Uczucie bazowe

W ciągu pierwszych lat życia, na podstawie doświadczeń i obserwacji, umysł dziecka tworzy swój obraz świata -– tak indywidualny i niepowtarzalny jak linie papilarne. Zostają tam zapisane przekonania na temat wszystkiego, z czym się zetknęliśmy: jacy jesteśmy (bo tak o nas mówią), jacy są inni, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, jakie jest życie, i czego się można od niego spodziewać.

Relacje z opiekunami, jakich doświadczyliśmy, stają się wzorcem dla wszystkich innych późniejszych relacji i naszej postawy wobec świata w ogóle. Decydują o tym, czy będziemy się przed życiem bronić, czy mu się przeciwstawiać; decydują o tym, czy uwierzymy, że można wszystko osiągnąć manipulacją, prowokacją czy podporządkowaniem się; i o tym, czego powinniśmy oczekiwać jako standardowego zachowania innych: ataku, wykorzystania czy wsparcia.

Im bardziej nieprzyjazne mieliśmy doświadczenia, tym więcej mamy negatywnych przekonań o życiu, które automatycznie stają się samospełniającymi przepowiedniami. A im więcej w nas tych negatywnych przekonań, tym bardziej usztywniona i obronna staje się nasza ogólna postawa życiowa. 

Na podstawie tych wczesnych doświadczeń tworzy się także coś w rodzaju bazowego stanu emocjonalnego – stałe uczucie w tle, które pojawia się niczym wzorcowe ustawienie wtedy, kiedy nie przysłaniają go bieżące emocje. Jest to spokój lub niepokój. 

Spokój istnieje w nas wtedy, kiedy, mówiąc obrazowo, nauczyliśmy się stać elastycznie na dwóch nogach: możemy na jednej tak samo jak na drugiej, i dlatego stojąc na obu czujemy się pewnie i bezpiecznie. Jedna z tych „nóg” to zaufanie do siebie, druga – zaufanie do innych. Jeśli nasze doświadczenie nauczyło nas wiary w siebie i wiary w innych w tym samym stopniu, to idziemy przez życie w równowadze, a naszym wzorcowym stanem emocjonalnym jest spokój: wiemy, że sobie poradzimy, a jeśli nie, możemy liczyć na pomoc innych ludzi.

Zazwyczaj jednak nasze doświadczenie powoduje, że używamy bardziej (czasem zdecydowanie bardziej) tylko jednej „nogi”. Jest to konsekwencja naszych pierwszych, najważniejszych relacji z opiekunami. Nadmierne rodzicielskie dawanie powoduje, że dziecko uczy się ufać innym, ale staje się zależne, niesamodzielne, słabe. Nadmierne rodzicielskie wymaganie wykształca w dziecku wiarę w swoje umiejętności i siły, ale pozbawia go zaufania do innych. W obu przypadkach bazowym uczuciem staje się niepokój, wynikający z poczucia, że albo musimy kontrolować innych, żeby zawsze byli do naszej dyspozycji, albo sami musimy być do czyjejś dyspozycji; że możemy polegać tylko na innych, albo tylko na sobie. Czyli jedna noga jest sprawna i chce iść do przodu, druga ledwie się porusza i nas blokuje: nie możemy ani na chwilę zaznać spokoju, bo musimy w napięciu kontrolować, czy nie upadniemy. Dlatego stale, niemal podprogowo, towarzyszy nam uczucie niepokoju, napięcia.

Warto przyjrzeć się własnym przekonaniom na swój temat i na temat innych ludzi oraz pozwolić sobie poczuć to, co skrywa się pod wszystkimi bieżącymi emocjami. Jeśli oba odbiorniki – i umysł, i czucie – mówią to samo, warto spróbować uwolnić zablokowaną „nogę”, żeby odzyskać radość ze sprawnego spaceru przez życie, ze spokojem w tle, pozwalającym na otwarte doświadczanie tego, co dzieje się tu i teraz.

Zdrowie

Gdzieś kiedyś przeczytałam takie fajne zdanie, że „ciało to ekran, na którym dusza wyświetla swój film”. Jeśli założyć, że w duszy nosimy przepis na swoje szczęście, to stan naszego ciała jest jak informacja, na ile jesteśmy w kontakcie ze sobą, na ile udaje nam się ten zapis realizować. Językiem duszy jest czucie, a narzędziem do odczytywania znaczenia informacji przesyłanych przez czucie jest umysł. Jeśli czucie i umysł są dobrze skalibrowane ze sobą, to dusza wyświetla się za ich pośrednictwem w zdrowym, radosnym ciele. 

Wiele kultur zaobserwowało, że problemy fizyczne mają związek z problemami natury emocjonalnej i są związane z naszymi przekonaniami. Większość ludzi akceptuje istnienie efektu placebo (kiedy zdrowiejemy, wierząc, że pomaga nam lekarstwo, które w rzeczywistości jest obojętną substancją) i efektu nocebo (kiedy nie zdrowiejemy przyjmując lekarstwo, które powinno nas uzdrowić, bo nie wierzymy w jego działanie), ale same choroby traktuje jak coś, co zdarza nam się zupełnie  losowo. Z kolei wielu badaczy chorób psychosomatycznych jest przekonanych, że  nie tylko choroby autoimmunologiczne, ale praktycznie wszystkie, jakich doświadczamy, z urazami włącznie, są konsekwencją naszego sposobu myślenia, naszych przekonań i problemów emocjonalnych. Zainteresowanych zgłębieniem tematu odsyłam do książki Michela Odoula „Powiedz mi co cię boli, powiem ci dlaczego” https://alicjazdankowska.blog/2020/04/27/powiedz-mi-co-cie-boli/

Od siebie dorzucę tylko kilka swoich obserwacji. W moim odczuciu istnieje bardzo silna zależność pomiędzy naszym stosunkiem do własnych emocji, a doświadczanymi dolegliwościami i chorobami. To, jak postrzegamy swoje emocje, zależy od tego, jak postrzegali je nasi opiekunowie. Jeśli rodzice uczą dziecko, że odczuwanie emocji jest naturalne i ważne, ale wyrażanie ich musi uwzględniać emocje innych ludzi, dziecko nabywa obu potrzebnych umiejętności: uczy się słuchać siebie i uczy się kontrolować swoje zachowanie z szacunku dla innych.

Częściej bywa jednak tak, że któraś z tych umiejętności zostaje pominięta: albo rodzic uczy dziecko nadmiernie się kontrolować (tłumić swoje emocje bez wysłuchania ich), albo uczy dziecko nadmiernie skupiać się na sobie (lekceważyć odczuwanie innych).

W tym pierwszym przypadku tłumienie potrzeb emocjonalnych przeradza się w tłumienie wszelkich innych potrzeb. Tacy ludzie długo potrafią być silni, niezawodni, znoszący wiele więcej niż inni bez skargi i pozornie zdrowi. Pozornie, bo wyniszczenie postępuje pod powierzchnią, tylko jego sygnały nie są dopuszczane do głosu tak samo jak dziecięce emocje. Tacy ludzie są jak ząb zjedzony przez próchnicę, ale otoczony twardym nienaruszonym szkliwem. Przebicie się problemu w jednym miejscu odkrywa ogrom zniszczenia wewnątrz – najczęściej ciężką chorobę, która według obserwatorów pojawiła się „nagle”. Tłumienie potrzeb emocjonalnych wręcz hydraulicznie powoduje powstawanie problemów ze zdrowiem fizycznym.

Kiedy usztywniamy się  w obronie emocjonalnej, sztywniejemy fizycznie; kiedy emocjonalnie podporządkowujemy się innym, nasz organizm fizycznie też przejmują obcy – wirusy, bakterie, pasożyty, nowotwory; kiedy nie mamy równowagi emocjonalnej, zaburza się równowaga w funkcjonowaniu naszych narządów i układów, prowadząc do powstania dolegliwości i chorób.

W drugim przypadku, kiedy emocje i odczucia z ciała nie są tłumione, a wyolbrzymiane, człowiek żyje jak przy radiu włączonym na pełny regulator. Każda najmniejsza emocja i potrzeba brzmi jak histeryczny krzyk; słuchanie go powoduje dezaprobatę innych, lekceważenie go powoduje, że przybiera na sile i powoduje ataki paniki, napadowe bóle, dolegliwości, które nie mają medycznego uzasadnienia.

Pojawia się lęk, bezsilność, poczucie braku wpływu na swój stan emocjonalny, co często przeradza się w stany lękowe, depresje, natręctwa i inne zaburzenia czy choroby psychiczne.

Wypracowanie sobie właściwego podejścia do swoich emocji powoduje, że odczuwamy to, co jest, bez przejętego od opiekunów filtra. Drobne emocje odczuwamy jako drobne, silne jako silne; reagując na te drobne unikamy pojawienia się silnych, bo wysłuchane emocje nie mają powodu krzyczeć. Czytając swoje emocje z pomocą umysłu jesteśmy w stałym kontakcie ze sobą, ze swoją duszą, która podpowiada nam, co dla nas dobre, co nas uszczęśliwi. Tak jak właściwe pH organizmu uniemożliwia rozwój patogenom, tak i dobre samopoczucie, dobra wewnętrzna energia zapobiega rozwojowi chorób. Dolegliwości i choroby nie są standardem, koniecznością ani karą, są informacją. Aktywujemy je oddalając się lub odcinając od swojego prawdziwego ja, od swojej duszy. Wiele chorób jest „dziedziczonych” w ten właśnie sposób: nie za pomocą genów, a za pomocą wyuczonych przez naśladownictwo mechanizmów reagowania, sztywnych schematów radzenia sobie odciętych od naszych autentycznych zmieniających się potrzeb.

Zapomniana część „ja”

Tam, gdzie rodzice są słabi, dzieci muszą być silne, i na odwrót – gdzie rodzice są nadmiernie ekspansywni, tam dzieci stają się słabe, zależne. Bardzo często silna strona rodzica staje się słabą stroną dziecka, a słaba strona rodzica – silną stroną dziecka. Z tego powodu zmiana myślenia o swojej słabości jest podwójnie trudna: nie tylko trzeba wystąpić przeciwko lękom, które ją chronią, ale i przeciwko lękom związanym z odstraszającym przykładem po drugiej stronie. 

Na przykład ktoś może czuć się słaby fizycznie, ale bać się zmiany, widząc, jak przeciążenie fizyczne odbija się na zdrowiu rodzica. W umyśle powstaje konflikt typu unikanie-unikanie: nie chcę być słaby, ale nie chcę też zrobić sobie krzywdy przesadną eksploatacją. Komuś może ciążyć tłumienie emocji, ale może też uważać, że jego wybór ogranicza się do tego co ma lub do przeciwnego schematu czyli wybuchów emocjonalnych. Ktoś inny może cierpieć biedę, ale nie chcieć tego zamienić na dobrobyt związany z utratę życia z powodu przesiadywania w pracy do nocy. Ktoś cierpi z powodu przemocy, ale trudno mu się uwolnić od takich relacji, kiedy wierzy, że po drugiej stronie czeka go tylko fałszywa czułość pod postacią manipulowania słowami. Ktoś może źle znosić presję, ale tkwić pod cudzym naciskiem, bo wolność kojarzy mu się z całkowitą samotnością.

Podobnie jest z silną stroną. Wcale nie przynosi nam ona samych korzyści, ale forsujemy ją z lęku przed słabością, którą obserwujemy u rodziców. Ktoś staje się okrutny z lęku przed byciem ofiarą cudzej przemocy. Ktoś eksploatuje swoje ciało lub umysł, żeby odegnać lęk przed staniem się zależnym od innych (fizycznie, materialnie, intelektualnie). Ktoś ucieka w samotność od wszelkich relacji, bo nie chce żyć pod czyjąś presją. 

Jak długo dane w naszych umysłach ograniczają się do danych z naszego doświadczenia, pozostajemy w schematach. Naśladujemy je lub odwracamy, ale z nich nie wychodzimy. Wybieramy mniejsze zło, a właściwie robi to za nas nasz pokładowy komputer, czyli umysł. Jego zadaniem jest zapewnić nam przeżycie, wybiera więc to, co w specyficznym kontekście zwycięża. Czasem jest to siła, wręcz przemoc. Czasem spryt, zaradność. Czasem umiejętność dostosowania się, adaptacji, podporządkowania. Czasem przedstawianie siebie jako ofiary i branie innych na litość. Wytwarzamy w sobie to, co działa, co się w naszej konkretnej sytuacji sprawdza, co zapewnia nam akceptację opiekunów, czyli przetrwanie.

Co może wybić umysł ze schematów? Nowe, inne doświadczenie, własne lub cudze, z którym utożsamimy się emocjonalnie. Coś, co poruszy nasz umysł i serce w tym samym czasie. Może to być rozmowa, książka, film, piosenka – cokolwiek, co dotknie naszych pourażanych miejsc w czuły, nieraniący sposób i wzbudzi w nas wątpliwość co do naszych lękowych przekonań o sobie, ludziach i świecie. Umysł traktuje takie intelektualno-emocjonalne doświadczenie jako prawdę (w przeciwieństwie do treści wyłącznie intelektualnych). A kiedy ta prawda nie zgadza się z istniejącą logiką umysłu, pojawiają się pytania z najgłębszego poziomu: jak jest? kim jestem? po co żyję? jaki jest sens tego, co robię? na czym mi zależy? z czym czuję się dobrze? jacy są ludzie? czy istnieje siłą wyższa?

Dopóki tkwimy w schematach wynikających z naszego jednostkowego doświadczenia, żyjemy połowicznie niczym roboty; rozwijamy się fizycznie i intelektualnie, ale emocjonalnie i duchowo pozostajemy niedojrzali, nieświadomi. O emocjonalności i duchowości nie rozmawia się ani w rodzinach, ani w szkole. Jeśli nikt nas nie pyta, co chcemy zjeść i w co się ubrać, nie zastanawiamy się nad tym; jemy i ubieramy to, co nam dają, i nie inaczej jest z innymi sferami: bierzemy za własne to, co jest. Nadopiekuńczość nie rozwija – nie stawia pytań, daje odpowiedzi. 

Wydawałoby się, że to, czego nie dostajemy w życiu, dostaniemy w internecie. Ale internet tylko odbija rzeczywistość, na dodatek w krzywym lustrze. Masy ludzi dzielą się wiedzą, szczegółami swojego życia i poradami – jak jeść, jak ćwiczyć, jak się uczyć, jak pracować, jak poczuć się lepiej i w co wierzyć. W internecie jest wiele treści dla umysłu, ale bardzo niewiele dla duszy. Są odpowiedzi, ale nie ma pytań, które zmuszałyby do znalezienia swojej własnej prawdy.

Często słyszę pytanie, skąd biorę pomysły do swoich tekstów, kto mnie inspiruje, jacy autorzy, jakie książki. Sama zaczęłam się nad tym zastanawiać – i doszłam do wniosku, że po prostu mam w życiu szczęście. Moja duchowość rozwijała się na równi z innymi sferami, a właściwie najswobodniej, bo niezauważana, więc nie została zablokowana cudzym lękiem, cudzymi wytycznymi, cudzymi odpowiedziami.

Miałam szczęście jako dziecko, że główną i w pełni akceptowaną rozrywką mojego dzieciństwa były książki. Czytałam wszystko, co było osiągalne w tamtych trudnych czasach. Opowieści o zwierzętach wzruszały i budziły empatię, baśnie Andersena przerażały i zmuszały do zadawania sobie egzystencjalnych pytań, młodzieżowe powieści Siesickej pokazywały bohaterów i relacje zupełnie inne od tych, które znałam. To było jak drugie równoległe życie: świadomość, że jest coś więcej niż to, czego doświadczam osobiście.

Miałam szczęście, że kiedy byłam nastolatką, religia odbywała się w salkach, nie w szkole, a spotkania prowadził ksiądz mocno niestandardowy – młody, energiczny, kontaktowy, pasjonat. Nie wykładał, chciał z nami rozmawiać. Nie podawał gotowych odpowiedzi, zadawał mnóstwo pytań. Jednym tak bardzo mnie zaskoczył, że pamiętam je do dzisiaj: „co jest ważniejsze, tłum czy jednostka?”. Przez wiele lat nie potrafiłam na nie odpowiedzieć, ale o to właśnie chodziło – żeby zasiać pytanie, rozbudzić ciekawość, ustawić umysł na rozwiązywanie innych problemów niż te materialne i intelektualne.

Miałam szczęście, że potem znowu znalazłam inspiracje w książkach, tym razem takich, których autorzy swoimi słowami nazywali to, co mnie było trudno nazwać samej. To byli nie tylko przedstawiciele różnych nurtów psychologii jak Erich Fromm, Karen Horney, Carl Rogers, Milton Erickson, ale i zwykli-niezwykli ludzie jak Martin Gray czy Neale Donald Walsch, albo hinduski jezuita (odrzucony przez Kościół) Anthony de Mello i wielu współczesnych jak Gary Zukav czy Bruce Lipton. Nie sposób wymienić ich wszystkich, każdy wniósł coś do mojego sposobu myślenia, nazwał kawałek mojego czucia. Z wieloma nie zgadzałam się w innych kwestiach, ale każdy mówił swoim własnym językiem o swojej własnej prawdzie, i ta inspiracja liczyła się najbardziej.

No i miałam szczęście, że mogłam sobie wybrać zawód, który codziennie od 30 lat dostarcza mi nowych danych o tym, jak funkcjonują ludzie WEWNĄTRZ. Dlatego jestem głęboko przekonana, że nie potrafimy być szczęśliwi pomijając najgłębszą część siebie, odrzucając duchowość albo zastępując ją religią. Z radością obserwuję powolny, ale wyraźny powrót obszaru duchowości do psychologii, która próbując spełniać weryfikowalne kryteria nauki zabrnęła głęboko w intelektualne koleiny.

Duchowość jest takim samym obszarem „ja” jak emocjonalność, intelekt czy fizyczność. Nadaje pozostałym sferom sens, znaczenie – dlaczego robię to, co robię, wybieram w ten, a nie inny sposób, co sprawia mi radość, kim jestem, jakie mam priorytety. Bez kontaktu z własną duchowością popadamy w rutynę i upodabniamy się do robotów; utykamy w swoich schematach i życie przestaje nas cieszyć. Obecna fala depresji i zaburzeń psychicznych to nic innego jak skutek rozwijania fizyczności i intelektu kosztem emocjonalności i duchowości. Znamy anatomię i metabolizm ciała lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a chorujemy bardziej. Wiemy wszystko o wszystkim, ale nic nie przynosi nam radości. Mamy gigantyczne możliwości technologiczne, ale prowadzą one najczęściej do uzależnienia. Bo emocjonalnie i duchowo pozostaliśmy dziećmi. Bo korzystamy z połowy siebie. Bo nie zadajemy sobie pytań, w tym tego zasadniczego – „po co?”.

Auto-kalibracja

Miłość polega elastycznym, nieschematycznym dawaniu i wymaganiu, zgodnie z bieżącymi potrzebami obu stron. Miłość jest jak moneta – na jednej stronie jest wyryte TAK, na drugiej NIE. Doświadczenia z dzieciństwa powodują, że mamy tendencję do schematycznej postawy – nadmiernego dawania lub zbytniego wymagania. Wtedy miłość zamiast stawać się silniejsza, więdnie i usycha – bo nie jest miłością, nie zauważa drugiego człowieka; jest wyuczonym schematem zachowania. I bez względu na to, czy są to zachowania moralnie oceniane jako „dobre” (jak poświęcanie się) czy jako „złe” (przemocowe), ich źródło i skutek są takie same: nie pochodzą z miłości i nie tworzą miłości.

Jak doświadczamy miłości w dzieciństwie, tak w nią wierzymy i tak ją później odtwarzamy dla siebie. 

Jeśli rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie tak samo jak sobie i wyjaśniają mu swoje intencje (dlaczego wybrali takie a nie inne zachowanie), dziecko doświadcza miłości. CZUJE się kochane i uczy się ROZUMIEĆ, na czym polega miłość.

Kiedy rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie, ale nie zauważają własnych uczuć i nie mówią o nich, bo są zbyt skupieni na dziecku, wtedy dziecko CZUJE się kochane, ale nie uczy się kochać innych. Nie ROZUMIE, na czym polega miłość. Chce ją czuć, więc próbuje ją kupić lub wymusić na innych.

Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia, bo są zbyt skupieni na sobie, ale deklarują swoje uczucia do niego, wtedy dziecko nie CZUJE się kochane, ale stara się ROZUMIEĆ, że rodzice je kochają. Będzie próbowało poczuć miłość, próbując na nią zasłużyć, zapracować.

Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia ani nie mówią mu, że jest kochane, dziecko nie doświadcza miłości. Nie CZUJE jej i nie ROZUMIE, przestaje wierzyć w jej istnienie.

Wszyscy jesteśmy mieszanką miłości i lęku odziedziczoną po naszych rodzicach czy opiekunach. Trudno jest kochać dziecko zdrowo, kiedy samemu się choruje, mniej lub bardziej, bo nie można dać tego, czego się nie ma. Ale wbrew pozorom nie trzeba być idealnym, żeby nauczyć miłości. Wystarczy być szczerym, autentycznym. Nazywać dobrym to, co dobre, umieć się przyznać do tego, co dobre nie było i za to przeprosić. 

Największą krzywdą jest nazywanie miłością tego, co nią nie jest, ponieważ wtedy dziecko szukając miłości, szuka czegoś zupełnie innego. Szuka krzywdy i cierpienia, które zlały się z miłością w jedno, zrosły się z jej definicją, wypaczyły jej znaczenie. I to zazwyczaj znajduje, przyciąga do siebie, tworzy.

Nie ten rodzic, który krzywdzi i przeprasza, najbardziej blokuje dziecku dostęp do miłości, a ten, który krzywdzi i twierdzi, że robi to w jej imieniu. Nie tylko rodzic zresztą, bo tak samo zachowujemy się w relacjach partnerskich (to tak apropos dzisiejszego „święta”).

Odbijamy otrzymaną nie-miłość w potrzebie doświadczania cudzej lub własnej krzywdy jako dowodu miłości. Oprócz doświadczenia i wzorców mamy jednak dwa własne odbiorniki – serce i umysł. Jeśli nie ma między nimi zgodności, jeśli CZUJEMY i ROZUMIEMY miłość inaczej, to wskazówka, że wymagamy auto-kalibracji.

Dlaczego nie lubimy siebie?

Nie lubimy siebie, bo nauczyliśmy się widzieć siebie w sposób krytyczny i oceniający na podstawie naszego wczesnego doświadczenia – tak jak patrzyli na nas bliscy przez swoje własne wzorce i kompleksy. Ma tu znaczenie nie tylko to, co opiekunowie mówili nam wprost, ale także to, co sami wywnioskowaliśmy z ich postawy względem nas, z ich reakcji na nasze zachowanie.

Gdyby po urodzeniu przeniesiono nas do innej rodziny o odmiennych przekonaniach i wzorcach, dzisiejsze kompleksy mogłyby być naszymi atutami… Brzmi to niewiarygodnie, ale tak właśnie się dzieje – przejmujemy sposób myślenia o sobie od naszych pierwszych autorytetów. Dlatego na przykład są osoby otyłe, które mimo społecznej presji nie mają na tym tle żadnych kompleksów i są osoby perfekcyjnie wyglądające, które wstydzą się swojego ciała. Obiektywnie mierzalny stan rzeczy nie ma decydującego znaczenia, znaczenie ma to, w co wierzymy, w co nauczyliśmy się wierzyć – bez względu na to, czy jesteśmy swoich przekonań świadomi czy nie. A ponieważ nie można dać czegoś, czego się nie ma, więc jeśli w jakimś zakresie nie potrafimy polubić siebie, nie potrafimy tego także wobec innych.

Czy można to zmienić? Tak, ale nie można tej zmiany otrzymać w prezencie z zewnątrz, od innych, ani zmienić kogoś. Każdy z nas może to zrobić jedynie sam dla siebie za pomocą swojej świadomości. Jeśli w obrazie siebie z dzieciństwa jest zapis o kompleksie na punkcie urody, to żadna ilość komplementów od innych ludzi tego całkowicie nie zmieni; jeżeli jest zapis o jakimś braku (inteligencji, umiejętności zachowania się w towarzystwie, talentu do czegoś), to żadna ilość zapewnień, kursów, certyfikatów i innych obiektywnych dowodów tego nie wymaże, wciąż pozostanie niepewność. Zmienić obraz siebie może tylko jego właściciel, uświadamiając sobie ograniczające go przekonania i decydując się je zweryfikować, świadomie przyjąć inne.

Tworzymy swoje życie jak wydruk z programu pracującego w naszym umyśle. Kiedy jesteśmy niezadowoleni z tego co tworzymy, kiedy towarzyszą nam rozczarowania efektem i częste negatywne emocje, to właśnie znak, że nie działamy w zgodzie z prawdziwym sobą, że robi to za nas autopilot – zlepek cudzych wierzeń, cudzych pomysłów na życie i cudzych opinii o nas samych. To sygnał, żeby zweryfikować swoje przekonania, zrobić w umyśle porządek – posprzątać go za pomocą swojej świadomości.

Dwie strony

Empatia umożliwia zrozumienie drugiego człowieka bez oceniania go. Jeśli jednak dziecko stale jest zmuszane do podporządkowania się potrzebom i uczuciom rodziców czy opiekunów, uczy się obdarzania empatią innych z wyłączeniem siebie.

Brak empatii wobec siebie prowadzi do tego samego co brak empatii wobec innych: do oceniania, nadmiernego krytycyzmu, lękowego szufladkowania i w konsekwencji potrzeby wybaczenia.

Empatia pozwala na porozumienie jeśli obejmujemy nią i siebie, i innych.

Zarządzanie sobą

W pierwszych latach życia o wszelkie nasze potrzeby dbają nasi opiekunowie – to oni muszą odgadnąć, czy płaczące niemowlę jest głodne, mokre czy chore; opiekunowie muszą zdecydować, co można dać do jedzenia rocznemu dziecku; czym może bawić się dwulatek, żeby nie zrobił sobie krzywdy; czy trzylatek powinien iść do przedszkola czy zostać z opiekunką w domu; czy pozwolić pięciolatce samej wybierać ubrania, itp. 

Optymalnie jest wtedy, kiedy rodzice stymulują samodzielność dziecka i tam, gdzie ją osiągnie, przestają je wyręczać. Najkorzystniej jest wtedy, kiedy dorośli wyznaczają bezpieczne granice i w ich ramach pozwalają dziecku wybierać. 

Praktycznie jednak bardzo często rodzice mylą potrzeby dziecka z własnymi, jak w tym żarcie, że „sweterek to rzecz, którą mama zakłada dziecku, kiedy jej się robi zimno”. I czasem dziecko nie ma wyboru, bo musi nosić/jeść/robić tylko to, co jest akceptowane przez rodziców, co jest spełnieniem ich, nie jego potrzeb czy pragnień. Kiedy rodzice nie pytają dziecka, czego chce (bo autorytarnie wiedzą lepiej), dziecko nie uczy się pytać siebie, zastanawiać się nad swoimi potrzebami i preferencjami; podporządkowuje swoje realne potrzeby wizji opiekunów, aby utrzymać ich akceptację, a potem akceptację innych ważnych dla siebie osób. W dorosłym życiu taka osoba nie pyta siebie, czego chce; pyta innych, co powinna zrobić, pyta szefa, jak ma pracować, pyta dietetyka, co ma jeść, pyta dekoratora jak ma urządzić mieszkanie, sprawdza trendy mody, żeby wiedzieć jak się ubrać.

Bywa też odwrotnie, kiedy rodzice nie chcą ograniczać dziecka w jego wyborach i pozwalają mu decydować o wszystkim, choć ono nie ma pojęcia o konsekwencjach tych wyborów. Pozwalają mu spędzać czas przed ekranami, chodzić spać o dowolnej porze, decydować o tym, co i kiedy mają robić dorośli. Wbrew pozorom bez pomocy opiekunów także i w tym przypadku dziecko nie nauczy się wybierać właściwie – wie, czego chce, ale nie uczy się konsekwencji tych wyborów (np. jest zmęczone i rozdrażnione, ale nie wiąże tego z faktem, że nie przespało nocy czy że jego dieta jest oparta głównie na słodyczach). W dorosłym życiu taka osoba sięga po wszystko, na co ma ochotę, ale konsekwencjami swoich wyborów, swoim złym samopoczuciem, obarcza innych. Mówi na przykład „to było po pijanemu, to się nie liczy”, jakby to ktoś inny podjął decyzję o piciu alkoholu; albo uważa, że ma prawo być arogancki, bo jest głodny, jakby to ktoś inny podejmował za niego decyzję, kiedy jeść; albo stale narzeka na swoją pracę czy partnera, jakby to ktoś inny wybrał to dla niego.

Uczymy się zarządzania swoimi potrzebami tak jak wszystkiego innego: w obszarach, gdzie nas zaniedbywano, zaniedbujemy siebie; gdzie nas wyręczano, oczekujemy, aż inni się nami zajmą; gdzie decydowano za nas, czekamy na polecenia z zewnątrz. I tylko tam, gdzie przeszliśmy właściwy trening samoobsługi,  automatycznie robimy to właściwie, czyli w sposób, który przynosi nam dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie.

Jak w lustrze

To, co rodzicom podoba się w dziecku, co nagradzają swoim zainteresowaniem i uznaniem, staje się jego przekonaniem o swojej mocnej stronie. To, czego rodzice nie akceptują w swoim dziecku z powodu własnych słabości czy kompleksów, staje się jego przekonaniem o swojej słabej stronie. Mimo, że później inni ludzie mogą wychwalać i komplementować ową „słabą stronę”, zaprzeczając tym zapisom, nie zostają one samoistnie przeprogramowane. Po pierwsze dlatego, że rodzice są dla dziecka pierwszym niepodważalnym autorytetem i ich brak akceptacji wiąże się z bardzo silnymi emocjami. A im silniejsze emocje, tym silniejszy zapis. Po drugie dlatego, że umysł automatycznie broni starych zapisów jako „prawdy”, wzoru, matrycy – i bez naszego świadomego udziału ich nie przeprogramuje. 

Dlaczego tak trudno nam przeprogramować to, że coś jest naszą słabością na przekonanie, że nią nie jest? Bo musimy to sobie (umysłowi) udowodnić, musimy zadziałać tak, jakby to była prawda – musimy złamać lęk, który nas przed tym powstrzymuje. Ten lęk jest problemem, nie samo przekonanie. W zakresie swojej mocnej strony nie boimy się ryzykować, zmieniać, próbować nowego, nie boimy się ośmieszenia, choć wcale nie zawsze wygrywamy. Za to w zakresie swojej słabej strony zaryzykowanie czegokolwiek wydaje się skokiem w przepaść. Tamten stary dziecięcy lęk nas paraliżuje. Próbujemy wszystkiego, żeby go zagłuszyć, ukryć, zapomnieć. Gdybyśmy go wysłuchali, brzmiałby mniej więcej tak: „a co jeśli okaże się że naprawdę nie można mnie kochać, że jestem nie do zaakceptowania?”. To jest myśl małego, całkowicie zależnego od dorosłych, przerażonego dziecka. Ile sensu ma dla dorosłego? Kto decyduje o tym, jaka jest nasza wartość, od czego ona zależy – i jaki to ma związek z miłością? 

Ludzie nie kochają nas tak, jak na to zasługujemy, bo miłość jest bezwarunkowa, nie można na nią zasłużyć. Ludzie kochają nas tak, jak ONI potrafią, niezależnie od tego, jacy jesteśmy. Kiedy pokochamy siebie na tyle, żeby zaryzykować ekspozycję swojej słabej strony, przyciągamy tych, którzy potrafią kochać. Kiedy udajemy doskonały produkt i próbujemy zaprezentować się w jak najlepszym opakowaniu, zakrywając to, czego się wstydzimy, przyciągamy tych, którzy handlują – kupują, sprzedają, porzucają, wymieniają na lepszy model.

My sami decydujemy czy i jak inni nas kochają, bo robią to dokładnie tak, jak my to robimy wobec siebie.

Ok czy nie ok?

Dziecko nie widzi świata takim jaki jest, tylko w taki sposób, w jaki przedstawiają go jego rodzice czy opiekunowie.

Jeśli najważniejsze dla dziecka osoby okazują mu zainteresowanie, ciepło, serdeczność i wsparcie, w umyśle dziecka pojawia się bazowe przekonanie „jestem ok”. Jeśli dodatkowo rodzice potrafią życzliwie stawiać dziecku granice, w zdrowy sposób dbając o własne potrzeby i uczucia, w umyśle dziecka pojawia się zapis „inni są ok”. To wzorcowe ustawienie pozwala dziecku rozwijać się bez przeszkód i blokad, bez krzywdzenia innych lub siebie.

Jeśli dziecko czuje się kochane, ale rodzice nie potrafią kochać samych siebie i pozwalają dziecku na przekraczanie ich własnych granic, krzywdzenie siebie (od pozwolenia na zaniedbywanie swoich potrzeb i uczuć po tolerowanie przemocy wobec siebie – krzyku, wyzwisk, rękoczynów), to u dziecka kształtuje się przekonanie „ja jestem ok, inni nie są ok”. To przekonanie powoduje co najmniej egocentryzm i narcyzm („wszystko kręci się wokół mnie”, „muszę być w centrum wydarzeń”, „jestem centrum świata”, „uwaga innych powinna skupiać się wyłącznie na mnie”); może także przerodzić się w socjopatię. Taki wzorzec nakazuje bowiem dbać o siebie kosztem innych; krzywda innych jest standardem, potrzebnym do tego, żeby samemu wzrastać.

Jeżeli dziecko odczuwa brak miłości rodziców w postaci jakiejś formy odrzucenia (od zaniedbania po przemoc), definiuje siebie jako „nie jestem ok”. Jeśli rodzice przy tym idealizują siebie i swoją miłość do dziecka („tak bardzo się staram”, „oddał(a)bym życie za ciebie”, „wszystko robimy dla ciebie”), bazowym ustawieniem w umyśle dziecka staje się „ja nie jestem ok, inni są ok”. Powoduje to stałe poczucie winy, niską samoocenę bez względu na rzeczywiste osiągnięcia, podporządkowanie innym, krzywdzenie siebie, żeby zasłużyć bądź zapracować na miłość lub chociaż akceptację tych lepszych od siebie. 

Jeżeli dziecko nie doświadcza miłości, a jego opiekunowie rażąco nie wywiązują się ze swojej roli (np. stosują przemoc, są uzależnieni, porzucają dziecko), to w jego umyśle zostaje zapisane przekonanie „ja nie jestem ok, inni nie są ok”, czyli w skrócie: cały świat jest nic nie warty, nie ma po co żyć. Takie ustawienie powoduje  brak chęci i sensu życia, odbiera energię i nadzieję potrzebne do rozwoju.

Pierwsze doświadczenia w relacjach z innymi ludźmi stają się wzorcem dla wszystkich naszych przyszłych relacji. Możemy zmieniać miejsca i ludzi, ale typ relacji pozostanie ten sam, dopóki sobie nie uświadomimy swojego wzorca i nie zmienimy go. Często zresztą sami to zauważamy w jakimś obszarze („dlaczego w każdej pracy mam przemocowego szefa?”, „dlaczego zawsze trafiam na facetów drani?”, „dlaczego przyjaciele ode mnie odchodzą?”, „dlaczego moje dzieci mnie nie szanują, nikt mnie nie szanuje?, „dlaczego moje związki trwają maksymalnie kilka tygodni?”). 

Jeśli nie pasuje nam to, co mamy, to znaczy, że podświadomie wybieramy z przekonania, że albo inni ludzie, albo my sami nie jesteśmy w porządku. Bardzo często są to przekonania cząstkowe, mówiące, że jakaś część nas nie jest w porządku, albo jacyś ludzie (np. kobiety/mężczyźni). Wystarczy świadomie wybrać przeciwstawne przekonanie i zacząć reagować z jego poziomu, (realizować je w praktyce, bo umysł uczy się tylko na doświadczeniu), a wszystko wokół nas zacznie się zmieniać. Przyciągamy dokładnie to, co do nas pasuje, co odpowiada naszej energii. Zmieniając swoją energię, przyciągamy to, co pasuje do tej zmiany.

Konsekwencje braku więzi emocjonalnej

Potrzebujemy genów dwojga rodziców, żebyśmy zaistnieli w sensie biologicznym, i potrzebujemy wzorców obojga rodziców, żebyśmy mogli rozwijać się w sensie emocjonalno-społecznym. 

Wiadomo, że fizyczny brak obecności jednego z rodziców w procesie wychowania  powoduje u dziecka zaburzenia samooceny i trudności w nawiązywaniu relacji z rówieśnikami czy w pełnieniu ról społecznych. Jednak sama fizyczna obecność rodzica nie gwarantuje prawidłowego rozwoju dziecka. 

Nader często zdarza się, że rodzice są fizycznie obecni, ale nie nawiązują z dzieckiem więzi emocjonalnej. Nie nawiązują, bo nie potrafią, ponieważ nie uporali się z własnymi problemami emocjonalnymi. Skutki braku tej więzi mają swoje odbicie w rozwoju emocjonalnym dziecka tak samo, jak nieobecność fizyczna któregoś z rodziców.

Aby nauczyć się zarządzać sobą, potrzebujemy nauczyć się od swoich opiekunów jak siebie wspierać (wzorzec „matki”: wrażliwości i zrozumienia, rodzicielskiego „tak”) oraz jak się chronić (wzorzec „ojca”: stanowczości i wymagania, rodzicielskiego „nie”). 

Generalizując, prawidłowa więź emocjonalna z matką powoduje prawidłowy rozwój własnej wrażliwości, umiejętności rozumienia i wspierania siebie (i w następstwie innych ludzi). Brak lub zaburzenia tej więzi skutkują problemami w zarządzaniu swoją wrażliwością, zwracaniem swojej wrażliwości przeciwko sobie – blokowaniem jej w pewnych obszarach i kompensacyjnym nadużywaniem w innych. 

Z kolei prawidłowa więź emocjonalna z ojcem powoduje prawidłowy rozwój poczucia własnej siły, umiejętności obrony siebie, stawiania granic i wymagań – najpierw sobie, potem innym. Brak lub zaburzenia tej więzi skutkują brakiem umiejętności zarządzania swoją siłą, zwracaniem swojej mocy przeciwko sobie – blokowaniem jej w pewnych obszarach i przemocowym nadużywaniem w innych (wobec siebie, a lustrzanie także wobec innych).

Brak zdrowej więzi emocjonalnej z każdym z rodziców powoduje zakłócenia w rozwoju emocjonalnym dziecka, objawiającem się jego dyskomfortem emocjonalnym, zmianami nastrojów, naprzemiennym poczuciem winy i krzywdy, nieumyślnym, ale nie mniej przez to bolesnym krzywdzeniem siebie i innych. W efekcie z czasem powstają i utrwalają się problemy czy zaburzenia emocjonalne, które nierozwiązane blokują tworzenie więzi emocjonalnej dorosłej już osoby ze swoimi własnymi dziećmi: cykl się powtarza, trauma w postaci braku zdrowej więzi emocjonalnych w rodzinie zostaje przekazana z pokolenia na okolenie.

Stąd cokolwiek robimy dla swojego zdrowia emocjonalnego, robimy to automatycznie dla swoich dzieci, ale także swojego partnera życiowego i wszystkich, którzy pozostają z nami w jakichkolwiek relacjach. Zmiana jednego elementu w systemie zmienia cały system. A sterowniki do tej zmiany są wewnątrz każdego z nas 🙂