Rodzimy się jako element systemu. Zanim jesteśmy w stanie zacząć się zastanawiać, kim jesteśmy, jakie mamy predyspozycje, co lubimy i czego chcielibyśmy od życia, już realizujemy jakiś systemowy scenariusz – nic więc dziwnego, że łatwo zdobyć naszą uwagę słowami odnoszącymi się do naszego stłumionego czucia, jak radość, szczęście, pasja, odrodzenie, nowe życie, marzenia, rozwój, samorealizacja. Problem w tym, że jeśli nigdy nie zastanawialiśmy się, co one dla nas znaczą, ktoś inny z łatwością dopisze do nich własny scenariusz – stąd większość ludzi bezrefleksyjnie zamienia jeden system na drugi, jeden scenariusz na inny, wmawiając sobie, że to dla ich dobra, że tego właśnie pragnęli. Ci, którzy się zorientują w tym przekręcie, zderzają się z nowym systemem i konsekwencjami zaufania mu. I znowu, większość z nich, rozważając potencjalne zyski i straty, poddaje się i jak w syndromie sztokholmskim utożsamia swoje dobro z dobrem swojego prześladowcy. Wierzy w jego zalety, albo wierzy, że musi udawać, że wierzy, żeby przeżyć.
Kiedy zmurszałe systemy-giganty zaczynają pękać i ludzie masowo zaczynają widzieć, że system ochrony zdrowia nie zapewnia im wyleczenia, że system oświaty nie zapewnia im ani wiedzy, ani umiejętności, że wielkie korporacje nie istnieją dla dobra swoich pracowników, wtedy szeroko otwierają się drzwi dla tych, którzy hasłami odnoszącymi się do odwiecznych ludzkich tęsknot ściągają rozczarowanych ludzi do swoich biznesów, sekt czy partii – w istocie bazujących na identycznym schemacie hierarchicznego wykorzystania. Notabene czy show business funkcjonuje inaczej?
Morał z filmu „Rebirth” jest taki, że jeśli nie wiesz, czego chcesz, ktoś zdecyduje o tym za ciebie; ty możesz jedynie wybrać, czy staniesz się lojalną twarzą systemu (wtedy dostaniesz udział w zyskach), czy też będziesz z nim ślepo walczyć (wtedy system cię zniszczy, zabierając ci wszystko, co dotąd osiągnąłeś). Robimy więc dobrą minę do złej gry, nie widząc innego wyjścia. Sprzedajemy siebie za cenę, jaką system nam oferuje. Dla prestiżowej etykietki przyklejanej przez system znosimy mobbing, molestowanie, dyskryminację; utratę godności, zdrowia i własnej duszy.
Film ma niskie oceny, większość komentarzy świadczy o niezrozumieniu jego fabuły. To paradoksalnie dowód na prawdziwość jego przekazu: nie można zobaczyć czegoś, czego się nie czuje. Pytanie nie brzmi, czy Kyle z początku filmu był szczęśliwszy od Kyle’a z końca filmu, bo żaden z nich nie był sobą, nie realizował swojego prawdziwego ja; i tu, i tu Kyle był marionetką jakiegoś systemu. Pytanie brzmi, czy wierzysz, że jest na tym świecie miejsce dla autentycznego Kyle’a. Dla autentycznego ciebie. I dla większości to pytanie jest niezrozumiałe.
Kiedy pisklę wykluwa się z jaja, jego mózg przez kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt godzin (w zależności od gatunku ptaka) uczy się rozpoznawać rodziców. Ten, kto pełni tę rolę w tym czasie staje się wzorcem tożsamości ptaka.
Z ludźmi nie jest wcale za bardzo inaczej. Ci, którzy opiekują się nami przez pierwsze 6 lat naszego życia nadają nam tożsamość. Swoimi reakcjami na nasze istnienie i zachowanie programują to, jak będziemy siebie postrzegać, z jakimi przekonaniami na temat siebie, innych i całej rzeczywistości będziemy tworzyć swoje życie. W kategoriach energii można by powiedzieć – jaką będziemy mieć częstotliwość wibracji i co będziemy do siebie przyciągać. Jeśli świadomie nie zmienimy tej częstotliwości, to zaprogramowanie może trwać całe życie, determinować nas, więzić nasz potencjał, powodować odtwarzanie w kółko tych samych schematów. Ale nie żyjemy sami na bezludnych wyspach, tylko w mniejszych i większych grupach jak rodziny, współpracownicy, mieszkańcy bloku, osiedla, miasta, kraju, kontynentu, całego świata. Realnie albo wirtualnie, możemy się kontaktować z dowolną ilością ludzi i ich wytworów. Każdy z nich niesie sobą informację dla innych – swoją częstotliwość. Jeśli ta częstotliwość jest wyższa niż nasza własna, staje się dla nas inspiracją. To może być cokolwiek: muzyka i każdy inny rodzaj sztuki; wynalazki ułatwiające życie; teksty albo obrazy przenoszące nas w nieznane nam obszary – te fizyczne, ale i te intelektualne, emocjonalne, duchowe. Ta inspiracja wyzwala w nas tęsknotę za czymś więcej niż mamy, za czymś więcej niż aktualnie doświadczamy, motywuje nas do rozwoju. Doświadczenie wyznacza nam granice, przykłady innych ludzi poddają te ograniczenia w wątpliwość.
Żeby jednak inspiracja z zewnątrz przyjęła się w nas samych i na stałe podniosła nasze wibracje, a tym samym przeniosła nasze życie na wyższy poziom (materialnie, intelektualnie, emocjonalnie, duchowo), to jak każde ziarenko, musi paść na podatny grunt. Nie sprawią tego ludzie, których częstotliwość jest zbyt odległa od naszej własnej – im raczej zazdrościmy; ich przykład częściej wyzwala w nas bezsilność niż moc. Nie widzimy drogi, którą przeszli, żeby się zmienić, zakładamy, że są ulepieni z innej gliny, bo są tak bardzo inni od nas samych. Często nas irytują, budzą niechęć, a nawet nienawiść, jakbyśmy chcieli ich ukarać za to, że mają to, o czym my nie ośmielamy się marzyć.
Kogoś z budżetową pensją nie zainspiruje milioner; ale sąsiad, który prowadzi z powodzeniem własny biznes – już tak. Kogoś schorowanego i mającego problemy z samodzielnym funkcjonowaniem nie zainspirują sportowcy bijący rekordy, ale koleżanka, która wróciła do zdrowia. Kogoś uwięzionego w toksycznej relacji nie zainspirują szczęśliwe pary z filmów, ale poruszy przykład ciotki, która rozwiodła się po sześćdziesiątce i tryska radością życia.
Co nie znaczy, że ludzie funkcjonujący ekstremalnie inaczej niż my nie są nam w życiu potrzebni. Ich przykład zmienia nasze myślenie o ograniczeniach, które blokują większość ludzi i stanowią dla nas standard, normę – poddaje je w wątpliwość. Kiedy nie marzniemy tylko w upał, a Wim Hof chodzi po lodowcu bez koszulki, rodzi się pytanie „jak to jest?”. Kiedy Nick Vujicić żyje pełnią życia bez żadnej kończyny, a ktoś znajomy nie wychodzi z domu z powodu pryszczy, to zaczynamy się zastanawiać, co sprawia, że tak się dzieje. Kiedy ludzie po setnych urodzinach biegają w maratonach albo ćwiczą akrobacje, a emeryci wokół nas nie poruszają się bez pomocy, budzi się refleksja czy tak musi być. Każdy taki przykład jest bezcenny, bo sprawia, że zmieniamy myślenie na temat tego, co jest potencjalnie możliwe – nawet jeśli sami tego nie osiągniemy.
Osiągamy to, co jest w naszym zasięgu ustanowionym przez zapisy w naszym umyśle. Nawet jeśli w rodzinnych ustawieniach mamy zapisaną zgodę na minimalny krok rozwojowy, to wiele takich małych kroków może nas zaprowadzić całkiem daleko. Problem w tym, że zmienia nas doświadczenie, nie wiedza. Coś, co angażuje nasze emocje, nie tylko umysł. Jeśli mamy złe doświadczenia, możemy je wymazać jedynie stwarzając sobie dobre, zastępując jeden zapis w umyśle innym.
Pytanie brzmi, jak to zrobić? Jak stworzyć sobie poczucie, że się jest bogatym, kiedy doświadcza się biedy; że się jest mądrym, kiedy inni nas wyśmiewają; że się jest dojrzałym, kiedy inni nas nie rozumieją; że to, w co wierzymy, co myślimy i czujemy, jest ok, skoro inni to odrzucają? W kategoriach energii to pytanie brzmi: jak zachować swoją wibrację, stworzyć, ochronić i stale zwiększać swoje dobre samopoczucie?
Bardzo trudno jest utrzymać własny dobry poziom energetyczny, jeśli nasze otoczenie wibruje inaczej i zaraża nas przy każdym kontakcie negatywną energią jak wirusem. Taka sytuacja oznacza, że powinniśmy zweryfikować swoje przekonania na temat relacji z innymi; zmienić to, czym się otaczamy, co wpuszczamy do siebie.
I odwrotnie: wysoko wibrujący ludzie mogą na jakiś czas wprowadzić nas w swoje pole energetyczne, ale jeśli nie umiemy go utrzymać, trwała zmiana w polu naszej obniżonej energii nie nastąpi. W takiej sytuacji powinniśmy zweryfikować swoje przekonania na własny temat; zmienić grunt, żeby zasiane ziarno mogło zakiełkować.
Stworzenie stałej dobrej energii wewnętrznej polega na poznaniu i zaakceptowaniu siebie oraz na traktowaniu siebie jak swojego najlepszego przyjaciela. Jeśli wiemy, kim jesteśmy, odbieramy innym moc definiowania nas. Jeśli akceptujemy siebie z całą swoją historią i wszystkim, z czego nie jesteśmy dumni, odbieramy innym moc ranienia nas. Jeśli rozumiemy, czego potrzebujemy i dajemy to sobie, odbieramy innym moc kontrolowania nas. Jeśli stwarzamy w sobie przyjazne środowisko i wybieramy relacje, które do tego pasują, to i w nas, i wokół nas tworzy się zewnętrzny obszar zdrowej energii, który wspieramy i który nas zwrotnie wspiera.
Jeśli tak nie jest, to znaczy, że wybieramy dla siebie nie to, czego potrzebujemy. Przyczyna jest zawsze ta sama: stłumione lub zdeformowane przez umysł czucie. Informacje z tego zmysłu są konieczne do tego, żebyśmy zrozumieli siebie i rozpoznali, na czym polega nasze indywidualnie spersonalizowane szczęście. Ci, którzy w tym obszarze wibrują wyżej, mogą nam pomóc oświetlić problem, ale zmienić swoje ustawienia możemy tylko my sami.
Jako obrazek do tego tekstu polecam film „Czekolada” (2000) 🙂
Szaleństwo jednego staje się inspiracją drugiego, a przez niego nadzieja zaraża tłumy innych, i wraca do źródła jak bumerang.
Nie zawsze zdążymy sami usiąść w cieniu zasadzonego przez siebie drzewa, ale zawsze siejąc dobre, pomnażamy dobre. A że wszyscy dzielimy energię jak powietrze, każdy nasz gest oparty na zrozumieniu, szacunku i empatii pośrednio zasila nas samych.
Odkąd sięgam pamięcią, książki były moimi przyjaciółmi. Zanim powstał internet odkrywały przede mną świat, zanim zostałam psychologiem, pomagały mi rozumieć siebie i innych. Zawsze coś wnosiły do mojego życia; sprawiły, że jestem otwarta na nowe, ale nie bezkrytyczna. Bo tak naprawdę wszystko co wyrażamy nie jest obiektywna prawdą, jest jedynie naszą interpretacją pewnych zauważonych zależności, którą dodatkowo wyrażamy właściwym dla siebie, specyficznym językiem. Książka Marka Wolynna nie jest wyjątkiem: jest wyjaśnianiem pewnych faktów przez przyjęte założenia, jest próbą uniwersalnego skatalogowania bardzo różnorodnych doświadczeń i posługuje się wymyślonym do tego celu językiem. W całości może być dla kogoś objawieniem, a dla kogoś innego zbyt metodycznym podręcznikiem. Dla mnie jest pierwszą pozycją od dłuższego czasu, która wniosła do mojego sposobu myślenia coś zupełnie nowego.
Wcześniej – jak wielu ludzi – zastanawiałam się, na ile jesteśmy kreatorami swojego życia, na co mamy wpływ, a co nas ogranicza. Z jednej strony widziałam, że zmiana samego zachowania, behawiorystyczne ćwiczenie innych reakcji nie przynosi trwałych efektów, kiedy pozostaje w sprzeczności z przekonaniami danej osoby. Z drugiej strony poszukiwanie przyczyn swoich problemów w odległych pokoleniach, w czasach, kiedy nas jeszcze nie było i nie mogliśmy osobiście czegoś zarejestrować umysłem lub czuciem, wydawało mi się być czymś w rodzaju rytuału voodoo; w moim odczuciu dawało innym możliwość nieograniczonego krzywdzącego wpływania na nas bez informacji o tym, bez możliwości obrony. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że jesteśmy jedynie ofiarami jakiejś rodowej klątwy, jakichś okoliczności bez własnego udziału; że jesteśmy bezwolnymi pionkami w czyjejś grze. Brakowało mi w tym podejściu tego boskiego pierwiastka mocy, kolidowało mi to z obrazem Miłości/Boga/Wszechświata, jaki w sobie noszę.
Ta książka pomogła mi wyjść poza te schematy myślowe. Raz, że powołuje się na wiele badań naukowych, które trudno zlekceważyć. Dwa, że odnosi się do kwestii energii zapisanej w ciele – czego nie da się odrzucić, i co jest dla mnie oczywiste. Dzięki tej lekturze otrzymałam nową perspektywę patrzenia na kwestie problemów, z jakimi się zmagamy. Uzupełnioną o akceptację historycznego kontekstu swojego życia, o akceptację energetycznego echa doświadczeń swoich przodków.
Od dawna wiadomo, że nie rodzimy się jako czysta karta do zapisania. Mamy geny, które definiują wiele naszych cech, i mamy predyspozycje do tego, co sprawia nam radość i satysfakcję, jakbyśmy przychodzili na świat z planem na siebie zapisanym w duszy. Nic z tego nas jednak nie determinuje ostatecznie: jak dowodzi epigenetyka, nasze geny włączają się i wyłączają w zależności od wpływu środowiska, a dokładniej w zależności od naszej percepcji tego środowiska. Predyspozycje mogą zostać rozwinięte lub wyciszone przez specyficzny sposób wychowania, przez nasze konkretne doświadczenie. Jeśli sobie to uświadomimy, uzyskujemy moc: możemy nauczyć się zarządzać tym, co mamy, w taki sposób, żeby czuć się z tym dobrze, żeby być szczęśliwym. Nie możemy zmienić genów ani doświadczenia, ale możemy użyć tego co dostaliśmy dla siebie, nie przeciwko sobie. Nasza duchowość może zmodyfikować zapisy fizycznych i emocjonalnych reakcji oraz logiki umysłu.
I dokładnie tak samo ma się rzecz w makroskali: przychodzimy na świat w konkretnej rodzinie, która ma swoją historię. Nie tylko geny i schematy reagowania dziedziczone przez pokolenia, ale i historię emocjonalnych traum, bólu przekazywanego w postaci energii. Geny tworzą ogólny zarys naszej fizyczności, intelektu i emocjonalności; wychowanie i socjalizacja rozwijają te cechy w konkretnym stopniu i kierunku, a to wszystko dzieje się nie jak rysunek powstający na białej kartce, tylko na tle tego, co pozostawili po sobie ci, którzy byli przed nami. Dziedziczymy materialnie, intelektualnie, emocjonalnie i duchowo. Nie robi to z nas ofiar losu, nawet nie musi nas to ograniczać – pod warunkiem, że znamy karty, którymi gramy. Odrzucanie tego kontekstu tak samo jak odrzucenie jakiegokolwiek innego elementu rzeczywistości czy obszaru siebie odbiera nam możliwość wpływania na niego. Świadomość tego pozwala nam zarządzać sobą ze znacznie większym zrozumieniem, a tym samym ze znacznie większą efektywnością. Stąd z pełnym przekonaniem polecam tę lekturę.
Baśniowa opowieść o tym, że często nie możemy zrozumieć siebie bez kontekstu swoich przodków. Traumy doświadczone przez przodków nie tylko wpływają bezpośrednio na następne pokolenie i zostają przekazane kolejnemu w zachowaniach i reakcjach emocjonalnych, ale rownież niczym niezneutralizowana trucizna nadal trwają we wspólnej przestrzeni, bardziej lub mniej zatruwając każdego w tym rodzinnym systemie. Doznany i nieprzepracowany ból przodków powoduje, że odczuwamy jego echa we własnym życiu. Próbując sobie z tym bólem poradzić, często odcinamy się od swoich korzeni, żeby zablokować przepływ tego cierpienia. Tylko że w ten sposób blokujemy też całą miłość płynącą wspólnym systemem korzeniowym; blokujemy połączenie siebie ze źródłem. Skazujemy się na izolację, głębokie poczucie samotności i przeciążenia w nadziei uniknięcia cierpienia. W rzeczywistości zamieniamy jeden rodzaj bólu na inny, nie pozwalając dotknąć i uleczyć się miłości.
Jak długo utożsamiamy miłość z cierpieniem, tak długo jesteśmy skazani na błądzenie. Tęsknota za bliskością pcha nas do innych, a kiedy doświadczamy od nich kolejnych zranień, wycofujemy się w samotność, i powtarzamy ten cykl bez końca. Dopiero kiedy uda nam się zobaczyć, że brak miłości pochodzi z doznanego bólu, zostajemy uwolnieni. Przestajemy przyciągać wzorce, schematy, osoby nazwane przez nasz umysł w dzieciństwie „miłością”, a zaczynamy przyciągać prawdziwą miłość, która nie ma nic wspólnego z cierpieniem. Pozbywamy się przymusu powtarzania cierpienia przodków, neutralizując ich ból i jego następstwa swoim zrozumieniem i współczuciem – miłością.
W co wierzymy na swój temat, to wyrażamy swoim zachowaniem. Każdy może być aniołem albo bestią, jeśli pozwoli decydować swojemu doświadczeniu o swojej tożsamości.
Bardzo lubię ten film i chętnie do niego wracam. Za każdym razem od nowa podziwiam kręgosłup moralny głównego bohatera i wraca do mnie pytanie: czy musi być tak, że tylko ci, którzy nie doświadczyli miłości, potrafią ją docenić, potrafią zrobić z niej swój priorytet, potrafią być jej wierni? Czy musi być tak, że trzeba coś stracić, żeby to docenić? Czy musi być tak, że kiedy jakiś rodzaj dobrobytu mamy od urodzenia, to przestajemy to zauważać, być za to wdzięczni, doceniać to? Czy musi być tak, że „trudne czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy”(G. M. Hopf)…?
„Czy jesteśmy swoimi emocjami czy myślami? Jednym i drugim? A może żadnym z nich?
Zanim zdecydujemy, czy utożsamiać siebie ze swoimi emocjami, zadajmy sobie pytanie, czym w ogóle są emocje. Często myślimy o nich jak o niewidzianej sile, która przychodzi kiedy chce, i robi z naszym samopoczuciem co chce, niemal bez naszego udziału. Tak to możemy odczuwać, ale prawda jest znacznie mniej magiczna, a dużo bardziej racjonalna. Gdyby człowiek był samochodem, emocje byłyby lampkami kontrolnymi, które sygnalizują co się dzieje – te ostrzegawcze (emocje negatywne) zapalają się, kiedy występuje awaria. Taka jest właśnie rola emocji – informować „centrum dowodzenia”, jaki jest stan systemu, którym jesteśmy; czego nam potrzeba, a co jest dla nas zagrożeniem; czy podejść, czy uciec. Kiedy emocje nas ostrzegają, są odczuwane jako nieprzyjemne, nazywa się je „negatywnymi emocjami”; odruchowo próbujemy z nimi walczyć jak z wrogiem. Tylko że walczenie z emocjami jest jak walczenie z lampkami kontrolnymi w samochodzie: można coś z nimi zrobić – przykryć, zamalować, rozbić – ale to nie zmienia faktu, że awaria, którą sygnalizowały, pozostaje. I to ona powinna przyciągnąć naszą uwagę, nie same emocje, które są jedynie posłańcami. Szczególnie, że emocje są nieśmiertelnymi posłańcami – wysłuchane odchodzą same, ale zabić ich nie można. Powiem więcej – o ile zabicie posłańca generalnie nie rozwiązuje problemu, o którym przyszedł powiedzieć, o tyle próba zabijania posłańca, któremu na miejscu jednej ściętej głowy wyrastają dwie nowe, to już zupełnie bezsensowna praktyka…
Skoro nic to nie daje, dlaczego mimo to walczymy z nieprzyjemnymi emocjami?
Bo ich nie rozumiemy, nikt nas nie uczy czym są. A są doskonałymi informatorami, choć jednocześnie fatalnymi doradcami, i może stąd taka ich zła opinia. Przekonał się o tym każdy, kto zadziałał na silnych emocjach – powiedział za dużo i za mocno czy podjął gwałtowną, nadmiarową decyzję. Emocje przynoszą informację – im są silniejsze, tym sprawa pilniejsza i wymaga szybkiego rozpatrzenia, ale nie natychmiastowego działania: ani przeciwko emocjom, ani przeciwko tym, którzy te emocje wzbudzili, bo wbrew pozorom nie tam leży problem (a dlaczego — wyjaśnię dalej). Kierując się wyłącznie emocjami, w zwierzęcy, biologiczny sposób walczymy o swoje dobro, nie dbając o innych, nie widząc konsekwencji społecznych, nie dopuszczając innych danych. Działając w złości i gniewie robilibyśmy innym krzywdę, kradlibyśmy z zazdrości, zabijali z nienawiści. Coś nas przed tym powstrzymuje – jednych bardziej, innych mniej, ale jednak.
Co to takiego?…”
Pozwolę sobie tutaj na mały suspens 😉 Powyższy tekst to fragment mojego mini-przewodnika „Kim jestem?”. Jeśli jesteś ciekawa/y dalszego ciągu, napisz do mnie na adres amzpsycholog@gmail.com – prześlę Ci go za darmo, po polsku albo po angielsku, jak wolisz. W zamian proszę jedynie o jakiś gest wsparcia – polecenie komuś mojej książki, tego przewodnika lub moich usług jako psychologa. Może być w sieci albo w realu, pisemnie lub ustnie, teraz lub później, po przeczytaniu, bez znaczenia. Jeśli lubisz i wspierasz to, co robię, z radością podzielę się z Tobą swoją wiedzą 🙂
Ostrzeżenie: poniższy tekst można uznać za spoiler (może zepsuć przyjemność oglądania filmu po raz pierwszy).
Kiedy doświadczamy traumy, emocje zostają zamknięte niczym w pudełku. Umysł „otorbia” je, izolując cały powiązany z nimi obszar. Mniejszy lub większy – czasem po wypadku nie potrafimy ponownie wsiąść do samochodu, a czasem na skutek zbyt bolesnych doświadczeń dochodzi do rozszczepienia osobowości lub zmiany całej tożsamości. Gdy jedna część staje się „martwa”, pozostała zostaje zasilona w dwójnasób, jak przy każdej kompensacji. Może przekraczać granice, może stać się „genialna”, może inspirować innych. Ale dla swojego właściciela jest jedynie mechanizmem obronnym, zastępnikiem prawdziwego pełnego „ja”, życiem warunkowym. Jest jak granie roli na scenie, za którą otrzymuje się wielki aplauz, ale nie można poczuć satysfakcji, bo nigdy nie przestaje się być graną postacią – albo przestaje się istnieć.
Kiedy umysł uzna emocje za zagrażające przetrwaniu, dzieli się na dwie tożsamości, dwa równoległe światy. Jeden jest jak przerażające więzienie bez wyjścia, drugi jak piękny sen o wszechmocy. Życie w jednym z nich ze świadomością istnienia tego drugiego tworzy stały niepokój, lęk, cierpienie. Ukojenie może przynieść jedynie ponowne połączenie ich w jedną autentyczną rzeczywistość. Jedynym, ale koniecznym warunkiem tego procesu jest odtworzenie, uznanie i zaakceptowanie tych emocji, które spowodowały rozdział „ja”. To z kolei jest możliwe wtedy, kiedy wiara w miłość jest większa niż doświadczony lęk przed jej utratą.
Lęk jest sprawcą dysfunkcji umysłu, który zmienia metabolizm. Leki mogą w jakimś stopniu przywrócić właściwy metabolizm (znieść objawy), ale nie mogą przywrócić wiary w miłość, która uzdrawia. To lekarstwo możemy wytworzyć tylko sami dla siebie.