskomfort. Każdy z nas ma swoje predyspozycje i swoje „alergie”; dbanie o siebie oznacza, że wiemy gdzie na ile nas stać, żeby zachować dobre samopoczucie. Stałe dobre samopoczucie oznacza komfort, a komfort pozwala nam stawiać sobie małe wyzwania i robić kroki naprzód w hartowaniu swoich nadwrażliwości.
Po trzecie, warto zaryzykować bycie autentycznym, wbrew wyuczonym schematom zachowania. To trudne, bo wymaga zmierzenia się z lękiem przed brakiem akceptacji, odrzuceniem, samotnością. Wymaga też elastyczności, której wizerunek (ego) nie dopuszcza: że raz możemy wyglądać świetnie, a innym razem kiepsko; że czasem zabłyśniemy, a czasem się potkniemy; że niekiedy będziemy z siebie zadowoleni, a niekiedy nie. I że mimo wszystko nadal dla siebie jesteśmy ok.
I w tym ostatnim zdaniu leży sedno sprawy: próbując nakarmić się akceptacją innych, możemy zapewnić sobie jedynie momenty szczęścia; dając tę akceptację samemu sobie, zapewniamy sobie stałe dobre samopoczucie. A dobre samopoczucie jest jak dotyk króla Midasa, który zamieniał wszystko w złoto – pozwala nam się cieszyć tym, co mamy i to pomnażać. Innymi słowy pozwala być szczęśliwym tu i teraz, po drodze do osiągania kolejnych celów czy spełniania kolejnych marzeń. 

Podsumowując – jeśli nie znamy, nie rozumiemy i nie lubimy siebie, nic z zewnątrz nie będzie miało mocy uszczęśliwienia nas na stałe, tak jak fajerwerki nie dają stałego światła. Jeśli znamy, rozumiemy i lubimy siebie, na bieżąco wybieramy dla siebie to, co dla nas dobre, stale powiększając swoje poczucie szczęścia, stale rozświetlając swoje życie. 
Jesteśmy jak maszyny z unikalnym oprogramowaniem, które przetwarzają materiał z zewnątrz. Jeśli wiemy, kim jesteśmy, możemy wybrać to, co do nas pasuje i tworzyć arcydzieła, możemy uszczęśliwiać siebie i innych. Jeśli wybieramy na oślep albo w oparciu o fałszywe dane o sobie, najczęstszym rezultatem jest awaria systemu – problem wewnątrz i na zewnątrz.

Ukryta transakcja

Najczęstszą postawę rodzicielską, z jaką się spotykam, można by nazwać „ja w ciebie inwestuję, ty spełniasz moje marzenia”. 
Ta postawa ma wiele odmian, ale jeden wspólny mianownik. Czasem jest to „kupię ci co zechcesz, tylko traktuj mnie wyjątkowo, jak króla”, czasem jest to „nie pozwolę na ciebie nawet krzywo spojrzeć, a ty będziesz cudownym dzieckiem”, czasem jest to „poświęcę się dla ciebie, a ty osiągniesz to, co mi się nie udało” – wersje można mnożyć. To, co je łączy, to przekonanie, że miłość polega na wymianie: rodzic da dziecku to, co ma (potrafi), a w zamian ono da rodzicowi to, czego rodzic nie ma (nie potrafi). 
To przekonanie nie tylko się nie sprawdza, ale przede wszystkim nie pochodzi z miłości, tylko z lęku. Bywa jednak silne, „desperackie”, bo zazwyczaj wcześniej zawodzą relacje partnerskie zbudowane na tej samej podstawie: „ja ci dam to, co jest moją mocną stroną, ty mi dasz to, co jest moją słabą stroną”. (O tym, dlaczego to nie działa, pisałam np. tutaj: https://wordpress.com/post/alicjazdankowska.blog/1065 ). Dziecko bywa zatem ostatnią nadzieją swojego rodzica, że uda mu się stworzyć relację wyjątkową, głęboką, zaspokajającą jego emocjonalne potrzeby. 


Wierzymy, że dużo dając dziecku lub nadmiernie je chroniąc zapewnimy sobie jego bezgraniczną, bezwarunkową miłość; że je uszczęśliwimy, a ono w zamian uszczęśliwi nas, czyniąc nas idealnymi rodzicami. To trochę tak, jakbyśmy od zawsze marzyli o graniu na jakimś instrumencie, ale się tego nie uczymy, tylko posyłamy swoje dziecko do szkoły muzycznej, oczekując, że i je, i nas to uszczęśliwi. Mało prawdopodobne, że dziecko, które nie przejawia do tego predyspozycji, i którego rodzice nie grają, znajdzie w tym choćby przyjemność, nie mówiąc o poczuciu spełnienia czy samorealizacji. Projektowanie na dziecko swoich marzeń czy kompensowanie za pomocą dziecka swoich braków z dzieciństwa nie jest miłością, jest traktowaniem małego człowieka przedmiotowo, jak bezkształtnej gliny do dowolnego formowania według własnego pomysłu, pod własne emocjonalne potrzeby. A ono przecież przychodzi na świat z określonym temperamentem i predyspozycjami do tego, co je uszczęśliwi; ma własny potencjał, jedyny w swoim rodzaju. Zadaniem rodzica jest obserwować i wspierać dziecko, wyznaczać granice dla jego bezpieczeństwa i pozwalać mu na jego własne wybory wewnątrz tych granic. Miłość to nieinwazyjne, wspierające towarzyszenie dziecku w jego rozwoju; szanowanie jego indywidualności i zauważanie jego autentycznych potrzeb, pomoc w przezwyciężaniu trudności i lęków. 

Dlaczego tak trudno o taką postawę wychowawczą? Bo nie można dać czegoś, czego się nie ma. A dziecko nie uczy się na naszych słowach i deklaracjach, tylko obserwując nas. Nie możemy go nauczyć, jak ma być szczęśliwe, jeśli sami jesteśmy głęboko nieszczęśliwi. Nie możemy oczekiwać od dziecka emocjonalnej stabilności, kiedy sami krzyczymy i narzekamy na przemian. Nie możemy dać dziecku poczucia bezpieczeństwa, jeśli poddajemy się własnym lękom. Nie możemy nauczyć dziecka uczciwości, oszukując, ani prawdomówności, kłamiąc. Nie możemy dać dziecku miłości, jeśli nie kochamy siebie samych. A zazwyczaj kochamy siebie bardzo wybiórczo, o ile w ogóle (patrz np. poprzedni tekst pt. „Jaszczurczy ogon”).

Dzieci nie są porażką wychowawczą, są odbiciem nas samych: naszych wewnętrznych konfliktów, naszych nieświadomych przekonań i naszych niedostatków miłości wobec samych siebie. Jeśli przeglądając się w tym odbiciu widzimy coś do naprawienia, to musimy to naprawić w sobie. Dając miłość (akceptację i zrozumienie) sobie, dajemy ją automatycznie dziecku, a ono nam ją odwzajemnia. Nie dając miłości sobie, nie jesteśmy w stanie dać jej nikomu – ani swoim przykładem, ani nawet „z głowy”, bo nie wiemy, czym jest.

Serce i rozum

Najtrudniejszymi ludźmi, z jakimi przyszło mi w życiu pracować to ludzie, którzy mają zbyt dużą wiedzę o sferze emocjonalno – duchowej nabytą nie przez własne doświadczenie, a intelektualnie. Ta wiedza przerasta taką osobę, tzn. pozostaje w sprzeczności z jej programami emocjonalnymi, czyli tym, kim ta osoba realnie jest w danym momencie. Zatem wiedza tworzy wewnętrzny konflikt z emocjami zamiast pomagać je przeprogramować; intelektualnie za daleko odrywa tę osobę od etapu, w którym ona jest w swoim rozwoju emocjonalnym i duchowym. Taka osoba wie więcej niż potrafi zrozumieć przez swoje odczuwanie, więc paradoksalnie wiedza nie tylko tworzy tutaj konflikt, ale dodatkowo blokuje jego rozwiązanie… Taka osoba wie, jak powinno być, więc nie chce czuć jak jest.

To skutek, a przyczyna?


Wielu rodziców nadmiernie stymuluje dzieci intelektualnie. Ostatnio słyszałam jak pewien tata na wycieczce mówił do swojego co najwyżej pięcioletniego syna, że „Kościół katolicki nie jest instytucją transparentną”. Nie żartuję 🙈 Lubimy się chwalić tym, że dziecko ma „dorosłą” wiedzę. Problem w tym, że jeśli brakuje równowagi między nabywaniem wiedzy o sobie (kim jestem i jak funkcjonuję, jak czuję i myślę) a nabywaniem wiedzy o świecie, to ta druga w końcu zastępuje tę pierwszą. Tacy dorośli dużo WIEDZĄ, ale niewiele CZUJĄ. Wiedzą, czego inni od nich oczekują, ale nie potrafią rozpoznać, czego tak naprawdę sami chcą. Wiedzą, jak działają inni ludzie i jak na nich wpłynąć, ale ich nie rozumieją. Nie potrafią być empatyczni, bywają socjopatami i narcyzami. Wszelkie poradniki na temat relacji każą trzymać się od nich z daleka, ponieważ nie są zdolni do tworzenia prawdziwej bliskości z innymi. Terapeuci niechętnie się nimi zajmują, bo bez kontaktu ze swoimi emocjami nie rokują postępów w rozwoju świadomości siebie. Co gorsza, często dzięki terapii uczą się lepiej manipulować innymi – nabywają więcej WIEDZY.

Umysł to świetne narzędzie, ale kiedy spowoduje odcięcie od emocji, zamienia ludzi w maszyny. Nieszczęśliwe i niszczące innych maszyny. Dlatego zamiast „co było w szkole?” lepiej zapytać dziecko „jak się dziś czujesz?”; zamiast nagradzać za oceny, lepiej je chwalić za umiejętności interpersonalne; zamiast radzić co zrobić w trudnej sytuacji społecznej, lepiej zapytać, co samo czuje i co może czuć druga osoba; zamiast faszerować dziecko od kołyski wiedzą o świecie, lepiej najpierw nauczyć je samoobsługi emocjonalnej. Żeby potrafiło nazwać i zakomunikować to, co czuje, żeby rozumiało swoje emocje i umiało sobie z nimi poradzić, żeby potrafiło tworzyć prawdziwe i głębokie relacje z innymi. Dużo wiedzy i mało serca może dać sukces i pieniądze, ale nie da szczęścia – bo szczęście się CZUJE.

Kim jestem

Świadomość kim jestem decyduje o tym, co robię ze swoimi emocjami – na ile nie powalam im krzywdzić innych lub siebie. To, na ile potrafię rozumieć i komunikować swoje emocje i uczucia, decyduje o jakości i głębi mojego intelektualnego i fizycznego kontaktu z innymi ludźmi.


Kiedy dziecko ma niedojrzałych emocjonalnie rodziców, otrzymuje na przemian miłość i odrzucenie niczym słoneczne promyki i gradobicie. W efekcie jego umysł zapisuje, że miłość jest chwilowa, jest emocją i pojawia się, kiedy rodzice mają dobry humor, kiedy coś im się spodoba, kiedy są zadowoleni. Kiedy są zdenerwowani, smutni, zirytowani, rozzłoszczeni, miłość znika. Taka definicja miłości powoduje, że w dorosłym życiu powiela się ten schemat. Kiedy jako dzieci raz czuliśmy się kochani, raz odrzucani, podobnie później traktujemy siebie (lubimy siebie i nienawidzimy na zmianę) i innych (raz widząc w nich ideał, raz obrzucając ich wyzwiskami).


Powielamy przekonanie, że miłość jest tylko emocją, ale jednocześnie próbujemy ją zatrzymać na stałe, co jest oczywiście wewnętrznie sprzeczne, bo emocja jest tylko informacją, i z natury pojawia się na chwilę (może wracać często, ale nie trwa długo). Niemniej potrzeba odczuwanie miłości na stałe jest jak najbardziej prawdziwa i realna, bo bezwarunkowa miłość jest stanem, nie emocją. Jest stanem świadomości wpływającym na nasze wybory. Na to, co robimy ze swoimi emocjami, żeby pozwolić sobie poczuć cudzą miłość (nie pozwolić się krzywdzić) i dać ją odczuć innym (nie krzywdzić ich).

Nie mamy wpływu na to, jakie myśli i towarzyszące im emocje do nas przychodzą, ale mamy wpływ na to, co z nimi robimy. Jest zasadnicza różnica pomiędzy powiedzeniem dziecku „potrzebuję teraz pobyć sama” a „wynoś się stąd”; pomiędzy „nie rozumiem, dlaczego tak się zachowujesz” a „jesteś debilem”; pomiędzy „nie zgodzę się na to, bo uważam, że to ci zaszkodzi” a „zamknij się, wiem lepiej”. Nie chodzi tylko o kulturę słowa, chodzi o emocjonalną intencję – o to, czy emocje i potrzeby drugiego człowieka są dla nas tak samo ważne jak nasze, czy nie liczą się wcale, czy liczą się bardziej niż własne.

Miłość to świadomość swojej natury, świadomość siebie. Świadomość siebie zarządza emocjami i umysłem tak, aby nie krzywdzić ani siebie, ani innych, żeby wspierać. Nie decyduje o tym gest, słowa czy zachowanie, decyduje intencja. To, co pochodzi z emocji, trwa tyle ile emocja. To, co pochodzi ze stanu, tworzy stan, bliskość.


Konflikty wewnętrzne

Często zdarza się tak, że nie umiemy się zachować inaczej niż nas wychowano – np. ktoś nieśmiały nie potrafi być asertywny. Ale zdarza się też, że próbujemy zachowań z obu krańców i żadne nas nie satysfakcjonuje – i jednemu, i drugiemu towarzyszą negatywne emocje. Dzieje się tak wtedy, kiedy przyswojonym nieświadomie wzorcem nie jest jedno konkretne przekonanie, a dwa sprzeczne, tworzące ze sobą konflikt.


Jeśli dziecko jest nagradzane za coś w domu, np. za bycie uległym, posłusznym, prawdomównym, a w kręgu rówieśniczym odwrotnie – za bycie dominującym, przewodzącym, manipulującym, to tworzy się w jego umyśle konflikt. Umysł nie może zdecydować, które zachowanie jest właściwe, bo każde zachowanie przynosi zyski w postaci aprobaty innych ludzi; ale akceptując oba, tworzy konflikt na poziomie wartości (co uważam za słuszne, co sprawia, że czuję się dobrze ze sobą, co jest dla mnie ważne). To powoduje, że i jedno, i drugie zachowanie wytwarza negatywne emocje – umysł wysyła sygnał, że potrzebne jest świadome rozstrzygniecie konfliktu.


Jeśli w rodzinie jedno z rodziców stosuje przemoc (niekoniecznie fizyczną), dziecko najczęściej przejmuje ten mechanizm (żeby być silnym i nie dać się skrzywdzić), ale jednocześnie empatycznie uczy się myślenia drugiego rodzica, w jakimś obszarze zachowując wrażliwość, wykazując podporządkowanie i stając się „ofiarą”. Te dwie skrajne opinie o sobie („jestem katem, jestem winny” i „jestem ofiarą, jestem skrzywdzony”) powodują konflikt na poziomie tożsamości (kim jestem, kim chcę być). Dlatego i jedno, i drugie zachowanie budzi negatywne emocje, zmuszając daną osobę do świadomego zdecydowania o sobie.


Jeśli dziecko doświadcza niespójności zachowania u swojego rodzica czy opiekuna, staje się ona również jego wewnętrznym konfliktem. Np. kiedy rodzic paląc papierosa mówi, że palenie to paskudny nawyk; albo kiedy twierdzi, że pieniądze szczęścia nie dają, ale na wszelkie sposoby, kosztem innych wartości próbuje je zdobyć/zarobić; albo kiedy rodzic podkreśla, że trzeba być pomocnym dla innych ludzi, a jednocześnie oczernia sąsiadów czy oszukuje w sklepie – wtedy u dziecka stosowanie żadnego z tych zachowań nie daje poczucia komfortu, z żadnym się ono nie utożsamia; każde powoduje negatywne emocje, sygnalizujące wewnętrzny konflikt wymagający świadomego rozstrzygnięcia co tak naprawdę uważa za właściwe.


Jesteśmy pełni wewnętrznych konfliktów – jedne z nich „dziedziczymy” bezpośrednio od każdego z rodziców, przejmując ich wewnętrzne niespójności, ale asymilujemy także konflikty panujące między rodzicami i konflikty między środowiskiem domowym i otoczeniem. Wszystkie nieświadomie przyjęte sprzeczne przekonania tworzą wewnętrzne konflikty i domagają się świadomej weryfikacji. Nie weryfikacji na poziomie zachowania („to co mam robić, jak się zachować, jak zareagować?”), tylko na poziomie tożsamości (kim jestem, w co wierzę, czego chcę dla siebie). Kiedy wiemy, kim jesteśmy i w co wybieramy wierzyć, nasze zachowanie staje się spójne i przestają mu towarzyszyć negatywne emocje.

Przyciąganie

Nasz sposób myślenia przyciąga określone sytuacje i ludzi, określoną rzeczywistość – styl życia, rodzaj pracy, sposób w jaki wypoczywamy, jakość relacji z innymi. Jeśli nie czujemy się z tym dobrze i uważnie przyglądamy się temu odbiciu, możemy poszerzyć swoją świadomość siebie, zweryfikować przekonania, zmienić swój sposób myślenia. A wtedy nowe przyciągnie to, co do niego będzie pasowało – innych ludzi, inne sytuacje, inne okoliczności. I znowu jak lustro zapyta nas, czy podoba nam się to, co widzimy.

Porozumienie

Żeby osiągnąć porozumienie, komunikacja powinna być jak najbardziej precyzyjna, czyli jak najdokładniej oddawać to, co myśli i czuje dana osoba. Niejasna komunikacja, czyli taka, którą można interpretować w różny sposób jest jak gra w „głuchy telefon”, gdzie komunikat nadany i odebrany to dwa różne komunikaty, więc trudno o porozumienie. 

Nie mamy wpływu na to, jak nasze emocje i podświadome skojarzenia zniekształcają to, co widzimy czy słyszymy. Ale mamy wpływ na to, czy się z nimi utożsamimy i będziemy do upadłego bronić swojej perspektywy, czy też spróbujemy na swój punkt widzenia nałożyć cudzy, i w ten sposób znaleźć prawdę, jak bezstronny sędzia. 

Umiejętność zauważenia, zrozumienia i odsunięcia swoich emocji na bok przy komunikowaniu się z innymi czy podejmowaniu decyzji jest miarą dojrzałości emocjonalnej i rozwoju samoświadomości.

Różne drogi do siebie

Jedni przekonują, że drogą do odnalezienia siebie jest medytacja, inni – że psychoterapia. Dla mnie jedno nie wyklucza drugiego, a nawet doskonale się uzupełnia. Bo z jednej strony jesteśmy samowystarczalni i kompletni, nie zależymy od ekspertów i autorytetów, nikt nie zna nas lepiej niż my sami siebie. A z drugiej strony nie żyjemy w oderwaniu od innych ludzi, mają oni na nas wpływ, są naszym lustrem i inspiracją, mogą istotnie wesprzeć i przyspieszyć to, co musimy zrobić sami, czego nikt inny za nas nie zrobi.