Rozumienie wyklucza osądzanie, ale nie powinno powodować zmiany własnych standardów ani zaprzeczania swoim emocjom.
Można rozumieć emocjonalne powody, dla których ktoś krzywdzi innych (to miłość), ale nie można na to przyzwalać ani pozwolić mu skrzywdzić siebie (to byłby brak miłości). Rozumienie mechanizmów i akceptacja zachowania nie są tożsame. Często właśnie trzeba kogoś zrozumieć, żeby wiedzieć, że należy mu powiedzieć „nie”. Bo miłość jest jak moneta: z jednej strony widnieje TAK, z drugiej NIE.
Miłość jest nie tylko wyborem, ale i umiejętnością. Jesteśmy dumni, kiedy ktoś się w nas zakochuje i wybiera na swojego partnera życiowego, bo odbieramy to jako potwierdzenie swojej wyjątkowości. Ale gwarantem trwania tego wyboru i tej relacji jest umiejętność kochania ludzi w ogóle – umiejętność tolerancji, akceptacji, zrozumienia, empatii, szacunku.
Dziecko czuje się kochane, kiedy jego potrzeby i emocje są rozumiane. Wtedy uczy się je nazywać i komunikować. Jeśli rodzic także wyraża swoje emocje i potrzeby w zdrowy sposób, uczy dziecko, że wszyscy czujemy to samo, i że tworzenie relacji z innymi polega na szanowaniu tego, co czują obie (wszystkie) strony.
Rodzice dominujący, autorytarni, wywierający presję na swoje dzieci, uczą je podporządkowania. Dziecko zostaje zmuszone, żeby tłumić, wypierać i racjonalizować swoje emocje i potrzeby. Uczy się żyć w odcięciu od swojego prawdziwego ja, żeby zadowolić rodzica. W dorosłym życiu staje się podporządkowanym partnerem/rodzicem.
Rodzice ustępujący pod emocjonalną presją swoich dzieci uczą je dominacji. Dziecko de facto otrzymuje pozwolenie na przekraczanie emocjonalnych granic drugiej osoby: podnoszenie głosu, obrażanie, obwinianie. Uczy się rozlewać swoje ja poza jego granice, uczy się jakiegoś rodzaju przemocy. W dorosłym życiu staje się dominującym, biernie lub aktywnie agresywnym partnerem /rodzicem.
Bywa tak, że postawy rodzicielskie są spójne, to znaczy oboje rodzice są autorytarni albo wycofani. Wtedy dziecko otrzymuje podwójnie silny przekaz, jego schematy są głębokie, ale bardziej jednorodne, oczywiste, widoczne.
Bywa tak, że postawy rodzicielskie są sprzeczne – wtedy dziecko w pewnych obszarach uczy się funkcjonować w jednej roli, a w innych w drugiej. Jego schematy są wtedy mniej wyraźne i usztywnione, ale wzajemnie sobie przeczące, więc tworzące „podwójną” tożsamość.
Każdy, kto tkwi w swoim schemacie, patrzy i reaguje przez jego założenia. Nie widzi tego, co jest, tylko to, co wynika z logiki jego umysłu, ukształtowanej przez wczesnodziecięce doświadczenie. Stąd nie potrafi udzielić zdrowego emocjonalnego wsparcia ani swojemu dziecku, ani swojemu partnerowi, ani nikomu innemu. Stąd też wynika najczęstsza dziecięca trauma: trauma bycia niezrozumianym. Brak zrozumienia emocji i potrzeb dziecka, brak zauważenia jego indywidualności jest odczuwany przez nie jako brak miłości. Każdy, kto tego doświadczył, próbuje oszczędzić tego swoim dzieciom. Nie mając jednak wzorca jak to zrobić, odwracamy jedynie schemat: ci, którzy doświadczyli presji, swoim dzieciom nie stawiają granic; ci, którym nie stawiano granic, traktują swoje dzieci surowo. Czasem próbujemy wyrównać brak wsparcia emocjonalnego słownymi (pustymi) deklaracjami albo spełnianiem materialnych życzeń dziecka. To jednak nic nie zmienia, dzieci nadal czują się nierozumiane, a tym samym niekochane.
Zdrowe wsparcie emocjonalne, czyli właściwe zareagowanie na emocje i potrzeby drugiej osoby jest możliwe tylko wtedy, kiedy sami jesteśmy w kontakcie ze swoimi emocjami i potrzebami. A zazwyczaj nie jesteśmy. Dominująca postawa rodziców uczy nas udawać, że nie czujemy tego, co czujemy; postawa wycofana uczy nas zalewać innych swoimi emocjami bez względu na to, jak bardzo może ich to zranić. Uzdrawiająca prawda leży poza schematem: w odzyskaniu kontaktu ze swoimi prawdziwymi emocjami, uczuciami i potrzebami, w uświadomieniu sobie i nazwaniu tego, co naprawdę czujemy. I zakomunikowaniu tego w sposób szanujący uczucia innych.
Kiedy traktujemy cudze uczucia i potrzeby jak własne, okazujemy drugiej osobie szacunek.
Kiedy zauważamy, odczuwamy i rozumiemy uczucia drugiej osoby, wyrażamy empatię.
Kiedy z szacunkiem i empatią zwracamy się do innych, bez udawania i atakowania, sprawiamy, że doświadczają miłości.
Miłość polega elastycznym, nieschematycznym dawaniu i wymaganiu, zgodnie z bieżącymi potrzebami obu stron. Miłość jest jak moneta – na jednej stronie jest wyryte TAK, na drugiej NIE. Doświadczenia z dzieciństwa powodują, że mamy tendencję do schematycznej postawy – nadmiernego dawania lub zbytniego wymagania. Wtedy miłość zamiast stawać się silniejsza, więdnie i usycha – bo nie jest miłością, nie zauważa drugiego człowieka; jest wyuczonym schematem zachowania. I bez względu na to, czy są to zachowania moralnie oceniane jako „dobre” (jak poświęcanie się) czy jako „złe” (przemocowe), ich źródło i skutek są takie same: nie pochodzą z miłości i nie tworzą miłości.
Jak doświadczamy miłości w dzieciństwie, tak w nią wierzymy i tak ją później odtwarzamy dla siebie.
Jeśli rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie tak samo jak sobie i wyjaśniają mu swoje intencje (dlaczego wybrali takie a nie inne zachowanie), dziecko doświadcza miłości. CZUJE się kochane i uczy się ROZUMIEĆ, na czym polega miłość.
Kiedy rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie, ale nie zauważają własnych uczuć i nie mówią o nich, bo są zbyt skupieni na dziecku, wtedy dziecko CZUJE się kochane, ale nie uczy się kochać innych. Nie ROZUMIE, na czym polega miłość. Chce ją czuć, więc próbuje ją kupić lub wymusić na innych.
Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia, bo są zbyt skupieni na sobie, ale deklarują swoje uczucia do niego, wtedy dziecko nie CZUJE się kochane, ale stara się ROZUMIEĆ, że rodzice je kochają. Będzie próbowało poczuć miłość, próbując na nią zasłużyć, zapracować.
Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia ani nie mówią mu, że jest kochane, dziecko nie doświadcza miłości. Nie CZUJE jej i nie ROZUMIE, przestaje wierzyć w jej istnienie.
Wszyscy jesteśmy mieszanką miłości i lęku odziedziczoną po naszych rodzicach czy opiekunach. Trudno jest kochać dziecko zdrowo, kiedy samemu się choruje, mniej lub bardziej, bo nie można dać tego, czego się nie ma. Ale wbrew pozorom nie trzeba być idealnym, żeby nauczyć miłości. Wystarczy być szczerym, autentycznym. Nazywać dobrym to, co dobre, umieć się przyznać do tego, co dobre nie było i za to przeprosić.
Największą krzywdą jest nazywanie miłością tego, co nią nie jest, ponieważ wtedy dziecko szukając miłości, szuka czegoś zupełnie innego. Szuka krzywdy i cierpienia, które zlały się z miłością w jedno, zrosły się z jej definicją, wypaczyły jej znaczenie. I to zazwyczaj znajduje, przyciąga do siebie, tworzy.
Nie ten rodzic, który krzywdzi i przeprasza, najbardziej blokuje dziecku dostęp do miłości, a ten, który krzywdzi i twierdzi, że robi to w jej imieniu. Nie tylko rodzic zresztą, bo tak samo zachowujemy się w relacjach partnerskich (to tak apropos dzisiejszego „święta”).
Odbijamy otrzymaną nie-miłość w potrzebie doświadczania cudzej lub własnej krzywdy jako dowodu miłości. Oprócz doświadczenia i wzorców mamy jednak dwa własne odbiorniki – serce i umysł. Jeśli nie ma między nimi zgodności, jeśli CZUJEMY i ROZUMIEMY miłość inaczej, to wskazówka, że wymagamy auto-kalibracji.
Dziecko nie wie, jakie jest, po prostu jest i oczekuje od innych miłości bezwarunkowej. Dostaje akceptację warunkową, pochodzącą z mieszaniny miłości i lęku, którą wszyscy jesteśmy. Jeśli rodzice mają problem z kochaniem siebie w jakimś obszarze (bo tak nauczono ich w dzieciństwie i tego w sobie nie zmienili), to taki wzorzec przekazują dziecku, chcąc czy nie, nawet jeśli słownie deklarują co innego. Oznacza to, że bez względu na to, czy opiekunowie krytykują dziecko, czy też chwalą, jednocześnie krytykując siebie i innych, i tak dziecko uczy się krytykować siebie, podważać swoją wartość.
W ten sposób w umyśle powstaje przekonanie, że jakaś część nas jest problemem. Czasem jest to ciało – „nieodpowiedni” wygląd, za mała sprawność, brak jakichś fizycznych umiejętności. Czasem jest to umysł – za wolny, zbyt nieuważny, za słabo kojarzący, za mało pamiętający. Czasem jest to emocjonalność – „zbytnia” wrażliwość, uzewnętrznianie swoich emocji. Czasem jest to duchowość – „bujanie w obłokach”, „niepraktyczne” podążanie za swoimi marzeniami, za silna, „nieżyciowa” hierarchia wartości.
Tak jak zwierzęta podlegają wdrukowaniu ( https://pl.wikipedia.org/wiki/Wdrukowanie ), tak ludzie tworzą swoją samoświadomość na podstawie tego, jak widzą siebie w oczach swoich opiekunów. Jeśli reakcje rodziców dają nam do zrozumienia, że coś jest nie tak z naszym ciałem, umysłem, emocjonalnością czy duchowością, oznaczamy tę część jako problem, odrzucamy ją jak jaszczurka ogon i w zamian próbujemy dwukrotnie silniej rozwinąć inną część siebie – tę, która dostała rodzicielską akceptację.
W ten sposób dzielimy swoje „ja” na słabą i mocną stronę, i żyjemy umęczeni wewnętrznymi konfliktami między tą częścią siebie, która gna na oślep pokonując wszelkie ograniczenia i tą, która nie chce ruszyć się z miejsca, a nawet wydaje się cofać w rozwoju. Jedna krzywdzi nas dążąc do samozniszczenia, druga krzywdzi nas, sabotując każdy nasz ruch.
Tymczasem ciało nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki niemu możemy żyć pełniej, przemieszczać się, doznawać odczuć sensorycznych. Zdrowe, zadbane ciało pozwala nam smakować świat na wiele sposobów. Kiedy się od niego odcinamy, zaczyna być balastem, przeszkodą, ograniczeniem. Kiedy nadmiernie je wykorzystujemy, kompensując sobie jakiś inny domniemany brak, obraca się przeciw nam, włączając tryb samozniszczenia.
Umysł nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki niemu możemy rozumieć to, czego doświadczamy, nazywać to, co spotykamy na swojej drodze, komunikować się z innymi. Zdrowy, właściwie stymulowany umysł pozwala nam uczyć się przez całe życie, coraz lepiej rozumieć swoje doświadczenia. Kiedy odwracamy się od swojego umysłu, staje się naszym przeciwnikiem, utrudnia nam rozwój i kontakty z innymi. Kiedy wykorzystujemy go nadmiernie w zamian za porzuconą inną część siebie, doprowadza nas do ściany, jak zapętlony komputer.
Emocjonalność nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki informacjom płynącym z emocji wiemy, co nam służy, a co nam zagraża. Emocje są jak informacyjne i ostrzegawcze lampki kontrolne naszego „ja”. Zdrowa wrażliwość i empatia pozwalają nam znaleźć równowagę pomiędzy sobą a innymi, tworzyć satysfakcjonujące relacje, utrzymywać dobre samopoczucie. Kiedy odcinamy się od swojej emocjonalności, odcinamy umysł od danych, których nie jest w stanie uzyskać z innego źródła; tracimy jeden zmysł. Kiedy nadmiernie wykorzystujemy swoją emocjonalność, żeby zatuszować inną swoją „słabość”, obraca się ona przeciw nam i doprowadza nas do emocjonalnej ruiny.
Duchowość nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki kontaktowi z najgłębszym rdzeniem swojego „ja” czujemy, kim jesteśmy, czego chcemy od życia, co jest dla nas ważne, co ma dla nas sens, jak postrzegamy siłę wyższą. Pozostawanie w zdrowym kontakcie z duchową częścią siebie wpływa na sposób wykorzystania innych części siebie, pomaga ustalić wewnętrzną równowagę, nadaje nam tożsamość, a naszemu życiu cel i znaczenie. Kiedy odcinamy się od duchowej części siebie, tracimy siebie na najgłębszym poziomie, tracimy poczucie sensu naszego życia. Kiedy próbujemy duchowością zastąpić inną część nas samych, sprowadza nas ona na manowce, zapędza w ślepą uliczkę, niszczy.
Żadna część nas samych nie jest problemem sama w sobie; staje się nim, kiedy dotyka jej cudzy lęk, brak miłości. Szczególnie wtedy, kiedy jeszcze nic o sobie nie wiemy, kiedy dopiero zaczynamy zbierać o sobie informacje. Zarażenie cudzym lękiem powoduje, że przestajemy ufać miłości i próbujemy przejąć nad nią kontrolę. Ma to mniej więcej tyle sensu, co kilkulatek przejmujący kontrolę nad domowym budżetem 😉
Ciało, umysł, emocjonalność i duchowość są różnymi i równie ważnymi warstwami naszego „ja”, tak jak różne narządy są częściami naszego organizmu. Tak jak nie można zastąpić wątroby dodatkowym płucem, ani nerki dodatkowym żołądkiem, tak nie można zastąpić duchowości umysłem, czy emocjonalności ciałem. I nie ma ku temu żadnego powodu. Ciało, umysł, emocje, dusza nigdy nie są problemem same w sobie – przejęty od innych lęk, brak zaufania do miłości nim jest.
Najczęstszą postawę rodzicielską, z jaką się spotykam, można by nazwać „ja w ciebie inwestuję, ty spełniasz moje marzenia”. Ta postawa ma wiele odmian, ale jeden wspólny mianownik. Czasem jest to „kupię ci co zechcesz, tylko traktuj mnie wyjątkowo, jak króla”, czasem jest to „nie pozwolę na ciebie nawet krzywo spojrzeć, a ty będziesz cudownym dzieckiem”, czasem jest to „poświęcę się dla ciebie, a ty osiągniesz to, co mi się nie udało” – wersje można mnożyć. To, co je łączy, to przekonanie, że miłość polega na wymianie: rodzic da dziecku to, co ma (potrafi), a w zamian ono da rodzicowi to, czego rodzic nie ma (nie potrafi). To przekonanie nie tylko się nie sprawdza, ale przede wszystkim nie pochodzi z miłości, tylko z lęku. Bywa jednak silne, „desperackie”, bo zazwyczaj wcześniej zawodzą relacje partnerskie zbudowane na tej samej podstawie: „ja ci dam to, co jest moją mocną stroną, ty mi dasz to, co jest moją słabą stroną”. (O tym, dlaczego to nie działa, pisałam np. tutaj: https://wordpress.com/post/alicjazdankowska.blog/1065 ). Dziecko bywa zatem ostatnią nadzieją swojego rodzica, że uda mu się stworzyć relację wyjątkową, głęboką, zaspokajającą jego emocjonalne potrzeby.
Wierzymy, że dużo dając dziecku lub nadmiernie je chroniąc zapewnimy sobie jego bezgraniczną, bezwarunkową miłość; że je uszczęśliwimy, a ono w zamian uszczęśliwi nas, czyniąc nas idealnymi rodzicami. To trochę tak, jakbyśmy od zawsze marzyli o graniu na jakimś instrumencie, ale się tego nie uczymy, tylko posyłamy swoje dziecko do szkoły muzycznej, oczekując, że i je, i nas to uszczęśliwi. Mało prawdopodobne, że dziecko, które nie przejawia do tego predyspozycji, i którego rodzice nie grają, znajdzie w tym choćby przyjemność, nie mówiąc o poczuciu spełnienia czy samorealizacji. Projektowanie na dziecko swoich marzeń czy kompensowanie za pomocą dziecka swoich braków z dzieciństwa nie jest miłością, jest traktowaniem małego człowieka przedmiotowo, jak bezkształtnej gliny do dowolnego formowania według własnego pomysłu, pod własne emocjonalne potrzeby. A ono przecież przychodzi na świat z określonym temperamentem i predyspozycjami do tego, co je uszczęśliwi; ma własny potencjał, jedyny w swoim rodzaju. Zadaniem rodzica jest obserwować i wspierać dziecko, wyznaczać granice dla jego bezpieczeństwa i pozwalać mu na jego własne wybory wewnątrz tych granic. Miłość to nieinwazyjne, wspierające towarzyszenie dziecku w jego rozwoju; szanowanie jego indywidualności i zauważanie jego autentycznych potrzeb, pomoc w przezwyciężaniu trudności i lęków.
Dlaczego tak trudno o taką postawę wychowawczą? Bo nie można dać czegoś, czego się nie ma. A dziecko nie uczy się na naszych słowach i deklaracjach, tylko obserwując nas. Nie możemy go nauczyć, jak ma być szczęśliwe, jeśli sami jesteśmy głęboko nieszczęśliwi. Nie możemy oczekiwać od dziecka emocjonalnej stabilności, kiedy sami krzyczymy i narzekamy na przemian. Nie możemy dać dziecku poczucia bezpieczeństwa, jeśli poddajemy się własnym lękom. Nie możemy nauczyć dziecka uczciwości, oszukując, ani prawdomówności, kłamiąc. Nie możemy dać dziecku miłości, jeśli nie kochamy siebie samych. A zazwyczaj kochamy siebie bardzo wybiórczo, o ile w ogóle (patrz np. poprzedni tekst pt. „Jaszczurczy ogon”).
Dzieci nie są porażką wychowawczą, są odbiciem nas samych: naszych wewnętrznych konfliktów, naszych nieświadomych przekonań i naszych niedostatków miłości wobec samych siebie. Jeśli przeglądając się w tym odbiciu widzimy coś do naprawienia, to musimy to naprawić w sobie. Dając miłość (akceptację i zrozumienie) sobie, dajemy ją automatycznie dziecku, a ono nam ją odwzajemnia. Nie dając miłości sobie, nie jesteśmy w stanie dać jej nikomu – ani swoim przykładem, ani nawet „z głowy”, bo nie wiemy, czym jest.
Miłość jest jak zupa 😉 Może mieć wiele składników i wiele smaków. Może przeważać jeden składnik, może jakiegoś składnika w niej nie być. Bez względu na różne proporcje zawartości zupa pozostaje zupą (a miłość miłością).
Dopóki jednak emocjonalnie pozostajemy dziećmi, dopóty nie jesteśmy w stanie odczuć miłości w innych formach (smakach) niż ta, która dominowała w naszym dzieciństwie. Dominująca forma miłości to taka, której nam najbardziej brakowało, albo taka, która występowała w nadmiarze (zastępowała inne sposoby wyrażania miłości). Umysł definiuje miłość za pomocą naszego najsilniejszego doświadczenia emocjonalnego, najczęściej jednej postaci bliskości, sprawiając jednocześnie, że stajemy się niewrażliwi na pozostałe jej rodzaje. Próbujemy za wszelką cenę zmusić innych do dania nam tego obrazka, który tkwi w naszym umyśle – może to być na przykład kontakt fizyczny, wspólne spędzanie czasu, słowne komunikowanie uczuć, specyficzne gesty (prezenty, niespodzianki), wsparcie emocjonalne czy „techniczne” dbanie o komfort i dobro drugiej osoby. Kiedy nam się to nie udaje, czujemy się głęboko rozczarowani i pokrzywdzeni, w swoim odczuciu pozbawieni miłości, bo inne jej formy nas nie cieszą, nie doceniamy ich, często nawet nie zauważamy. Kłopot w tym, że nawet kiedy udaje nam się zmusić czy nakłonić innych do dania nam tego, czego pragniemy, nasz błogostan trwa tylko chwilę, jak podczas działania substancji psychoaktywnej. I tak samo uzależnia zamiast przynieść szczęście.
Tęsknimy za tym, co w naszym doświadczeniu sprawiło, że zdefiniowaliśmy w sposób praktyczny bliskość, akceptację i wsparcie. Wracając do metafory zupy: jeśli ta ulubiona w dzieciństwie zawierała mnóstwo pysznej marchewki, uwielbiamy marchewkę, zupa bez marchewki nie istnieje. Ale jest też podobnie, jeśli zupa w ogóle nie zawierała marchewki, a inne składniki nam nie smakowały, bo uważamy, że to ta nieznana brakująca marchewka nadałaby wszystkiemu smak. W obu przypadkach rzucamy się więc na marchewkę, ze zdziwieniem odkrywając, że żadna ilość marchewki nie smakuje jak pyszna zupa… Żadna ilość słów, gestów czy jakichkolwiek form wsparcia ze strony innych nie sprawi, że poczujemy się kochani. Możemy jedynie uzależnić się od tych przemijających „dowodów” na to, że jesteśmy ok.
Dzieje się tak dlatego, że umysł definiuje wszystko na podstawie pierwszych doświadczeń. Kiedy coś zostaje w nim zapisane jako wzorzec, inni ludzie tracą wpływ na nasze przekonania. Jeśli wskutek krytyki opiekunów nabędziemy jakiegoś kompleksu, potem już żadna ilość komplementów tego nie wymaże. Może jedynie zainspirować nas do przeformułowania opinii o sobie. Innymi słowy, jeśli czegoś nam zabrakło w dzieciństwie (a najczęściej jest to po prostu zrozumienie tego, co czujemy i jak myślimy, żeby nas właściwie wspierać), to już nie dostaniemy tego od innych ludzi. Oni jedynie mogą pokazać nam, jak mamy sami to zrobić dla siebie; jak możemy dać sobie bezwarunkową akceptację, zrozumienie i wsparcie.
Dopiero kiedy zaleczymy dziecięce traumy, zaczynamy zauważać, że nawet bez pewnych składników zupa pozostaje zupą, i to smaczną zupą, bo sami ją doprawiamy według swojego gustu. Kiedy dziecięce tęsknoty przestają nam przesłaniać i deformować rzeczywistość, zaczynamy zauważać też inne postacie miłości (odkrywać inne smaki składników w naszej zupie). To sprawia, że zamiast czuć się pozbawieni miłości z powodu braku jakiejś jej postaci, zaczynamy czuć się kochani z powodu pozostałych. Wtedy miłość w naszym życiu zamiast przemijającym fajerwerkiem staje się stałym stanem.
Po raz pierwszy musimy pokonać lęk separacyjny, kiedy jesteśmy niemowlakami – musimy nauczyć się, że matka (miłość) nie znika na zawsze, kiedy przestajemy ją widzieć. Potem robimy to ponownie wielokrotnie – uczymy się, że przeżyjemy bez opiekuna przy boku (w przedszkolu, w szkole, nocując poza domem, wyjeżdżając z rodzinnego domu na stałe). Aż nabędziemy przekonania, że jesteśmy niezależni, samodzielni, zaradni – dorośli w sensie fizycznym i intelektualnym. Emocjonalnie i duchowo stajemy się dorośli wtedy, kiedy pokonamy lęk separacyjny wobec Boga/Wszechświata.
Miłość jest nie tylko wyborem, ale i umiejętnością. Jesteśmy dumni, kiedy ktoś się w nas zakochuje, bo odbieramy to jako potwierdzenie swojej wyjątkowości. Ale gwarantem trwania tego wyboru i tej relacji jest umiejętność kochania ludzi w ogóle – umiejętność tolerancji, akceptacji, zrozumienia, empatii; umiejętność traktowania potrzeb i emocji innych na równi z własnymi.
Wszystkie nasze lęki pochodzą od pierwszego z nich, od lęku pierwotnego – przed odłączeniem od źródła miłości, przed samotnością. Bronimy się przed fizyczną postacią samotności za pomocą różnych namiastek, używania ludzi jak plastrów na ranę. Ale wystarczy te namiastki na chwilę odstawić albo uświadomić sobie, że nimi są, żeby poczuć, że źródło tej samotności jest w nas samych. I nic z zewnątrz jej nie zagłuszy, bo rzeczywistość jedynie odbija jak lustro nasz stan umysłu.
Tym źródłem jest pierwszy dysonans między miłością, z której obrazem przyszliśmy na świat a doświadczeniem braku miłości – opuszczeniem fizycznym lub emocjonalnym spowodowanym przez rodzica, przez jego własny lęk.
To doświadczenie staje się przekonaniem o niedoskonałości, niestałości miłości i o potrzebie zastąpienia jej namiastkami. To przekonanie z kolei blokuje doświadczenie miłości, z którą się urodziliśmy, która jest naszą naturą.
Pierwotny lęk zamyka nam drogę do raju. Brzmi jak parafraza grzechu pierworodnego, który wygnał nas z raju, zerwał naszą łączność z Bogiem i skazał na cierpienie.
Prawda jest jedna, tylko ukryta w wielu różnych metaforach.
Większość ludzi ma problem z ustosunkowaniem się do kwestii Boga. Jedni się do tego przyznają, inni zagłuszają te wątpliwości czymś wymiernym, najczęściej rytuałami religijnymi, które mają zapewnić poczucie łączności z siłą wyższą.
Ten problem pojawia się nie dlatego, że tylko wybrani mają do Niego dostęp (osobiście nie podejrzewam Boga o faworyzowanie jednych ludzi kosztem drugich, to zdecydowanie ludzka przypadłość zrodzona z lęku), a dlatego, że przeszkadza nam w tym nasz własny umysł. Po pierwsze z tego powodu, że nieświadomie postrzegamy siłę wyższą, jakkolwiek Ją nazywamy, na wzór swoich rodziców czy opiekunów. Tak więc Bóg/los/Wszechświat jest w naszym przekonaniu życzliwy lub surowy, łatwy do przekupienia lub mściwy, nieustannie nas obserwujący lub praktycznie nieobecny, wymagający lub wspierający – itd. To pierwsze zniekształcające okulary. Drugi filtr nakładają nam religie, bo uczymy się widzieć Boga w taki sposób, w jaki jest przez nie opisywany, uczymy się Go umysłem, jak matematyki w szkole; trudno czuć coś na polecenie, według scenariusza czy kalendarza, jak głęboki smutek i żal w Wielki Piątek czy ekscytację w Niedzielę Zmartwychwstania na przykład. Myślę, że stąd pochodzą wieczne spory o kwestie związane z Bogiem i ekstremalne różnice zdań w interpretowaniu tego, czym jest, a czym nie jest – bo tyle jest obrazów Boga, ile umysłów, ile sposobów ROZUMIENIA siły wyższej.
Skoro jednak zostaliśmy stworzeni na Boże podobieństwo, to każdy z nas musi mieć tego Boga w sobie – tego samego, jednakowego, i to na stałe, nie tylko w kościele czy kiedy sobie o Nim przypomnimy, bo potrzebujemy pomocy.
Większość ludzi zgadza się, że najbliższym zamiennikiem słowa „Bóg” jest „miłość”. Ale kiedy zaczynamy umysłem analizować miłość, znowu pojawia się tyle jej definicji, ile umysłów próbujących ją określić. A jeszcze większe schody pojawiają się, kiedy próbujemy tę miłość zastosować do samych siebie. Nasze umysły dosłownie się rozdwajają: jedna myśl mówi: „kochaj siebie, miłość jest bezwarunkowa”, druga natychmiast jej odpowiada: „niby tak, ale nie zasługuję, nie zapracowałam/em, nie mam za co kochać siebie”. Jeden głos zgłasza: „potrzebuję więcej wsparcia”, drugi od razu mu przerywa: „popatrz, z czym ludzie muszą sobie radzić, nie wydziwiaj”. I znowu, przychodzi myśl, żeby w jakiś sposób o siebie zadbać, zaopiekować się sobą, i zaraz jak cień pojawia się głos przekonania, które mówi, że to nie w porządku tyle chcieć, że tuż za granicą ludzie tracą dobytek i życie… Generalnie nosimy w sobie pozostałość dziecięcego przekonania, że to nieładnie, egoistycznie chcieć więcej miłości dla siebie (jakby była reglamentowana, jakbyśmy w ten sposób krzywdzili innych), albo że nas na to nie stać (tak jak nas nie stać na coś materialnie).
Szukamy instrukcji, jak siebie pokochać, skoro to warunek otrzymania miłości z zewnątrz. Specjaliści czy podręczniki radzą, żeby znaleźć czas dla siebie, ale kiedy to robimy, pojawia się poczucie winy, że zabieramy ten czas swoim bliskim, więc wcale nie czujemy się lepiej. Idziemy na jakieś samo-rozwojowe zajęcia, ale zamiast radości odczuwamy spotęgowane zmęczenie. Próbujemy czuć wdzięczność za to, co mamy, żeby to rozmnożyć, ale umysł natychmiast podsuwa nam listę tego, czego mamy za mało, czego nam brakuje, i kończy się na irytacji. Próbujemy pochwalić siebie za cokolwiek, ale ten drugi głos od razu zapytuje z sarkazmem: „a to całkiem zawaliłaś/eś, też się za to pochwalisz?”. Strasznie trudna ta automiłość do wprowadzenia w życie, kiedy jedna część nas samych sabotuje każdą próbę, każdy wysiłek tej drugiej. Robi to, bo umysł definiuje miłość według swojego doświadczenia, a nikt z nas nie ma doświadczenia miłości absolutnej, zazwyczaj znamy jedynie mniej lub bardziej warunkową akceptację. Stąd im bardziej dusza każe nam pragnąć miłości, tym bardziej umysł oponuje, że chcemy za dużo, że chcemy niemożliwego, na dowód przywołując przepełnione negatywnymi emocjami obrazki z dzieciństwa i wszelkie rozczarowania doznane w relacjach z innymi ludźmi. Wygląda to na konflikt nie do rozwiązania, ale rzecz jasna jest to konflikt pozorny, stworzony przez skojarzenia umysłu.
Zobaczmy zatem, co będzie, kiedy odwrócimy to równanie „Bóg = Miłość”. Zamiast „potrzebuję więcej miłości” powiedzmy sobie „potrzebuję więcej Boga” i zobaczmy, co się stanie. Jeśli poczujemy negatywne emocje, to znaczy, że nasze wyobrażenie Boga zostało mocno zniekształcone i niewiele w nim prawdziwej treści, czyli miłości. Warto się wtedy zastanowić, czy naprawdę w taki obraz Boga wierzymy, czy może to pozostałość z dzieciństwa, wynik dwóch filtrów umysłu, o których wspomniałam wcześniej; taki kolaż własnych lęków i cudzych wyobrażeń. Odrzucamy taki obraz intuicyjnie, ale często utykamy w tym miejscu, nie zastępując go niczym innym. Jedni więc nie chcą o Bogu myśleć, bo budzi lęk, inni decydują, że Boga nie ma wcale, skoro ma postać jak z dziecięcych koszmarów. To decyzje podjęte na poziomie umysłu. Kiedy utożsamiamy się z umysłem, tracimy dostęp do drugiego odbiornika: czucia, głosu duszy. Kiedy decydujemy, że Boga nie ma, albo jest tak straszny, że lepiej jak jest daleko, to nie nasłuchujemy Jego głosu, nie szukamy Go poza umysłem, i faktycznie dla nas Go nie ma. Aczkolwiek to nie On nas opuszcza, to my Go nie rozpoznajemy, odcinając jakąś część siebie, pozbawiając ją głosu. To tak, jakbyśmy zamykali oczy i mówili, że czegoś nie widzimy, więc to nie istnieje.
Jeśli jednak emocjonalnie zareagujemy na życzenie „chcę więcej Boga” pozytywnie, to znaczy, że umysł złapał haczyk i puszcza nas dalej. W tym miejscu przychodzi czas na zastanowienie się, czym jest dla nas to „więcej Boga” – kiedy konkretnie CZUJEMY Jego obecność. Jestem przekonana, że odpowiedzi będą podobne: w kontakcie z naturą, w spokoju, w bliskości, w bezpieczeństwie, w poczuciu mocy, tworzenia czegoś, w radości, wdzięczności, dostatku, słowem, we wszystkim, co uznajemy za dobre, piękne, przyjemne i wspierające. Wtedy czujemy miłość, czujemy się kochani, wspierani. Ale zauważcie, że nie odpowiemy w ten sposób na pytanie „kiedy czujesz się kochany/a?”, bo wtedy umysł skupia się wyłącznie na relacji z drugą osobą, na doświadczeniu dziecka z rodzicem, na tym, co dostaliśmy i chcemy więcej, i czego nie dostaliśmy, a bardzo potrzebujemy – czyli na liście życzeń do losu pt. co mam mieć materialnie i jaki ma być ten ktoś, kto mi dostarczy emocjonalnego „towaru”. Jak to się kończy, pisałam w poprzednim tekście. W tym tutaj próbuję pokazać, że wystarczy podejść własny umysł przez zmianę jednego słowa, żeby uwolnić głos duszy; wystarczy zmienić słowo „miłość”, które umysł ogranicza i definiuje zgodnie ze swoim doświadczeniem, na słowo „Bóg”, które z definicji jest nieograniczone, i wtedy umysł przestaje nas sabotować. „Chcę więcej Boga” – „ok, to akceptowalne, godne pochwały nawet, zdefiniuj, kiedy czujesz jego obecność”. I już mamy prawo chcieć ciepła, dobra, przyjaźni, życzliwości, bezpieczeństwa, radości, przyjemności, ułatwień, cudownych zbiegów okoliczności… Skoro to Bóg, to bez poczucia winy można chcieć tego, co nas uskrzydla (zamiast w cierpieniu coraz bardziej podcinać sobie te skrzydła, bo ktoś tak zinterpretował Bożą wolę). I nagle wdzięczność, która pomnaża to, wobec czego ją czujemy, rodzi się sama, dosłownie z każdego powodu – że żyjemy w czasach, kiedy ciepła woda leci z kranu, pralka pierze, kaloryfery grzeją; że mamy samochód i chwilę na kawę, że pani w sklepie była miła, że ktoś docenił nasz wysiłek, że nic złego się nie stało, chociaż było o włos; że mamy komu opowiedzieć, jak minął nam dzień, że możemy wybrać, co chcemy zjeść i w co się ubrać…
Miłość jest jak zupa – jest sumą wielu smaków. Zupa może nam mniej smakować bez naszego ulubionego składnika, możemy zmieniać proporcje składników, a więc i smaki, ale wciąż będzie zupą. Podobnie jest z miłością – możemy mieć blokady emocjonalne utrudniające nam stworzenie konkretnej formy miłości, ale to nie znaczy, że jesteśmy od niej, od Boga, odcięci. To właśnie ta myśl o opuszczeniu, odrzuceniu, powoduje, że tworzymy dobre rzeczy w swoim życiu sporadycznie, kiedy na chwilę tę łączność nawiązujemy, bo na moment umysł się zagapi. Jeśli jednak możemy czuć miłość cały czas – być z Bogiem w stałej łączności – to co może się stać, co możemy stworzyć? Umysłem nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale dusza doskonale zna odpowiedź.
Nie musimy świadomie i werbalnie konstruować życzeń do losu, bo nasza radość i wdzięczność to energetycznie wysłane życzenie „poproszę tego więcej”. Ale tych uczuć nie można wyprodukować czy wymusić umysłem, to zupełnie nie działa; jest jak uśmiech wywołany przez drażnienie odpowiedniego ośrodka w mózgu – nic nie znaczy. Życie staje się piękne, kiedy dopuszczamy do głosu czucie i dusza nam pokazuje, jak pełno jest obecności Boga – miłości – w naszej codzienności. Umysł tego nie potrafi. Umysł Boga nie rozumie, a jeśli Go zdefiniuje tak jak definiuje miłość, utracimy łączność z własną duszą, z głosem Boga w nas samych. Taki paradoks 🤷♀️