Rozwijanie swojej świadomości nie jest łatwe, bo polega na odpuszczaniu sposobów kontrolowania innych, ich miłości i odrzucenia – na uświadomieniu sobie, że tak naprawdę nie mamy nad tym żadnej kontroli, że zależy to od nich, nie od nas. Przynosi to poczucie bezsilności, bezbronności, przed którym każdy z nas się broni, a które paradoksalnie uzdrawia. Bo tak naprawdę to złudna kontrola powoduje lęk i bezsilność; jest takim zabezpieczeniem przed utratą miłości jak kolce jeża wobec samochodu. Miłość nam to złudzenie kontroli odbiera, żeby nam pokazać, że pozornie bezbronni stajemy się najsilniejsi na świecie – bo stajemy się nią samą, tym, czego wszyscy pragną.
Umysł reaguje tak samo na sytuacje rzeczywiste, jak wyobrażone. Dlatego przeżycie najczarniejszego scenariusza w wyobraźni działa tak samo jak realne doświadczenie – uwalnia nas od lęku przed jego spełnieniem. Ale to właśnie lęk nas przed tym wyobrażeniem powstrzymuje. Lęk jest jak pasożyt – broni sam siebie, aż w końcu zabija nosiciela.
Lęk jest samospełniającą się przepowiednią. Im bardziej boimy się coś stracić, tym bardziej próbujemy to kontrolować. Im bardziej coś kontrolujemy, tym bardziej tracimy z tym prawdziwy kontakt – tracimy to, co chcieliśmy zachować za wszelką cenę.
Każdy z nas w dzieciństwie doświadcza braku jakiejś specyficznej postaci miłości. W późniejszym życiu jedni z nas próbują sobie zrekompensować ten głód kompulsywnym objadaniem – są łasi na wszelkie komplementy, pochwały i nagrody, pochłaniają każdy dostępną formę doceniania i aprobaty, starają się ciągle być na świeczniku, odnosić sukcesy i prowokować innych do dawania im więcej i więcej, na zapas.
Drudzy próbują odwrotnej strategii – jak przy anoreksji starają się sobie wmówić, że nie potrzebują miłości, że mogą żyć mając jej coraz mniej i mniej, więc nie tylko nie proszą o nią innych, ale boją się czerpać z tego, co dostępne, chcą potrzebować jak najmniej, a najlepiej wcale, żeby czuć się bezpiecznie.
Jeszcze inni wpadają na pomysł, że może nie można tego głodu zaspokoić, ale można przestać go czuć, więc poszukują wszelkich środków, które zmieniają stan świadomości i starają się po prostu jak najrzadziej być w kontakcie ze sobą.
Lęk przed utratą miłości pcha nas w emocjonalne uzależnienia, które fizyczność odzwierciedla. Jeśli jesteśmy ich świadomi, możemy przejąć nad nimi kontrolę. Jeśli nie, one przejmują kontrolę nad naszym życiem, zdrowiem, szczęściem i samopoczuciem.
Czy sobie to uświadamiamy czy nie, nazywamy czy nie, sensem życia jest miłość.
Przychodząc na świat, oczekujemy bezwarunkowej akceptacji, bliskości i wsparcia – od tego zależy nasze przeżycie, rozwój, poczucie szczęścia. I wcale się to nie zmienia, kiedy jesteśmy dorośli. Tylko doświadczenia w najwcześniejszych latach życia nadwyrężają lub wypaczają tę wiarę w bezwarunkową miłość, z którą się urodziliśmy. Doświadczamy bowiem takiej miłości, jaką potrafią nam dać rodzice i opiekunowie – w pewnych obszarach umieją nam ją okazać, w innych ich lęk stawia warunki albo znosi granice, zamieniając miłość w warunkową akceptację albo poświęcenie dopuszczające krzywdzenie.
W pierwszym wypadku – tam, gdzie rodzice akceptują nas warunkowo – zaczynamy wierzyć, że możemy być kochani tylko jeśli będziemy „jacyś”: silni, dobrzy, ładni, grzeczni, mili, mądrzy, sprytni, zabawni, wyjątkowi… Sensem naszego życia staje się wtedy dążenie do bycia perfekcyjnym w jakimś obszarze, robienia tego tak dobrze, żeby bez wątpliwości zasłużyć na bycie kochanym. Uzależniamy się od zapracowywania na miłość, bo wierzymy, że zdobędziemy ją własnym działaniem, włożonym wysiłkiem. Całą energię skupiamy na tym, żeby zawsze powalać wyglądem albo dowcipem, zawsze znać się na czymś lepiej niż inni, zawsze świetnie zarabiać, zawsze służyć opieką i pomocą, zawsze dawać sobie radę albo zawsze umieć ustąpić… (podkreśl właściwe) Za pomocą zachowań, którymi kontrolowaliśmy akceptację rodziców, próbujemy kontrolować akceptację innych osób, aż staje się to silnym nawykiem podsycanym przez dawne dziecięce emocje. W końcu się wyczerpujemy albo przestajemy widzieć, że zamiast coś kontrolować, tracimy to, bo ktoś ma dość naszego wymuskanego wizerunku, przesadzonych żartów, wymądrzania się, znikania w pracy na całą dobę, narzucania się ze swoimi radami i pomocą, wiecznego przepraszania za to, że się żyje… (niepotrzebne skreślić)
W drugim wypadku – tam, gdzie rodzice nie stawiają wymagań i granic – zaczynamy wierzyć, że świat jest po to, żeby spełniać nasze życzenia; żeby dbał o nas, wiedział, czego nam trzeba, domyślał się, jak poprawić nam samopoczucie. Oczekujemy od innych ludzi, żeby nas uszczęśliwiali, bo nikt nas nie nauczył jak to robić samemu. Próbujemy różnych i coraz bardziej bezwzględnych form nacisku, żeby dostać coś, co nas uszczęśliwi; a ponieważ sami nie wiemy co to ma być, a inni nie są tak zainteresowani poprawianiem nam samopoczucia jak kiedyś rodzice, sięgamy po leki, używki, alkohol, narkotyki, wirtualną rzeczywistość. Obrażeni na to co jest, próbujemy żyć „gdzie indziej”, uzależniamy się od ludzi, substancji i technologii, bo nie mamy pojęcia jak inaczej zapewnić sobie dobre samopoczucie. Biernie czekamy, aż miłość spadnie nam z nieba i zajmie się z nami, jakbyśmy wciąż byli niemowlętami.
W ten sposób najwcześniejsze doświadczenia uczą nas albo używania swojej mocy w niewłaściwy sposób, albo wyrabiają w nas przekonanie o jej braku. W obu przypadkach prowadzi to do uzależnienia – od własnych scenariuszy kontroli albo od innych ludzi. Kiedy więc los odbiera nam to, od czego jesteśmy uzależnieni, wpadamy w depresję, ogarnia nas głęboki smutek, apatia i zniechęcenie – tracimy sens życia. Każdy z nas doświadcza tego uczucia, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie zarządzać miłością, że zawodzą jego sposoby kontroli albo nie są spełniane jego oczekiwania.
Wbrew pozorom to nie sygnał, że przegraliśmy, że straciliśmy szansę na doświadczenie miłości. To informacja, że brniemy w ślepy zaułek; że potrzebujemy odnaleźć, obudzić i właściwie nakierować swoją moc, która pozwoli nam stać się twórcami swojego życia, zamiast jego ofiarami. To znak, że zachowujemy się jak ptaki, które padają ze zmęczenia, bo boją się usiąść na gałęzi, żeby się pod nimi nie zarwała, albo siedzą na jej koniuszku bez ruchu, zamarłe ze strachu, żeby nie spaść – choć mają skrzydła, żeby w każdej chwili poderwać się do lotu, wybrać inaczej, znaleźć to, czego im potrzeba.
Kiedy sensem życia staje się jakiś cel czy obrazek („będę szczęśliwa/y jeżeli…”), wystarczy to człowiekowi zabrać, żeby stracił sens życia i pogrążył się w depresji, w samozniszczeniu. Dlaczego więc to sobie robimy, dlaczego wiążemy swoje szczęście z czymś lub kimś, mimo że de facto zmusza nas to do zachowań, które pogarszają nasze samopoczucie i utrudniają życie?
Warunkowanie szczęścia wynika z warunkowej miłości wobec siebie, z szukania na zewnątrz leku na swoje braki. Jest wiarą w to, że jesteśmy chorzy i nie przetrwamy bez jakiegoś konkretnego lekarstwa. Jest myśleniem uzależnieniowym, wynikającym z przekonania, że nie jesteśmy w porządku (i tworzącym zachowania, które to potwierdzają). Jest programem, który nieświadomie załadowaliśmy sobie w dzieciństwie z najbliższego otoczenia, który działa i będzie działał automatycznie, dopóki negatywne emocje, ból i cierpienie nie zmuszą nas do wyłączenia go, do przeprogramowania swojego myślenia o sobie.
A kiedy damy sobie pozwolenie na bycie takim, jakim nam ze sobą dobrze, kiedy pokochamy siebie bezwarunkowo, sensem życia staje się życie samo w sobie. Wiara w bezwarunkową miłość, której można zaufać bez lęku i kontroli sprawia, że żadne okoliczności człowieka nie złamią, bo nie zależy od nikogo i niczego – potencjalnie jest w stanie stworzyć siebie od nowa, gdziekolwiek się znajdzie, cokolwiek się mu się zabierze (zatem paradoksalnie nie musi tego doświadczać, żeby się o tym przekonać).
Wyraźnie widoczna w obecnych czasach pandemia depresji to pandemia odkrywanych uzależnień. Możemy się pogrążyć w opłakiwaniu swoich schematów kontroli lub niezaspokojonych oczekiwań do końca życia, albo możemy zawrócić z niewłaściwej drogi i zacząć cieszyć się życiem bezwarunkowo. Musimy tylko rozumieć, co mówią nam nasze emocje i użyć swojej świadomości do przeprogramowania swojego myślenia, a co za tym idzie, zachowania. Inaczej mówiąc, uwierzyć, że mamy skrzydła i zacząć ich używać 🙂
Nasze lęki pchają nas do stworzenia wokół siebie rzeczywistości przewidywalnej, jak najbardziej kontrolowanej. Poszukując bezpieczeństwa tworzymy rutynę, chodzimy po kilku wydeptanych ścieżkach, uciekamy w schematy. Pielęgnowane lęki rosną i zamiast komfortu zaczynają tworzyć nam emocjonalne więzienie. Często dopiero to motywuje nas do stawienia czoła temu, czego się od zawsze obawiamy.
Chcemy kontrolować świat za pomocą kontrolowania innych ludzi. Taka kontrola jest iluzją – wcześniej czy później, mniej lub bardziej, nawet własne dzieci wymykają się spod kontroli.
Jedynym realnym sposobem kontrolowania świata jest kontrolowanie siebie – wysyłanie na zewnątrz tego, co chcemy, żeby do nas wróciło.
Niezależnie od starań rodziców każde małe dziecko przeżywa jakąś postać traumy z powodu utraty miłości. Czasem jest to jedno zdarzenie, czasem specyficzny sposób traktowania na co dzień. Czasem jest to rodzaj przemocy fizycznej lub emocjonalnej, czasem separacja lub izolacja, zawsze – jakaś forma odrzucenia lub porzucenia. Niekoniecznie w intencji rodziców, ale w odczuciu małego, zależnego, przerażonego i bezradnego dziecka.
Każde dziecko próbuje nauczyć się żyć z tą traumą: jego umysł szuka sposobu, żeby zapobiec jej powtórzeniu, szuka sposobu na kontrolowanie miłości. Czasem jest to podporządkowanie się, żeby na tę miłość zasłużyć, czasem jest to natarczywa dominacja, żeby nie zostać niezauważonym, pominiętym, zapomnianym. Jeśli sposób zadziała, zostaje jako broń i tarcza w relacjach z innymi ludźmi także w dorosłym życiu. Czasem skutkuje rozbawianie innych, czasem udawanie, żeby spełnić cudze oczekiwania, a czasem kupowanie zainteresowania i podziwu za pomocą prestiżu, statusu, kariery, sławy lub po prostu pieniędzy.
Postacie traumy powodującej lęk przed utratą miłości są różne i sposoby radzenia sobie z nią również przybierają wiele form. Ale wspólny mianownik jest jeden – dopóki w dziecięcy sposób szukamy miłości na zewnątrz siebie, udoskonalając swoje sposoby kontrolowania cudzej akceptacji, dopóty nie mamy szans tej miłości i akceptacji doświadczyć naprawdę. Bo miłości nie da się kontrolować. Nie można jej kupić ani zagwarantować sobie umową, nie można na nią zasłużyć ani jej wymusić.
Miłość jest bezwarunkowa – bezwarunkowo dostępna. Uzyskujemy na powrót ten dostęp do niej wtedy, kiedy życie zmusi nas do poddania swojej broni, swojego sposobu kontroli; kiedy wystarczajaco boleśnie doświadczymy, że to nie działa; kiedy zamiast uciekać od starych bolesnych wspomnień pozwolimy sobie przeżyć emocje dziecięcej traumy raz jeszcze, świadomie ją wyrażając i w ten sposób pozwalając jej wreszcie odejść. Kiedy pożegnamy dawny dziecięcy lęk przed odrzuceniem czy porzuceniem, przestajemy je tworzyć i wciąż na nowo doświadczać. Kiedy uwalniamy dziecięce emocje, odkrywamy, że dla nas, dorosłych, są nieaktualne – bo nie zależymy już od nikogo, możemy tworzyć swoje życie tak, jak chcemy, sięgać po to, czego potrzebujemy. Kiedy jako niezależni dorośli bez oceniającej i racjonalizującej logiki umysłu przeżyjemy w pełni na nowo bezradność przerażonego do szpiku kości dziecka, wierzącego, że straciło miłość, od której jest całkowicie zależne, możemy zresetować ten głęboko zapisany, już nieaktualny lęk, możemy niejako wrócić do punktu, od którego wszystko poszło źle.
Albo będziemy przed starą traumą uciekać całe życie, prowokując los (a może miłość?), aby uzmysłowił nam złudność naszej kontroli miłości coraz silniej, coraz boleśniej, żebyśmy w końcu dotarli do tego dziecięcego stanu – kompletnej bezradności, bezsilności. Do miejsca, w którym myślimy, że wszystko się kończy, a tak naprawdę wszystko dopiero się zaczyna.
Każdy silny lęk powoduje potrzebę kontroli, a tym samym tworzy kompulsywne, nadmiarowe reakcje. Nadmiarowa reakcja na jakąś sytuację wskazuje na istnienie (najczęściej dziecięcego) lęku, który stłumiony, z ukrycia steruje naszym życiem, „podpina się” pod bieżące emocje, podkręcając je swoją siłą.
Każdy człowiek we wczesnym dzieciństwie przeżywa jakiś rodzaj traumy – silnego lęku związanego z odrzuceniem lub stratą. Może to być zdarzenie jednorazowe (jak śmierć członka rodziny, odejście rodzica z domu) lub stale się powtarzające (jak odrzucająca postawa rodzica lub rówieśników), powodujące poczucie braku bezpieczeństwa, utraty bliskości. Wobec takiego doświadczenia umysł dziecka próbuje wytworzyć jakiś rodzaj kontroli tej znikającej miłości czy akceptacji, żeby poradzić sobie z zagrożeniem. Zazwyczaj staje się nim zachowanie, które działa w tym momencie na dorosłych, przynosi ich uznanie lub aprobatę, przynosi ulgę. I pozostaje ono narzędziem kontroli akceptacji innych – złudnym jak lina, której się trzymamy, chociaż nie jest do niczego przywiązana, ale dającym ukojenie dla lęku jak szmaciana przytulanka.
Powtarzamy to zachowanie nawykowo, staje się częścią nas samych, najczęściej nie zdajemy sobie nawet sprawy, że to reakcja posttraumatyczna. Zwykle to inni ludzie zwracają nam na to uwagę, ze względu na nadmiarowość naszego zachowania w stosunku do sytuacji. Ktoś, kto przypadkiem zrzucił z hukiem ciężki przedmiot wystraszy się, ale zaraz potem może się roześmiać, obracając zdarzenie w żart. Ktoś, kto przeżył bombardowanie, w takiej samej sytuacji może zareagować głębokim przerażeniem, i długo nie móc dojść do siebie, bo odżyje wielokrotne skojarzenie huku z realnym zagrożeniem życia.
Dla małego dziecka zagrożenie utraty miłości jest odczuwane jak zagrożenie utraty życia. Ilekroć doświadczamy sytuacji skojarzonej z dawną traumą, tylekroć silnie odżywają wszystkie stłumione wcześniej emocje, powodując nadmiarową reakcję. Raz uruchomiony mechanizm nie przestaje działać bez świadomego jego „rozbrojenia”, dlatego dorośli reagujący z siłą dziecięcych emocji są zjawiskiem powszechnym.
Ze środka niewiele widać. Ale gdybyśmy zmienili perspektywę i popatrzyli na siebie z zewnątrz, jako neutralny obserwator, zauważylibyśmy, że wszystko w swoim życiu stworzyliśmy sami, choć nieświadomie. Uzyskanie świadomości swoich myśli, słów i czynów to uzyskanie kontroli nad tym, co tworzymy.
Rodzice tworzą taką bliskość z dzieckiem, jaką potrafią, a tym samym przekazują mu swoje ustawienia umysłu, w tym swoje własne traumy.
Rodzice z niskim poczuciem własnej wartości mają tendencję do wykorzystywania swojej przewagi nad dzieckiem – fizycznej, intelektualnej, emocjonalnej. Starają się zmusić dziecko do uległości (podobieństwa do siebie) czy to przemocą fizyczną (kary cielesne, fizyczna separacja), czy manipulacją intelektualną (żartowanie z dziecka, wyśmiewanie, przekazywanie nieprawdziwych informacji), albo kontrolą emocjonalną (zmuszanie dziecka do wyrażania swoich emocji i używanie ich przeciwko niemu).
Dzieci krzywdzone nie przestają kochać rodziców, przestają kochać siebie. Mając niskie poczucie własnej wartości naśladują rodzicielskie przekonanie, że bliskość polega na dominacji, że trzeba być silniejszym (fizycznie, intelektualnie, emocjonalnie), żeby zmuszać czy kontrolować innych do pozostania ze sobą w relacji.
W ten sposób instynktowne, naturalne dążenie do bliskości przeradza się w przemoc, czyli jej przeciwieństwo.