Emocjonalne drogowskazy

Kontakt ze swoimi emocjami jest podstawowym drogowskazem w relacjach z innymi ludźmi. Poziom wrażliwości emocjonalnej jest różny u różnych ludzi tak samo jak poziom wrażliwości na ból fizyczny, jak spostrzegawczość, rozróżnianie kolorów i każda inna cecha. I jak każdą inną cechę bez względu na jej poziom wyjściowy można tę wrażliwość emocjonalną rozwinąć albo stłumić. Właściwie dokonuje się to „samo” poprzez reakcje opiekunów na zachowanie dziecka. Najczęściej dziewczynki słyszą „popłacz sobie, to ci przejdzie”, a chłopcom mówi się: „prawdziwi faceci nie płaczą”.

Efekt jest porażająco widoczny już wśród nastolatków. Znakomita większość chłopców reaguje biernym lub czynnym oporem na zajęcia z psychologiem – na każde zadanie, dyskusję, a nawet wykład w jakikolwiek sposób związany z emocjami. Emocje dla większości chłopców to obszar tak niezrozumiały i obcy (więc niebezpieczny) jak fizyka dla większości dziewcząt, z góry nie chcą mieć z nim nic do czynienia, bo przywołuje negatywne skojarzenia. 


Ktoś, kto nie potrafi rozpoznać, nazwać i zakomunikować swoich emocji, nie potrafi nawiązać bliskości emocjonalnej z drugim człowiekiem. Cierpi, ale nie potrafi. Cierpią też partnerzy w takich relacjach, bo ich emocjonalność musi wystarczyć za dwoje, a nie dostają nic w zamian. Kiedy przychodzą na świat dzieci, kółko się zamyka – mamusie próbują nawiązać z synami więź, której brakuje im u partnerów, rozpieszczając i pozwalając na przekraczanie swoich granic („emocjonalnie wolno ci wszystko, bo chcę, żebyś mnie kochał najbardziej na świecie”); tatusiowie z kolei zazdrośni o ten rodzaj więzi, którego nie potrafią sami stworzyć ostro musztrują potomków, żeby zrobić z nich „prawdziwych mężczyzn”.


A prawdziwy mężczyzna to taki, który udaje, że nie ma miękkich emocji i wrażliwości. Może krzyczeć, ale nie wolno mu być smutnym. Ma prawo być wściekły, ale nie wolno mu być rozżalonym, rozczarowanym, osamotnionym, bezradnym, zawstydzonym. Może wymagać, ale nie wspierać. Może trzaskać drzwiami, ale nie powinien za nic przepraszać. Może mieć romanse na boku, ale nie może zostać zdradzony. Może kląć z podziwu, ale nie wolno mu kogoś pochwalić wprost ani bezpośrednio wyrazić swojego zachwytu, radości, miłości, czułości. Poza okresem zakochania to niebezpieczne, nie-męskie; grozi utratą tożsamości i napiętnowaniem społecznym. Zdarzają się tacy, którym to nie pasuje, którzy rezygnują z wyrażania twardych emocji „po męsku” – nie krzyczą, nie przeklinają, nie rzucają przedmiotami – milczą jak głaz, zamknięci we własnym świecie uczuć jak księżniczka w wieży.

Bardzo często takie dwutorowe wychowanie (przyzwalająca na brak kontroli emocjonalnej matka i nieobecny emocjonalnie, wymagający ojciec) tworzy osobowość socjopatyczną – człowieka, który z jednej strony jest narcystycznie zapatrzony w siebie i niezdolny do tworzenia emocjonalnej więzi (bo nauczony, że tylko on ma emocje i tylko jego potrzeby się liczą), a który z drugiej strony szuka ujścia dla swojej frustracji związanej z niespełnianiem cudzych oczekiwań (w postaci fizycznej lub słownej agresji wobec innych). Im mniej bezpośrednia była presja ze strony ojca, tym bardziej zachowania przemocowe takiej osoby mogą mieć ukryty charakter i przejawiać się w lekceważeniu innych ludzi, uszczypliwych żartach, sarkazmie, słownej złośliwości, ignorowaniu niewygodnych pytań, celowym „zapominaniu” o czymś ważnym dla partnera i w całej gamie zachowań pasywno-agresywnych.

Ten wzorzec wychowawczy funkcjonuje przez pokolenia, separując emocjonalnie kobiety i mężczyzn, choć wcale nie musi tak być. Empatia jest cechą wrodzoną. Każdy, dosłownie każdy, w każdym momencie powtarzającego się cyklu może świadomie wybrać inne zachowanie, zaryzykować zmianę toru. Potencjalnie – bo praktycznie musi najpierw odczuć potrzebę więzi emocjonalnej zamiast wypierania jej czy zastępowania innym rodzajem więzi, nazwać tę potrzebę zamiast racjonalizowania czy ignorowania, i zaryzykować zachowanie wbrew swojemu automatyzmowi, wbrew własnemu doświadczeniu. Realnie prawdopodobieństwo takiej zmiany jest bardzo nikłe z jednej prostej przyczyny: narcyzi co prawda czują, i cierpią, a nawet wyolbrzymiają swoje emocje do gigantycznych rozmiarów, ale nie biorąc cudzego odczuwania w ogóle pod uwagę, nie rozumieją swojego wpływu na sytuację – winni są zawsze ci na zewnątrz, którzy nie chcą spełnić ich oczekiwań. Dlatego ich życie upływa na próbie „naprawiania” innych lub szukania odpowiednich „opiekunów”, potrafiących odgadnąć i zaspokoić wszelkie ich potrzeby. Szukając kontroli poza sobą, blokują sobie możliwość zmiany i w rzeczywistości tracą kontrolę nad swoim życiem, coraz bardziej pogrążając się w frustracji.

Kontakt ze swoimi emocjami jest podstawowym drogowskazem w relacjach z innymi ludźmi, ale pod warunkiem, że ani nie tłumimy, ani nie nakręcamy tego, co czujemy, i że uwzględniamy to, co czują inni na równi z tym, co sami odczuwamy.

A gdybyśmy uwierzyli

A co by było, gdybyśmy uwierzyli, że jesteśmy nieśmiertelną częścią Boga i wybieramy sobie życie na tej planecie jak rolę w sztuce teatralnej? Że i tak wiemy, jak się ona skończy, że możemy wypróbować za każdym razem inną rolę, wcielić się w inny charakter, poszerzyć swoje doświadczenie…? 

Mogłoby się okazać, że nie mamy z kim ani po co rywalizować. Mogłoby się okazać, że im jesteśmy różnorodniejsi, tym sztuka będzie ciekawsza. I na dodatek mogłoby się okazać, że skupiając się na jak najlepszym odegraniu swojej roli mamy z tego masę radochy i satysfakcji.

To, w co wierzymy, określa, jak podchodzimy do życia, kim jesteśmy i kim są dla nas inni ludzie. Wierzymy w to, w co nas nauczono wierzyć, jakie wierzenia odziedziczyliśmy przez automatyczne naśladowanie ludzi wokół siebie. To takie same przekonania jak każde inne, i jak każde inne wymagają zweryfikowania, przepuszczenia przez siebie, przez swoje czucie, swój kontakt z Tym, czego jesteśmy częścią. Nikt nie potrzebuje pośrednika w kontakcie z Bogiem, Miłością czy Wszechświatem – właśnie to przekonanie, że jest inaczej, trzyma nas od Niego z daleka.

Antykontrola

Umysł reaguje tak samo na sytuacje rzeczywiste, jak wyobrażone. Dlatego przeżycie najczarniejszego scenariusza w wyobraźni działa tak samo jak realne doświadczenie – uwalnia nas od lęku przed jego spełnieniem. Ale to właśnie lęk nas przed tym wyobrażeniem powstrzymuje. Lęk jest jak pasożyt – broni sam siebie, aż w końcu zabija nosiciela.

Lęk jest samospełniającą się przepowiednią. Im bardziej boimy się coś stracić, tym bardziej próbujemy to kontrolować. Im bardziej coś kontrolujemy, tym bardziej tracimy z tym prawdziwy kontakt – tracimy to, co chcieliśmy zachować za wszelką cenę.

Kontakt ze sobą

Kiedy chorujemy albo mamy złe samopoczucie, pytamy innych „Co mam zrobić?”. A inni odpowiadają: „Weź ten lek, mojej siostrze bardzo pomógł”, „Idź na imprezę i o wszystkim zapomnisz, jutro będziesz jak nowy ”. Zakładamy, że jeśli coś pomogło komuś w podobnej sytuacji, to tak samo pomoże innym. W rzeczywistości czasem pomaga , a czasem… szkodzi. Tak jest z każdym lekiem, dietą i poradą. 

Każdy problem, i ten zdrowotny, i ten emocjonalny, pochodzi z naruszenia wewnętrznej równowagi. Kłopot w tym, że na zewnątrz widać tylko, że coś jest nie tak, ale ten sam objaw może wskazywać na zupełnie różną przyczynę – więc i na potrzebę zupełnie różnej reakcji. 

Ktoś nie daje sobie rady ze swoimi obowiązkami, więc pouczamy go, żeby wprowadził więcej samodyscypliny. A może ta osoba wzięła sobie na głowę za dużo, bo uwierzyła, że skoro tak dobrze zarządza swoim czasem, to da sobie radę z podwójnym obciążeniem? To, czego naprawdę potrzebuje, żeby odzyskać równowagę, to mniej samodyscypliny, a więcej odpoczynku…

Ktoś krzyczy – może próbuje wywrzeć na nas presję i trzeba go potraktować stanowczo, a może krzyczy z bezsilności i potrzebuje wsparcia…?

Ktoś choruje – jego organizm może potrzebować albo oczyszczenia albo odżywienia; zastosowanie niewłaściwej procedury może tylko pogorszyć jego stan…

Ilekroć kierujemy się reklamami i poradami innych osób, kierujemy się bezrefleksyjnym zaufaniem pochodzącym z relacji z rodzicami; przekonaniem, że tak jak kiedyś rodzice, tak teraz inni ludzie wiedzą więcej, chcą dla nas dobrze i należy ich słuchać. 

Prawda zaś jest taka, że inni są nieskończonym magazynem inspiracji, ale nikt nie zna nas lepiej niż my samych siebie, i to my sami musimy zdecydować, co z tego magazynu wybrać dla siebie, żeby odzyskać równowagę. Jeśli jesteśmy w głębokim kontakcie ze sobą, swoimi odczuciami i uczuciami, to jak zwierzęta kierowane instynktem potrafimy wybrać właściwie to, co nas uleczy.

Zarządzanie emocjami

Zarządzanie swoimi emocjami polega na docenianiu i celowym tworzeniu tych pozytywnych oraz na nazywaniu i rozbrajaniu tych negatywnych.

Kiedy czujemy się dobrze, uznajemy to za „normalne” i po prostu wykorzystujemy nasze dobre samopoczucie do działania. Od innych też rzadko usłyszymy „dziękuję, że jesteś na czas” (za to często: „spóźniłeś się!”) czy „dobrze mi się dzisiaj z Tobą rozmawia” (ale często „nie da się dzisiaj z Tobą dogadać”). Rośnie to, na czym skupiamy uwagę, więc warto zauważyć i docenić sam fakt, że czujemy się dobrze, że nic nam nie dolega. A jeśli chcemy się tak czuć stale, to musimy zadbać o zasilanie tego pozytywnego stanu przez otaczanie się tym, co dla nas dobre, co nas wzmacnia, sprawia radość i motywuje.

Kiedy czujemy się źle, chcemy to jak najszybciej zmienić, więc uciekamy od kontaktu z tymi emocjami (w pracę, ekstremalny sport, alkohol, w zaangażowanie w życie innych) próbujemy je zakrzyczeć (towarzystwem, imprezowaniem, pełnieniem misji społecznej) albo stłumić (udać, że ich nie ma, albo że nas wcale nie ruszają). Każdy ten sposób jedynie wzmacnia negatywne emocje. Dezaktywować je możemy tylko przez pokonanie lęku przed kontaktem z nimi, nazwanie ich i zrozumienie skąd pochodzą, co je wywołało. A zawsze pochodzą z „dziur” w poczuciu własnej wartości.

Emocje są informacjami z naszego wewnętrznego radaru. Mówią nam, jak siebie kochamy. Im trwalszy jest nasz dobry nastrój, tym bardziej żyjemy w harmonii ze sobą. Im częściej dopada nas złe samopoczucie i gwałtowne negatywne emocje, tym silniej komunikujemy sami sobie, że robimy sobie krzywdę, że żyjemy wbrew sobie.

Kontakt ze sobą

Wrażliwość to kontakt z duszą. Tracimy ten kontakt tam, gdzie przerwał go odziedziczony od opiekunów lęk, zachowujemy go tam, gdzie umysł go nie zablokował swoimi mechanizmami obronnymi.

Wrażliwość powoduje, że się rozwijamy – czujemy, co w danym obszarze (fizyczności, intelektu, emocjonalności) nam nie pasuje, czego nie chcemy, co się nie sprawdza, a co jest z nami kompatybilne, dla nas korzystne, wzmacnia nas, przynosi radość i satysfakcję. Wrażliwość, czucie, jest jak podpowiedź, która motywuje nas do zmiany w naturalny, bezbolesny, radosny sposób. Każda zmiana w jednym miejscu powoduje jednak zgrzyt, niedopasowanie, konflikt z zablokowanymi obszarami; jest jak krzyk, który dociera tam, gdzie nie dotarł szept; powoduje gwałtowną i bolesną zmianę, konieczną, żeby zablokowane obszary dołączyły do pozostałych i współpracowały.

Kiedy spotykają się osoby o podobnej sile wrażliwości, lecz przejawiającej się w przeciwnych, uzupełniających się obszarach, inspirują się nawzajem do rozwoju w perfekcyjny sposób. Razem stanowią całość, ale nie mogą z niej korzystać, bo połowa jest jak za szklaną szybą, niedostępna. Widzą marzenie swojej duszy i nie mogą go dotknąć, wziąć, dostać – więc cierpią. Ale wspólna częstotliwość powoduje, że prowokują się nawzajem tak długo, aż każde z nich odzyska kontakt ze sobą w każdym obszarze swojego ja; aż wrażliwość obejmie na powrót każdy obszar, aż przestaną bać się czuć w każdym zakamarku siebie. Tego chce każda dusza, do tego dąży: do odzyskania tego naturalnego radaru, z którym się rodzimy, i który tracimy mniej lub bardziej w procesie wychowania i socjalizacji; do odzyskania wspólnego języka, połączenia z Wszechświatem.

Wrażliwość to kontakt z duszą, ze sobą, ze swoim rozwojem. Ta wrażliwość ma swoją częstotliwość – z jednymi ludźmi nadajemy na tych samych falach wbrew logice, z innymi nie potrafimy się dostroić mimo sprzyjających okoliczności.

Kontakt

Próbujemy zaspokoić cudze oczekiwania „przez głowę”, za pomocą wiedzy o ludziach, jaką nam wpojono, i wciąż ponosimy porażki.

Jedynym sposobem zrozumienia, czego naprawdę potrzebuje drugi człowiek jest szczery kontakt z własnymi uczuciami, jakie on w nas budzi.

Działać czy być?

Im bardziej intelekt przejmuje dowodzenie, pomijając to, co czujemy, tym bardziej w życiu uzyskujemy formę bez treści, obrazek bez znaczenia, opakowanie bez zawartości.
Bo to kontakt ze sobą kieruje nas ku dobremu samopoczuciu; intelekt kieruje nas ku logicznym, konkretnym, powtarzalnym rozwiązaniom: metodom, sposobom, technikom, które to samopoczucie mają poprawić na chwilę.

Tabletka przeciwbólowa może być pomocna, jeśli używamy jej, żeby doczekać wizyty u dentysty, lub szkodliwa, jeśli używamy jej zamiast wizyty u dentysty. 
Technika, sposób czy metoda mogą być pożyteczne, jeśli potrzebujemy doraźnie i wyjątkowo poprawić swoje samopoczucie czy funkcjonowanie, i mogą być szkodliwe, jeśli stają się nawykiem, bez którego nie potrafimy funkcjonować bezproblemowo. Paradoksalnie dotyczy to zarówno alkoholu, jak i medytacji. 

Jeżeli nie możemy zasnąć, bierzemy tabletkę, pijemy ziółka czy słuchamy muzyki relaksacyjnej – jakaś metoda pomaga nam „włączyć sen”, który nie chce się włączyć sam. Radzimy sobie z problemem, ale to nie likwiduje przyczyny, która go wywołała, i która najprawdopodobniej wywoła go znowu. Gdybyśmy byli w pełnym kontakcie ze swoim ciałem, organizm nie stwarzałby problemu i nie potrzebowalibyśmy żadnej metody czy lekarstwa.
Kiedy jesteśmy w kontakcie ze sobą w jakimś obszarze, nie dopuszczamy do powstania awarii, więc nie potrzebujemy technik do poradzenia sobie z nią.

Każdy problem – fizyczny, intelektualny, emocjonalny czy duchowy – oznacza brak połączenia naszej świadomości z jakąś częścią siebie. Im chętniej sięgamy po techniki i zastępniki, tym bardziej wyrażamy brak akceptacji jakiegoś kawałka siebie. Zgoda na sztuczne „łatki” do cerowania swojej dziurawej rzeczywistości oznacza brak wiary w bezproblemowe funkcjonowanie w pełnym kontakcie ze sobą, w bliskości z innymi i w jedności z siłą wyższą. Bycie zdrowym, szczęśliwym, spełnionym i w stałym kontakcie z Bogiem nie jest powszechne, ale czy to znaczy, że jest niemożliwe?

Wychowanie i socjalizacja powodują, że w odpowiedzi na reakcje ważnych dla nas osób akceptujemy i rozwijamy jedną cześć siebie (która staje się w ten sposób naszą mocną stroną), a odrzucamy i wstydzimy się innej części siebie (która staje się naszą słabą stroną). W obszarze mocnej strony akceptujemy siebie i mamy łatwość tworzenia bliskości z innymi ludźmi, w obszarze słabej strony – dokładnie odwrotnie. Mocna strona uczy nas odwagi przekraczania granic, ekspresji i ekspansji, słaba przypomina nam o potrzebie głębi, trwałości, wyłączności i bezpieczeństwa. Każda z nich ma część informacji potrzebnej do odzyskania łączności z prawdziwym sobą. 
Z tą częścią siebie, którą odrzucamy, nie nawiązujemy kontaktu, z tą, którą akceptujemy, tracimy kontakt, kiedy ją nadmiernie eksploatujemy, kompensując sobie braki w innym miejscu. A wszędzie tam, gdzie tracimy kontakt, używamy sposobu, metody, techniki – czegoś, co na chwilę pozwoli nam na namiastkę tego kontaktu; kontaktu ze sobą, z innymi, z Bogiem. Stąd przekonanie, że musimy „coś robić” – mieć jakiś przepis, metodę, sposób – żeby być zdrowym, żeby być szczęśliwym, żeby mieć satysfakcję z pracy i życia, żeby czuć bliskość drugiej osoby i obecność siły wyższej. A może nie trzeba nic ROBIĆ, tylko wystarczy naprawdę, głęboko, prawdziwie BYĆ?

Być czy działać

Mówią nam: „Słuchaj tylko siebie” – ale często nie wiemy, czy słyszymy siebie, czy wdrukowany w nas głos innych. Idąc za tym drugim często robimy sobie krzywdę, cierpimy. Czy więc „Słuchaj tylko siebie” jest receptą na szczęście?

Mówią nam: „Dawaj innym to, co chcesz od nich dostać, bądź taki, jakim chcesz, żeby ktoś był dla ciebie”. To znaczy bądź miły, szczodry, dobry, życzliwy – zawsze, bez względu co jest po drugiej stronie? Dla kogoś, kto jest roszczeniowy, kto poniża, ograbia, kantuje; dla męża pijaka, dla bandyty, który chce cię pobić i okraść? Dla lwa, który cię zje? Czy to jest droga do zapewnienia sobie szczęścia?

Mówią nam: „Bądź wdzięczny”. A czym różni się zmuszanie się do wdzięczności wbrew temu, co się naprawdę czuje, od życia w swoim schemacie, czyli „robienia czegoś” z emocjami, żeby ich nie przeżywać, nie dopuścić do siebie?

Mówią nam: „Stosuj techniki cały czas, im więcej tym lepiej – afirmacje, medytacje, jogę, mantry, ćwiczenia oddechowe, rytuały chroniące przed złą energią”. To znaczy – rób wszystko, co w Twojej mocy, żeby dużym codziennym wysiłkiem sztucznie podtrzymać stan, w którym naturalnie nie jesteś. Często intencja przypomina tę, z powodu której ludzie sięgają po alkohol i narkotyki – przykryć, zagłuszyć, nie dopuścić do głosu to „złe” w środku…

Nie ma stuprocentowo skutecznej wskazówki rozwojowej, bo absolutnie każdą rzecz możemy użyć dla siebie albo przeciwko sobie. Decyduje o tym intencja – czy robimy to z lęku przed Złem czy z chęci kontaktu z Dobrem; w które z nich wierzymy.

Nie ma uniwersalnych rad, bo nie ma jednej właściwej drogi. Każdy ma swoją – jest nią wyjście poza każdy otrzymany w dzieciństwie schemat. Jeżeli ktoś nauczył się podporządkowywać innym, potrzebuje nauczyć się słuchać siebie. Jeżeli kogoś wychowano na osobę dominującą, potrzebuje raczej nauczyć się słuchać innych.
Jeśli czyimś schematem jest dawanie, namawianie go do bycia bardziej miłym, szczodrym, dobrym i życzliwym oznacza jedynie podkręcanie jego schematu. Jeśli czyimś schematem jest postawa bierna, roszczeniowa, taka rada może mieć sens.
Jeśli komuś od dzieciństwa kazano się uśmiechać i być wdzięcznym nawet za to, czego nie lubił, to namawianie go do wdzięczności tylko utwierdza go w jego schemacie. Jeżeli ktoś uznał za standard fakt, że należy mu się więcej niż innym, praktykowanie wdzięczności za to, co ma, jest tym, czego potrzebuje, żeby złamać swój schemat.
Jeżeli ktoś traktuje techniki samorozwojowi jak zaklęcia mające go chronić przed spotkaniem z tym, czego w sobie nie akceptuje, to jest to ucieczka, nie rozwój. W ten sposób można jedynie dużym wysiłkiem maskować to, czego nie chcemy widzieć, ale nie można poczuć się szczęśliwym.

Naszym ludzkim „grzechem pierworodnym” jest utożsamienie się z umysłem, intelektem, który zaczyna zniekształcać to, co czujemy, dostosowując to do swoich interpretacji, w efekcie często każąc nam chcieć tego, co nas krzywdzi. 
„Odrodzenie” polega na ponownym skontaktowaniu się ze swoimi uczuciami bez pośrednictwa umysłu. Na spotkaniu z tym, co czujemy – bez oceniania, usprawiedliwiania, racjonalizowania, ignorowania, pomniejszania i powiększania. Oznacza to, że pozwalamy sobie czuć to, co naprawdę czujemy, bez lęku, że jest to „nieodpowiednie” i że to czyni nas złymi ludźmi. 
Wbrew pozorom jest to ogromne wyzwanie, wymagające od nas podważenia całego naszego doświadczenia i wytworzonego przez nie lęku; wymagające aktu wiary, że wszelki lęk jest wytworem umysłu, że nie ma w nas nic nieakceptowalnego; że nasza ludzka natura jest dobra.

Emocje to instynkt, umysł to narzędzie. Utożsamiając się z instynktem stajemy się podobni do zwierząt, utożsamiając się z umysłem, stajemy się podobni do zautomatyzowanych robotów. Nie jesteśmy ani jednym, ani drugim, jesteśmy świadomością, która zarządza umysłem i emocjami – używa jednego do zrozumienia drugiego, pozwalając na elastyczne i bezbłędne wybieranie tego, co naprawdę nam służy.
Będąc w prawdziwym, głębokim kontakcie ze sobą (utożsamiając się ze swoją świadomością, nie emocjami, nie umysłem) nie potrzebujemy nic robić, żeby być miłością – po prostu nią jesteśmy.

Muszę

Małe dzieci kierują się wyłącznie swoimi potrzebami – jedzą, piją, sikają czy śpią wtedy, kiedy tego potrzebują. Potem uczą się funkcjonować w społeczeństwie, co niestety nie oznacza uwzględniania potrzeb innych ludzi, ale potrzeby systemu. Jemy kiedy mamy przerwę albo kiedy nam podadzą jedzenie, nie mamy czasu pić i sikać, a sen jest pierwszą rzeczą, z której rezygnujemy, kiedy zaczynamy żyć w niedoczasie.

Podobnie dzieje się z naszymi potrzebami emocjonalnymi. W dzieciństwie manifestujemy je bez zahamowań, potem lęk każe nam je zastępować namiastkami albo uciszać używkami, tracimy z nimi kontakt. 

Całe życie jesteśmy uczeni, żeby żyć według grafika, a raczej wielu grafików, a nie własnych potrzeb i zmieniających się okoliczności. Dlatego wciąż mamy wrażenie, że idziemy pod górę, dźwigając mnóstwo „muszę”. A gdyby spróbować odrzucić tak wiele „muszę” jak to możliwe, posłuchać swojego prawdziwego „ja” i głosu natury rzeczy – tego, co się dzieje i próbuje się z nami skontaktować? Mogłoby się okazać, że nic i nikt na tym nie ucierpi, co więcej, życie stanie się lekkie i proste, jak wszystko co naturalne.