Każdy z nas opowiada swoją historię. Rusztowaniem tych opowieści, które sobą ucieleśniamy, są nasze przekonania. W co wierzymy, to dostajemy.

Każdy z nas opowiada swoją historię. Rusztowaniem tych opowieści, które sobą ucieleśniamy, są nasze przekonania. W co wierzymy, to dostajemy.
Odkąd sięgam pamięcią, książki były moimi przyjaciółmi. Zanim powstał internet odkrywały przede mną świat, zanim zostałam psychologiem, pomagały mi rozumieć siebie i innych. Zawsze coś wnosiły do mojego życia; sprawiły, że jestem otwarta na nowe, ale nie bezkrytyczna. Bo tak naprawdę wszystko co wyrażamy nie jest obiektywna prawdą, jest jedynie naszą interpretacją pewnych zauważonych zależności, którą dodatkowo wyrażamy właściwym dla siebie, specyficznym językiem. Książka Marka Wolynna nie jest wyjątkiem: jest wyjaśnianiem pewnych faktów przez przyjęte założenia, jest próbą uniwersalnego skatalogowania bardzo różnorodnych doświadczeń i posługuje się wymyślonym do tego celu językiem. W całości może być dla kogoś objawieniem, a dla kogoś innego zbyt metodycznym podręcznikiem. Dla mnie jest pierwszą pozycją od dłuższego czasu, która wniosła do mojego sposobu myślenia coś zupełnie nowego.
Wcześniej – jak wielu ludzi – zastanawiałam się, na ile jesteśmy kreatorami swojego życia, na co mamy wpływ, a co nas ogranicza. Z jednej strony widziałam, że zmiana samego zachowania, behawiorystyczne ćwiczenie innych reakcji nie przynosi trwałych efektów, kiedy pozostaje w sprzeczności z przekonaniami danej osoby. Z drugiej strony poszukiwanie przyczyn swoich problemów w odległych pokoleniach, w czasach, kiedy nas jeszcze nie było i nie mogliśmy osobiście czegoś zarejestrować umysłem lub czuciem, wydawało mi się być czymś w rodzaju rytuału voodoo; w moim odczuciu dawało innym możliwość nieograniczonego krzywdzącego wpływania na nas bez informacji o tym, bez możliwości obrony. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że jesteśmy jedynie ofiarami jakiejś rodowej klątwy, jakichś okoliczności bez własnego udziału; że jesteśmy bezwolnymi pionkami w czyjejś grze. Brakowało mi w tym podejściu tego boskiego pierwiastka mocy, kolidowało mi to z obrazem Miłości/Boga/Wszechświata, jaki w sobie noszę.
Ta książka pomogła mi wyjść poza te schematy myślowe. Raz, że powołuje się na wiele badań naukowych, które trudno zlekceważyć. Dwa, że odnosi się do kwestii energii zapisanej w ciele – czego nie da się odrzucić, i co jest dla mnie oczywiste. Dzięki tej lekturze otrzymałam nową perspektywę patrzenia na kwestie problemów, z jakimi się zmagamy. Uzupełnioną o akceptację historycznego kontekstu swojego życia, o akceptację energetycznego echa doświadczeń swoich przodków.
Od dawna wiadomo, że nie rodzimy się jako czysta karta do zapisania. Mamy geny, które definiują wiele naszych cech, i mamy predyspozycje do tego, co sprawia nam radość i satysfakcję, jakbyśmy przychodzili na świat z planem na siebie zapisanym w duszy. Nic z tego nas jednak nie determinuje ostatecznie: jak dowodzi epigenetyka, nasze geny włączają się i wyłączają w zależności od wpływu środowiska, a dokładniej w zależności od naszej percepcji tego środowiska. Predyspozycje mogą zostać rozwinięte lub wyciszone przez specyficzny sposób wychowania, przez nasze konkretne doświadczenie. Jeśli sobie to uświadomimy, uzyskujemy moc: możemy nauczyć się zarządzać tym, co mamy, w taki sposób, żeby czuć się z tym dobrze, żeby być szczęśliwym. Nie możemy zmienić genów ani doświadczenia, ale możemy użyć tego co dostaliśmy dla siebie, nie przeciwko sobie. Nasza duchowość może zmodyfikować zapisy fizycznych i emocjonalnych reakcji oraz logiki umysłu.
I dokładnie tak samo ma się rzecz w makroskali: przychodzimy na świat w konkretnej rodzinie, która ma swoją historię. Nie tylko geny i schematy reagowania dziedziczone przez pokolenia, ale i historię emocjonalnych traum, bólu przekazywanego w postaci energii. Geny tworzą ogólny zarys naszej fizyczności, intelektu i emocjonalności; wychowanie i socjalizacja rozwijają te cechy w konkretnym stopniu i kierunku, a to wszystko dzieje się nie jak rysunek powstający na białej kartce, tylko na tle tego, co pozostawili po sobie ci, którzy byli przed nami. Dziedziczymy materialnie, intelektualnie, emocjonalnie i duchowo. Nie robi to z nas ofiar losu, nawet nie musi nas to ograniczać – pod warunkiem, że znamy karty, którymi gramy. Odrzucanie tego kontekstu tak samo jak odrzucenie jakiegokolwiek innego elementu rzeczywistości czy obszaru siebie odbiera nam możliwość wpływania na niego. Świadomość tego pozwala nam zarządzać sobą ze znacznie większym zrozumieniem, a tym samym ze znacznie większą efektywnością. Stąd z pełnym przekonaniem polecam tę lekturę.
Baśniowa opowieść o tym, że często nie możemy zrozumieć siebie bez kontekstu swoich przodków. Traumy doświadczone przez przodków nie tylko wpływają bezpośrednio na następne pokolenie i zostają przekazane kolejnemu w zachowaniach i reakcjach emocjonalnych, ale rownież niczym niezneutralizowana trucizna nadal trwają we wspólnej przestrzeni, bardziej lub mniej zatruwając każdego w tym rodzinnym systemie. Doznany i nieprzepracowany ból przodków powoduje, że odczuwamy jego echa we własnym życiu. Próbując sobie z tym bólem poradzić, często odcinamy się od swoich korzeni, żeby zablokować przepływ tego cierpienia. Tylko że w ten sposób blokujemy też całą miłość płynącą wspólnym systemem korzeniowym; blokujemy połączenie siebie ze źródłem. Skazujemy się na izolację, głębokie poczucie samotności i przeciążenia w nadziei uniknięcia cierpienia. W rzeczywistości zamieniamy jeden rodzaj bólu na inny, nie pozwalając dotknąć i uleczyć się miłości.
Jak długo utożsamiamy miłość z cierpieniem, tak długo jesteśmy skazani na błądzenie. Tęsknota za bliskością pcha nas do innych, a kiedy doświadczamy od nich kolejnych zranień, wycofujemy się w samotność, i powtarzamy ten cykl bez końca. Dopiero kiedy uda nam się zobaczyć, że brak miłości pochodzi z doznanego bólu, zostajemy uwolnieni. Przestajemy przyciągać wzorce, schematy, osoby nazwane przez nasz umysł w dzieciństwie „miłością”, a zaczynamy przyciągać prawdziwą miłość, która nie ma nic wspólnego z cierpieniem. Pozbywamy się przymusu powtarzania cierpienia przodków, neutralizując ich ból i jego następstwa swoim zrozumieniem i współczuciem – miłością.
Tam, gdzie rodzice są słabi, dzieci muszą być silne, i na odwrót – gdzie rodzice są nadmiernie ekspansywni, tam dzieci stają się słabe, zależne. Bardzo często silna strona rodzica staje się słabą stroną dziecka, a słaba strona rodzica – silną stroną dziecka. Z tego powodu zmiana myślenia o swojej słabości jest podwójnie trudna: nie tylko trzeba wystąpić przeciwko lękom, które ją chronią, ale i przeciwko lękom związanym z odstraszającym przykładem po drugiej stronie.
Na przykład ktoś może czuć się słaby fizycznie, ale bać się zmiany, widząc, jak przeciążenie fizyczne odbija się na zdrowiu rodzica. W umyśle powstaje konflikt typu unikanie-unikanie: nie chcę być słaby, ale nie chcę też zrobić sobie krzywdy przesadną eksploatacją. Komuś może ciążyć tłumienie emocji, ale może też uważać, że jego wybór ogranicza się do tego co ma lub do przeciwnego schematu czyli wybuchów emocjonalnych. Ktoś inny może cierpieć biedę, ale nie chcieć tego zamienić na dobrobyt związany z utratę życia z powodu przesiadywania w pracy do nocy. Ktoś cierpi z powodu przemocy, ale trudno mu się uwolnić od takich relacji, kiedy wierzy, że po drugiej stronie czeka go tylko fałszywa czułość pod postacią manipulowania słowami. Ktoś może źle znosić presję, ale tkwić pod cudzym naciskiem, bo wolność kojarzy mu się z całkowitą samotnością.
Podobnie jest z silną stroną. Wcale nie przynosi nam ona samych korzyści, ale forsujemy ją z lęku przed słabością, którą obserwujemy u rodziców. Ktoś staje się okrutny z lęku przed byciem ofiarą cudzej przemocy. Ktoś eksploatuje swoje ciało lub umysł, żeby odegnać lęk przed staniem się zależnym od innych (fizycznie, materialnie, intelektualnie). Ktoś ucieka w samotność od wszelkich relacji, bo nie chce żyć pod czyjąś presją.
Jak długo dane w naszych umysłach ograniczają się do danych z naszego doświadczenia, pozostajemy w schematach. Naśladujemy je lub odwracamy, ale z nich nie wychodzimy. Wybieramy mniejsze zło, a właściwie robi to za nas nasz pokładowy komputer, czyli umysł. Jego zadaniem jest zapewnić nam przeżycie, wybiera więc to, co w specyficznym kontekście zwycięża. Czasem jest to siła, wręcz przemoc. Czasem spryt, zaradność. Czasem umiejętność dostosowania się, adaptacji, podporządkowania. Czasem przedstawianie siebie jako ofiary i branie innych na litość. Wytwarzamy w sobie to, co działa, co się w naszej konkretnej sytuacji sprawdza, co zapewnia nam akceptację opiekunów, czyli przetrwanie.
Co może wybić umysł ze schematów? Nowe, inne doświadczenie, własne lub cudze, z którym utożsamimy się emocjonalnie. Coś, co poruszy nasz umysł i serce w tym samym czasie. Może to być rozmowa, książka, film, piosenka – cokolwiek, co dotknie naszych pourażanych miejsc w czuły, nieraniący sposób i wzbudzi w nas wątpliwość co do naszych lękowych przekonań o sobie, ludziach i świecie. Umysł traktuje takie intelektualno-emocjonalne doświadczenie jako prawdę (w przeciwieństwie do treści wyłącznie intelektualnych). A kiedy ta prawda nie zgadza się z istniejącą logiką umysłu, pojawiają się pytania z najgłębszego poziomu: jak jest? kim jestem? po co żyję? jaki jest sens tego, co robię? na czym mi zależy? z czym czuję się dobrze? jacy są ludzie? czy istnieje siłą wyższa?
Dopóki tkwimy w schematach wynikających z naszego jednostkowego doświadczenia, żyjemy połowicznie niczym roboty; rozwijamy się fizycznie i intelektualnie, ale emocjonalnie i duchowo pozostajemy niedojrzali, nieświadomi. O emocjonalności i duchowości nie rozmawia się ani w rodzinach, ani w szkole. Jeśli nikt nas nie pyta, co chcemy zjeść i w co się ubrać, nie zastanawiamy się nad tym; jemy i ubieramy to, co nam dają, i nie inaczej jest z innymi sferami: bierzemy za własne to, co jest. Nadopiekuńczość nie rozwija – nie stawia pytań, daje odpowiedzi.
Wydawałoby się, że to, czego nie dostajemy w życiu, dostaniemy w internecie. Ale internet tylko odbija rzeczywistość, na dodatek w krzywym lustrze. Masy ludzi dzielą się wiedzą, szczegółami swojego życia i poradami – jak jeść, jak ćwiczyć, jak się uczyć, jak pracować, jak poczuć się lepiej i w co wierzyć. W internecie jest wiele treści dla umysłu, ale bardzo niewiele dla duszy. Są odpowiedzi, ale nie ma pytań, które zmuszałyby do znalezienia swojej własnej prawdy.
Często słyszę pytanie, skąd biorę pomysły do swoich tekstów, kto mnie inspiruje, jacy autorzy, jakie książki. Sama zaczęłam się nad tym zastanawiać – i doszłam do wniosku, że po prostu mam w życiu szczęście. Moja duchowość rozwijała się na równi z innymi sferami, a właściwie najswobodniej, bo niezauważana, więc nie została zablokowana cudzym lękiem, cudzymi wytycznymi, cudzymi odpowiedziami.
Miałam szczęście jako dziecko, że główną i w pełni akceptowaną rozrywką mojego dzieciństwa były książki. Czytałam wszystko, co było osiągalne w tamtych trudnych czasach. Opowieści o zwierzętach wzruszały i budziły empatię, baśnie Andersena przerażały i zmuszały do zadawania sobie egzystencjalnych pytań, młodzieżowe powieści Siesickej pokazywały bohaterów i relacje zupełnie inne od tych, które znałam. To było jak drugie równoległe życie: świadomość, że jest coś więcej niż to, czego doświadczam osobiście.
Miałam szczęście, że kiedy byłam nastolatką, religia odbywała się w salkach, nie w szkole, a spotkania prowadził ksiądz mocno niestandardowy – młody, energiczny, kontaktowy, pasjonat. Nie wykładał, chciał z nami rozmawiać. Nie podawał gotowych odpowiedzi, zadawał mnóstwo pytań. Jednym tak bardzo mnie zaskoczył, że pamiętam je do dzisiaj: „co jest ważniejsze, tłum czy jednostka?”. Przez wiele lat nie potrafiłam na nie odpowiedzieć, ale o to właśnie chodziło – żeby zasiać pytanie, rozbudzić ciekawość, ustawić umysł na rozwiązywanie innych problemów niż te materialne i intelektualne.
Miałam szczęście, że potem znowu znalazłam inspiracje w książkach, tym razem takich, których autorzy swoimi słowami nazywali to, co mnie było trudno nazwać samej. To byli nie tylko przedstawiciele różnych nurtów psychologii jak Erich Fromm, Karen Horney, Carl Rogers, Milton Erickson, ale i zwykli-niezwykli ludzie jak Martin Gray czy Neale Donald Walsch, albo hinduski jezuita (odrzucony przez Kościół) Anthony de Mello i wielu współczesnych jak Gary Zukav czy Bruce Lipton. Nie sposób wymienić ich wszystkich, każdy wniósł coś do mojego sposobu myślenia, nazwał kawałek mojego czucia. Z wieloma nie zgadzałam się w innych kwestiach, ale każdy mówił swoim własnym językiem o swojej własnej prawdzie, i ta inspiracja liczyła się najbardziej.
No i miałam szczęście, że mogłam sobie wybrać zawód, który codziennie od 30 lat dostarcza mi nowych danych o tym, jak funkcjonują ludzie WEWNĄTRZ. Dlatego jestem głęboko przekonana, że nie potrafimy być szczęśliwi pomijając najgłębszą część siebie, odrzucając duchowość albo zastępując ją religią. Z radością obserwuję powolny, ale wyraźny powrót obszaru duchowości do psychologii, która próbując spełniać weryfikowalne kryteria nauki zabrnęła głęboko w intelektualne koleiny.
Duchowość jest takim samym obszarem „ja” jak emocjonalność, intelekt czy fizyczność. Nadaje pozostałym sferom sens, znaczenie – dlaczego robię to, co robię, wybieram w ten, a nie inny sposób, co sprawia mi radość, kim jestem, jakie mam priorytety. Bez kontaktu z własną duchowością popadamy w rutynę i upodabniamy się do robotów; utykamy w swoich schematach i życie przestaje nas cieszyć. Obecna fala depresji i zaburzeń psychicznych to nic innego jak skutek rozwijania fizyczności i intelektu kosztem emocjonalności i duchowości. Znamy anatomię i metabolizm ciała lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a chorujemy bardziej. Wiemy wszystko o wszystkim, ale nic nie przynosi nam radości. Mamy gigantyczne możliwości technologiczne, ale prowadzą one najczęściej do uzależnienia. Bo emocjonalnie i duchowo pozostaliśmy dziećmi. Bo korzystamy z połowy siebie. Bo nie zadajemy sobie pytań, w tym tego zasadniczego – „po co?”.
Wybierając zawód najczęściej kierujemy się swoimi predyspozycjami, tym co lubimy i potrafimy robić. Profesjonaliści zajmujący się pomaganiem zazwyczaj w taki sam sposób wybierają sobie podejście czy narzędzia terapeutyczne. Jedni wierzą w testy, inni w hipnozę, jedni kierują się logiką, inni intuicją, jedni mają procedury, inni idą za tym co się pojawia w trakcie spotkania. Żeby byli efektywni, klient musi rozumieć ten konkretny język, którym się posługują. Klient i terapeuta muszą do siebie pasować, żeby nastąpiło porozumienie warunkujące udzielenie i przyjęcie pomocy. Kiedy tak się nie dzieje, następuje rozczarowanie i generalizowanie, że psycholodzy są do kitu.
Pomoc drugiemu człowiekowi w odnalezieniu swojej prawdy – tego, z czym czuje się dobrze – musi uwzględniać jego indywidualność. Nie ma jednego uniwersalnego narzędzia czy sposobu, który działa u wszystkich. Obrazowo mówiąc, pomagający musi znaleźć otwarte drzwi, żeby tę pomoc dostarczyć w miejsca chore i zablokowane.
Osobie, która dobrze czuje się ze swoim ciałem może być najłatwiej dotrzeć do swoich problemów właśnie przez pracę z ciałem – np. ćwiczenia oddechowe, śledzenie obszarów napięć, „czytanie” ze swojego ciała, bo z tym czuje się bezpiecznie, to potrafi, w przeciwieństwie do bezpośredniego nazywania swoich emocji. Ale dla osoby, która nie akceptuje swojego ciała, będzie to koszmar, nie terapia – to ją przerazi, to nie jest jej język. Te drzwi są u niej zamknięte. Ona może polegać na przykład na swoim logicznym umyśle i dopiero pokazanie jej logicznych zależności zmotywuje ją do skupienia się na tym, co czuje, do uznania emocji za dane. Ktoś inny ma bujną wyobraźnię i kocha metafory, wychwytuje niuanse – to jest jego język i tam są jego otwarte drzwi. I bywa tak, że ktoś jest w kontakcie ze swoimi emocjami i może o nich rozmawiać jak o przedmiotach ze swojego otoczenia, bez pośrednictwa innej sfery.
Prawda o sobie dociera do każdego tymi drzwiami, które zostawił dla niej otwarte. Za pomocą tego, co stało się jego silną stroną dociera do miejsc, które wymagają wsparcia. To, co uniknęło zranienia pomaga leczyć to, co wymaga uzdrowienia.
Pomagający jest katalizatorem, przewodnikiem, inspiracją. Jego zadaniem jest rozpoznać, których drzwi użyć i jakim językiem przemówić, żeby uruchomić proces „samonaprawiania” się drugiej osoby. Im lepiej pomagający rozumie siebie, tym lepiej rozumie innych. Im bardziej pomógł sobie (zaakceptował wszystkie obszary siebie), tym większe ma możliwości dotarcia do kogoś innego – bo nie tylko za pomocą swojej silnej strony, ale za pomocą każdego potrzebnego obszaru.
Można powiedzieć, że im pełniej ktoś pokochał siebie, tym łatwiej, elastyczniej, radzi sobie z innymi, a sama jego obecność staje się terapeutyczna dla innych. Nie zawsze musi być psychologiem czy terapeutą, wystarczy, że jest wrażliwym, empatycznym i doświadczonym człowiekiem.
Każdy z nas dochodzi do tej samej prawdy o sobie samym, ale inną, własną drogą. I jak w wieży Babel – wszyscy mówimy o tym samym, ale posługujemy się różnymi językami. Czasem nie rozumiemy się wcale, a czasem na tyle dobrze, że możemy sobie nawzajem pomóc.
Kiedy przyglądamy się życiu i ludziom z pewnego dystansu, zauważamy, że pozornie przypadkowe zdarzenia czasem wydają się występować według jakiejś reguły. Próbujemy sobie tłumaczyć te zbieżności tym, że ktoś sobie na coś zasłużył czy zapracował, a jeśli nie widać wyraźnego związku przyczynowo-skutkowego, tym, że ktoś ma szczęście lub pecha.
Gdybyśmy mogli prześledzić życie wielu ludzi od samego początku, moglibyśmy zauważyć, że regułą rządzącą ludzkim losem są przekonania. Są to bazowe zapisy w umyśle – na podstawie naszych pierwszych losowych doświadczeń w rodzinie tworzone są generalne wzorce „jak jest” w życiu.
Kiedy dziecko stanowi dla swoich rodziców centrum wszechświata, dorasta niczym jedyny aktor na scenie wśród entuzjastycznie nastawionej publiczności. Otrzymuje brawa, pochwały, wyróżnienia, zapewnienia o swojej wyjątkowości. Przyjmuje to za fakt, a to przekonanie sprawia, że i w dorosłym życiu taka osoba przyciąga „fanów” – ludzi, którzy o nią dbają, darzą ją podziwem, adoracją, zachwytem; jak wcześniej rodzice.
Kiedy dziecko wychowuje się na marginesie życia rodziców, dorasta w przekonaniu, że nie jest ważne, warte uwagi, wyjątkowe. W dorosłym życiu zgodnie ze swoim przekonaniem będzie usuwać się w cień, przyjmować niekorzystne oferty, ustępować innym pierwszeństwa; jak wcześniej rodzicom.
W ten sposób jedni wchodzą w życie z przekonaniem, że wszystko im się należy (i dużo od losu dostają), inni z przekonaniem, że muszą walczyć o okruchy dla siebie (i tylko te okruchy spadają im z cudzego stołu). Jedni płyną wygodnie z prądem, inni walczą o każdy krok pod prąd. Jednym pomoc spada z nieba nawet kiedy o nią nie proszą, inni wołają o nią głośno i na próżno. Jedni dają, inni biorą; jedni stają na głowie, żeby innych zadowolić, drudzy pozwalają się zaopatrywać i wciąż chcą więcej.
W tym miejscu pojawia się myśl: a więc to taka sprawiedliwość? Jedni mają szczęście mieć zaangażowanych rodziców i potem wszystko idzie im jak z płatka, a drudzy dostają trudności mnożone przez problemy i jeszcze potem życie im dokłada? Przypuszczam, że z takich wniosków i potrzeby sprawiedliwości zrodziła się idea nieba i piekła: wynagradzania cierpień i karania nadmiernych uciech po śmierci. Bo przecież skoro jest Bóg, to musi być jakaś sprawiedliwość, a skoro nie ma jej tutaj, musi być gdzieś indziej.
Problem w tym, że to bardzo ludzka, powierzchowna sprawiedliwość: widzimy ładny obrazek czy obfitość i zakładamy, że doświadczający ich człowiek jest szczęśliwy. Tymczasem okazuje się, że tak nie jest. To, co wydawało się takim prostym równaniem (posiadasz więcej, jest ci łatwiej = jesteś szczęśliwy) nie zawsze działa. Patrzymy jak ludzie sukcesu popadają w depresję, jak znani i bogaci wpadają w nałogi, a nawet decydują się na samobójstwo – i nie rozumiemy. Patrzymy na tych nielicznych zadowolonych z życia, choć nie mają ku temu jakichś szczególnych obiektywnych powodów – i nie rozumiemy. Wygląda na to, że nie ma wspólnego mianownika: ani bogactwo, ani sława, ani sukces, ani rodzina, ani dzieci, ani wolność od wszelkich zobowiązań, ani praca, ani dieta, ani siłownia… Nic samo w sobie nie gwarantuje szczęścia. Nie tylko tym, którzy w życiu idą za swoimi przekonaniami „pod górkę”, ale i tym, których bez wątpienia przekonania prowadzą „z górki”. Każdego coś boli, każdy chce tego, czego nie ma w nadziei, że właśnie to by go uszczęśliwiło.
Jeśli jednak nie damy się zwieść zewnętrznym dekoracjom i spróbujemy popatrzeć głębiej, okazuje się, że owszem, jednak jest coś, co produkuje szczęście. Każdy ma to w sobie, i każdy dzięki swojemu indywidualnemu doświadczeniu dostaje inny kawałek instrukcji jak to uruchomić. Jedni dostają siłę, inni otwartość; jedni cierpliwość, inni spontaniczność; jedni umiejętność radzenia sobie z negatywnymi emocjami, inni umiejętność tworzenia tych pozytywnych. Wbrew pozorom sprawiedliwie – każdy z nas ma swoją część jako dowód, że jest ważny i wyjątkowy, i każdy potrzebuje reszty instrukcji od innych na dowód, że jesteśmy jednością; że mamy wspólne źródło, więc cokolwiek robimy dla innych, robimy dla siebie, i odwrotnie.
Co więc jest tym czymś, od czego zależy nasz generalny dobrostan? Nazwijmy to poczuciem mocy. Nie chodzi bowiem o samą listę tego, co zdobyliśmy czy posiadamy, a o poczucie, że możemy coś stworzyć i tym satysfakcjonująco dla siebie zarządzać. To poczucie kreacji – „mogę”; boski pierwiastek w człowieku. Rodzimy się z nim, ale dostęp do niego musimy znaleźć sami. Połowę informacji jak to zrobić dostajemy w swoim doświadczeniu. Drugą połowę mają inni. Dopiero z dwóch perspektyw widać rozwiązanie zagadki. Czy to nie brzmi jak scenariusz fajnej gry albo filmu przygodowego? 😉
Nasze „mogę” często zostaje przyblokowane. na starcie. To, co nam się w dzieciństwie sprawdza w relacji z rodzicami, staje się w naszym przekonaniu naszą silną stroną. To, co przeszkadza nam w zdobyciu akceptacji rodziców, staje się naszą słabą stroną. Wbrew pozorom jedno i drugie jednakowo stanowi blokadę dla naszego „mogę”. Silna strona staje się naszą wizytówką i warunkiem przetrwania, więc potencjalne „mogę” zamienia się w „muszę”. Słaba strona zostaje od razu zablokowana w postaci „nie mogę”.
Ujmując to inaczej – tam, gdzie dotknął nas lęk naszych opiekunów, nasza zdolność kreacji zostaje wyłączona, bo zarówno presja, jak i nadopiekuńczość odbiera nam moc, nie pozwala na uruchomienie tworzenia. Tam, gdzie zachowaliśmy lub otrzymaliśmy miłość, czyli zdrowe, naturalne podejście do tego, co mamy, co jest (bez oceniania, porównywania, ale i wychwalania), tam potrafimy kierować się tym boskim pierwiastkiem „mogę”, możemy tworzyć coś trwałego, zdrowego, harmonijnego. Coś, co nas uszczęśliwia i inspiruje innych. Większość ludzi ogranicza się do tego kawałeczka, gdzie czuje spełnienie, czerpiąc z niego energię dla pozostałych, skażonych nie-miłością obszarów siebie. Ale wcale nie musi tak być.
Przekonania, które otrzymaliśmy losowo w dziecięcym doświadczeniu nie są kwestią nieodwracalną. Możemy je świadomie zmienić, uwalniając cały potencjał swojego twórczego „mogę”. W przeciwnym razie większość naszych marzeń się nie spełni, bo część nas samych będzie chcieć ich realizacji („mogę”), a inna część będzie ten proces blokować.
Przyjrzyjmy się na przykładzie. Powiedzmy, że kogoś uszczęśliwia podróżowanie, chciałby zwiedzić świat – duchowa część tej osoby mówi „mogę”, aktywuje marzenie. Fizyczna część tej osoby odpowiada natychmiast „nie mogę” (nie stać mnie finansowo, nie mam kondycji, szkodzi mi jedzenie poza domem itp.). Intelektualna część tej osoby odpowiada „nie mogę” (nie znam języków obcych, nie umiem zaplanować takiej podróży, nie wiem, jak się spakować, jak się poruszać w obcym miejscu). Emocjonalna strona mówi „nie mogę” (stresuje mnie komunikacja z innymi ludźmi, nie lubię niespodzianek i nieprzewidzianych sytuacji, obawiam się, że mogę utknąć na lotnisku albo może mnie ktoś okraść). Jak widać, to marzenie nie może się spełnić, bo w opisanym przypadku na jedno „mogę” przypadają trzy „nie mogę”…
Zazwyczaj czując potrzebę spełnienia swojego marzenia za wszelka cenę, próbujemy zmusić oporujące części siebie do współpracy; próbujemy zamienić „nie mogę” na „muszę”. Czyli zaczynamy desperacko ćwiczyć, żeby podreperować kondycję, albo pracować po 12 godzin, żeby zarobić na wycieczkę; noce spędzamy na nauce obcego języka i wertowaniu tysięcy porad w internecie. Efektem najprawdopodobniej będzie słomiany zapał, który szybko zgaśnie, bo „muszę” nie ma mocy twórczej, tak samo jak „nie mogę”. „Muszę” jest jak kapitan drużyny, który sam chce wygrać mecz, pomijając innych i doprowadzając się do krańcowego wyczerpania. „Nie mogę” jest jak ktoś, kto wchodzi na boisko do drużyny, chociaż nie ma pojęcia, co ma robić, więc jedynie przeszkadza.
„Mogę” jest wolne od lęku, lekkie i radosne, ekscytujące; sprawia, że jesteśmy Bogiem swojego życia i tworzymy je w sposób dobry, zdrowy, energetyzujący i harmonijny. „Mogę” nie oznacza, że wiem jak, tylko że wierzę, że sobie poradzę; opiera się na zaufaniu Miłości i dlatego potrafi przekraczać granice, które znamy ze swojego doświadczenia. Jak więc skontaktować się ze swoim boskim pierwiastkiem i tworzyć to, czego się pragnie?
Trzeba zmodyfikować swoje wstępne „ustawienia”, tak jak dopasowujemy ustawienia używanego telefonu do własnych potrzeb. Najpierw trzeba swoje ustawienia rozpoznać i nazwać, czyli odszukać swoje „nie mogę” i „muszę” po to, żeby je przeprogramować na „mogę”. Prawda o nas leży zawsze pośrodku tego, co mówią nam emocje i jak reaguje umysł, pośrodku myślenia o sobie i naszych relacji z innymi, pośrodku perspektywy własnej i cudzej, pośrodku niemocy i przymusu.
A praktycznie? Praktycznie wskaźnikiem jest energia. „Mogę” dostarcza nam energii, „nie mogę” i „muszę” nam ją odbiera. To jak wpłaty i wypłaty z konta w banku. Jeśli wartości są zbliżone, możemy dopiero po czasie się zorientować, że stan konta się nie zmienia albo zrobił się dług. Jeżeli przywykamy do długów, traktujemy je jako konieczność, nie wyjdziemy z sytuacji o własnych siłach, będziemy potrzebować pomocy z zewnątrz – tak w przypadku finansów, jak i energii.
Zatem jeśli często potrzebujemy pomocy innych, to znak, że nasz własny generator energii jest uśpiony, że działamy głównie w trybie „nie mogę”. Jeśli często ulegamy wyczerpaniu, ale potrafimy się sami naładować, to znak, że działamy w trybie „muszę”. Jeśli używamy swojego „mogę”, żyjemy w równowadze energetycznej, po jasnej stronie emocji.
Wskaźnikiem naszego twórczego „mogę” jest energia, a wskaźnikiem energii są między innymi słowa i stojące za nimi uczucia. Eksperymenty z ryżem w słoiku z wodą czy żywymi roślinami naocznie potwierdzają to, co teoretycznie wiemy o wychowaniu dzieci – że emocjonalne słowa mogą niszczyć lub wzmacniać, zabierać energię lub ją dawać. Wystarczy więc posłuchać swojego wewnętrznego głosu, słów, którymi mówimy do siebie, aby namierzyć swoje energetyczne dziury, swoje „nie mogę” i „muszę”. I wystarczy pamiętać, że powstały one przypadkowo, i jeśli w ogóle były prawdziwe, to kiedyś, kiedy byliśmy zależni i nieświadomi; teraz działają jedynie z rozpędu, jak zapomniany program w komputerze, który tylko nam przeszkadza, i do niczego nie jest nam już potrzebny. Niemniej nie przestanie, dopóki go świadomie nie wyłączymy.
To, czego wszyscy potrzebujemy do szczęścia – nie tylko metaforycznie, ale całkiem dosłownie – to pokój i współpraca w miejsce walki. Dopóki akceptujemy w sobie silną i słabą stronę, dopóty tkwimy w schemacie ofiary i agresora w relacjach z innymi, przeskakując z „nie mogę” w „muszę”, i skutecznie omijając swoje zdrowe twórcze „mogę”, które jako jedyne ma moc uszczęśliwiania nas na stałe, niezależnie od okoliczności.
Dziecko czuje się kochane, kiedy jego potrzeby i emocje są rozumiane. Wtedy uczy się je nazywać i komunikować. Jeśli rodzic także wyraża swoje emocje i potrzeby w zdrowy sposób, uczy dziecko, że wszyscy czujemy to samo, i że tworzenie relacji z innymi polega na szanowaniu tego, co czują obie (wszystkie) strony.
Rodzice dominujący, autorytarni, wywierający presję na swoje dzieci, uczą je podporządkowania. Dziecko zostaje zmuszone, żeby tłumić, wypierać i racjonalizować swoje emocje i potrzeby. Uczy się żyć w odcięciu od swojego prawdziwego ja, żeby zadowolić rodzica. W dorosłym życiu staje się podporządkowanym partnerem/rodzicem.
Rodzice ustępujący pod emocjonalną presją swoich dzieci uczą je dominacji. Dziecko de facto otrzymuje pozwolenie na przekraczanie emocjonalnych granic drugiej osoby: podnoszenie głosu, obrażanie, obwinianie. Uczy się rozlewać swoje ja poza jego granice, uczy się jakiegoś rodzaju przemocy. W dorosłym życiu staje się dominującym, biernie lub aktywnie agresywnym partnerem /rodzicem.
Bywa tak, że postawy rodzicielskie są spójne, to znaczy oboje rodzice są autorytarni albo wycofani. Wtedy dziecko otrzymuje podwójnie silny przekaz, jego schematy są głębokie, ale bardziej jednorodne, oczywiste, widoczne.
Bywa tak, że postawy rodzicielskie są sprzeczne – wtedy dziecko w pewnych obszarach uczy się funkcjonować w jednej roli, a w innych w drugiej. Jego schematy są wtedy mniej wyraźne i usztywnione, ale wzajemnie sobie przeczące, więc tworzące „podwójną” tożsamość.
Każdy, kto tkwi w swoim schemacie, patrzy i reaguje przez jego założenia. Nie widzi tego, co jest, tylko to, co wynika z logiki jego umysłu, ukształtowanej przez wczesnodziecięce doświadczenie. Stąd nie potrafi udzielić zdrowego emocjonalnego wsparcia ani swojemu dziecku, ani swojemu partnerowi, ani nikomu innemu. Stąd też wynika najczęstsza dziecięca trauma: trauma bycia niezrozumianym. Brak zrozumienia emocji i potrzeb dziecka, brak zauważenia jego indywidualności jest odczuwany przez nie jako brak miłości. Każdy, kto tego doświadczył, próbuje oszczędzić tego swoim dzieciom. Nie mając jednak wzorca jak to zrobić, odwracamy jedynie schemat: ci, którzy doświadczyli presji, swoim dzieciom nie stawiają granic; ci, którym nie stawiano granic, traktują swoje dzieci surowo. Czasem próbujemy wyrównać brak wsparcia emocjonalnego słownymi (pustymi) deklaracjami albo spełnianiem materialnych życzeń dziecka. To jednak nic nie zmienia, dzieci nadal czują się nierozumiane, a tym samym niekochane.
Zdrowe wsparcie emocjonalne, czyli właściwe zareagowanie na emocje i potrzeby drugiej osoby jest możliwe tylko wtedy, kiedy sami jesteśmy w kontakcie ze swoimi emocjami i potrzebami. A zazwyczaj nie jesteśmy. Dominująca postawa rodziców uczy nas udawać, że nie czujemy tego, co czujemy; postawa wycofana uczy nas zalewać innych swoimi emocjami bez względu na to, jak bardzo może ich to zranić. Uzdrawiająca prawda leży poza schematem: w odzyskaniu kontaktu ze swoimi prawdziwymi emocjami, uczuciami i potrzebami, w uświadomieniu sobie i nazwaniu tego, co naprawdę czujemy. I zakomunikowaniu tego w sposób szanujący uczucia innych.
Kiedy traktujemy cudze uczucia i potrzeby jak własne, okazujemy drugiej osobie szacunek.
Kiedy zauważamy, odczuwamy i rozumiemy uczucia drugiej osoby, wyrażamy empatię.
Kiedy z szacunkiem i empatią zwracamy się do innych, bez udawania i atakowania, sprawiamy, że doświadczają miłości.
„Mózg jest jak komputer, działa według biologicznych algorytmów – generalizuje wnioski z jednego ważnego dla nas emocjonalnie zdarzenia, tworząc uniwersalną (i fałszywą tym samym) regułę, ale też pozwala na zmianę jednego typu zachowania bez powiązania z innymi obszarami – pozwala na istnienie sprzeczności, wydzielając dla każdego przekonania inny obszar działania. Na przykład jeśli ktoś nas wyjątkowo boleśnie skrzywdzi, możemy nabrać przekonania, że wszyscy ludzie są źli (generalizacja); ale nawet jeśli wierzymy, że sami jesteśmy źli, możemy bezinteresownie opiekować się wybraną osobą, nadal źle traktując pozostałych i podtrzymując swoje uogólnione przekonanie o sobie (rozdział obszarów).
Jest to możliwe, bo umysł potrafi połączyć w całość nawet najbardziej sprzeczne dane, w razie potrzeby dzieląc nasz wewnętrzny świat na wiele małych światów – obszarów, które rządzą się odmiennymi zasadami. Nie potrafi jednak zlikwidować konfliktu emocji przypisanych do przeciwstawnych przekonań. Sprzeczne (mieszane) emocje oznaczają istnienie w umyśle przeciwstawnych, wzajemnie wykluczających się danych, i domagają się zweryfikowania tych starych zapisów, rozwiązania konfliktu. Może to zrobić tylko właściciel danego umysłu – za pomocą świadomych wyborów porządkujących ten system. Stąd umiejętność wglądu w swoje zachowanie i uczucia jest podstawowym narzędziem do osiągnięcia wewnętrznej harmonii i poczucia szczęścia.
Dlaczego nie jest to umiejętność powszechna?
Rozwój świadomości jest zakłócany przez tendencję do utożsamiania się na zmianę z emocjami lub automatycznym umysłem. Przypomina to błędne koło, z którego coś musi nas wyrwać, żeby obudzić świadomość.”
To fragment trzeciej części Mini-przewodnika „Kim jestem?”, który chętnie wyślę e-mailem (plik pdf) każdej zainteresowanej osobie, która w wiadomości prywatnej zgłosi taką chęć. Bezpłatnie, w zamian za jakiś gest wsparcia w sieci (najbardziej zależy mi na ocenach/opiniach książki w księgarniach internetowych, ale z wdzięcznością przyjmę każdy inny gest – polecenie, udostępnienie, polubienie strony na Fb, komentarz w zakładce Opinie na Fb).
Miłość polega elastycznym, nieschematycznym dawaniu i wymaganiu, zgodnie z bieżącymi potrzebami obu stron. Miłość jest jak moneta – na jednej stronie jest wyryte TAK, na drugiej NIE. Doświadczenia z dzieciństwa powodują, że mamy tendencję do schematycznej postawy – nadmiernego dawania lub zbytniego wymagania. Wtedy miłość zamiast stawać się silniejsza, więdnie i usycha – bo nie jest miłością, nie zauważa drugiego człowieka; jest wyuczonym schematem zachowania. I bez względu na to, czy są to zachowania moralnie oceniane jako „dobre” (jak poświęcanie się) czy jako „złe” (przemocowe), ich źródło i skutek są takie same: nie pochodzą z miłości i nie tworzą miłości.
Jak doświadczamy miłości w dzieciństwie, tak w nią wierzymy i tak ją później odtwarzamy dla siebie.
Jeśli rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie tak samo jak sobie i wyjaśniają mu swoje intencje (dlaczego wybrali takie a nie inne zachowanie), dziecko doświadcza miłości. CZUJE się kochane i uczy się ROZUMIEĆ, na czym polega miłość.
Kiedy rodzice okazują dziecku ciepło i zrozumienie, ale nie zauważają własnych uczuć i nie mówią o nich, bo są zbyt skupieni na dziecku, wtedy dziecko CZUJE się kochane, ale nie uczy się kochać innych. Nie ROZUMIE, na czym polega miłość. Chce ją czuć, więc próbuje ją kupić lub wymusić na innych.
Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia, bo są zbyt skupieni na sobie, ale deklarują swoje uczucia do niego, wtedy dziecko nie CZUJE się kochane, ale stara się ROZUMIEĆ, że rodzice je kochają. Będzie próbowało poczuć miłość, próbując na nią zasłużyć, zapracować.
Kiedy rodzice nie okazują dziecku ciepła i zrozumienia ani nie mówią mu, że jest kochane, dziecko nie doświadcza miłości. Nie CZUJE jej i nie ROZUMIE, przestaje wierzyć w jej istnienie.
Wszyscy jesteśmy mieszanką miłości i lęku odziedziczoną po naszych rodzicach czy opiekunach. Trudno jest kochać dziecko zdrowo, kiedy samemu się choruje, mniej lub bardziej, bo nie można dać tego, czego się nie ma. Ale wbrew pozorom nie trzeba być idealnym, żeby nauczyć miłości. Wystarczy być szczerym, autentycznym. Nazywać dobrym to, co dobre, umieć się przyznać do tego, co dobre nie było i za to przeprosić.
Największą krzywdą jest nazywanie miłością tego, co nią nie jest, ponieważ wtedy dziecko szukając miłości, szuka czegoś zupełnie innego. Szuka krzywdy i cierpienia, które zlały się z miłością w jedno, zrosły się z jej definicją, wypaczyły jej znaczenie. I to zazwyczaj znajduje, przyciąga do siebie, tworzy.
Nie ten rodzic, który krzywdzi i przeprasza, najbardziej blokuje dziecku dostęp do miłości, a ten, który krzywdzi i twierdzi, że robi to w jej imieniu. Nie tylko rodzic zresztą, bo tak samo zachowujemy się w relacjach partnerskich (to tak apropos dzisiejszego „święta”).
Odbijamy otrzymaną nie-miłość w potrzebie doświadczania cudzej lub własnej krzywdy jako dowodu miłości. Oprócz doświadczenia i wzorców mamy jednak dwa własne odbiorniki – serce i umysł. Jeśli nie ma między nimi zgodności, jeśli CZUJEMY i ROZUMIEMY miłość inaczej, to wskazówka, że wymagamy auto-kalibracji.
Dobieramy się w pary na podstawie dopasowania, komplementarności. Nasze mechanizmy pasują do siebie jak puzzle, jak klucz do zamka. Jeśli patrzymy na siebie ze zrozumieniem i pilnujemy równowagi w dawaniu i braniu, w relacji panuje miłość; możemy się od siebie uczyć i stworzyć związek partnerski. Jeżeli zatracamy się w ocenianiu i porównywaniu, w nadmiernym braniu lub dawaniu, w relacji rządzi lęk, a nasze postawy polaryzują się coraz bardziej.
Rodzice o skrajnych postawach wychowawczych tworzą specyficzne wyzwanie dla umysłu dziecka. Są jak brytyjskie dwa krany z wodą przy jednej umywalce – jeden z gorącą, drugi z lodowatą. Metaforycznie można powiedzieć, że jeden rodzic wrzuca dziecko na głęboką wodę i odchodzi, żeby nauczyć je samodzielności, a drugi uczy pływać na płyciźnie, zakładając mu rękawki, wkładając do koła, zabezpieczając deską do pływania i kurczowo trzymając za ręce. Słowem dziecko albo nabywa umiejętności, ale w sposób traumatyzujący jego poczucie bezpieczeństwa i potrzebę wsparcia, albo otrzymuje nadmiar wsparcia nie pozwalający mu się uczyć, pokonywać lęk, nabywać umiejętności.
Z powodu tak różnych postaw rodzice są zazwyczaj w permanentnym konflikcie, nawzajem zarzucając sobie brak kompetencji wychowawczych. Jeśli robią to przy dziecku, dostaje ono kolejną informację, że mama i tata to dwa światy nie do pogodzenia. Bywa też, że rodzice się rozchodzą, sprawując nadal naprzemiennie opiekę nad dzieckiem. Wtedy znika nawet wspólne terytorium, powstaje kompletny rozdział. W rzeczywistości i w umyśle dziecka. Każde z rodziców chce się okazać tym lepszym rodzicem, wprowadza swoje zasady, swój porządek dnia; promuje własne wartości, reaguje w typowy dla siebie sposób. Próbuje kontrolować dziecko skuteczniej niż drugi rodzic, często pozwalając sobie na krytyczne uwagi pod jego adresem, podważając jego autorytet i kompetencje w oczach dziecka.
Umysł dziecka próbuje poradzić sobie z tymi sprzecznymi danymi, tworząc dwie wersje rzeczywistości: matczyną i ojcowską. Uczy się zasad przetrwania w każdej z nich i różnych sposobów zdobywania warunkowej akceptacji jednego i drugiego rodzica. To dosłownie znaczy, że przebywając z matką, dziecko żyje w innym świecie, a przebywając z ojcem – w innym. Do tego stopnia, że będąc z jednym rodzicem, stara się zapomnieć o istnieniu drugiego, żeby te dwa różne światy nie mieszały mu się ze sobą, nie utrudniały funkcjonowania. Umysł przeskakuje z jednej wersji dziecka w drugą, co powoduje wybuchy emocji i nieadekwatne zachowania niezrozumiałe dla otoczenia.
Nie wiem, czy można to uznać za predyspozycje do zachorowania w późniejszym wieku na schizofrenię (logicznie ma to sens), ale z całą pewnością raz utworzony podział umysłu i wizerunku pozostaje jako wzorzec funkcjonowania w świecie w dorosłym życiu. Osoby z takim ustawieniem wręcz odczuwają przymus, żeby funkcjonować w podwójnej roli, żyć w dwóch światach. Kiedy przestają obowiązywać dwa światy rodzicielskie, zostają one zastąpione przez inne podziały. Ktoś może krańcowo inaczej funkcjonować w pracy i w domu, ekstremalnie inaczej traktować bliskich i obcych, ludzi i zwierzęta. Ktoś może mieć wewnętrzny przymus prowadzenia podwójnego życia – posiadania dwóch rodzin, które nic o sobie nie wiedzą, posiadania rodziny i prowadzenia romansów na boku, prowadzenia podwójnego życia w rzeczywistości i w mediach… Przykładów może być nieskończona ilość, ale zawsze mają wspólny mianownik: to, co jest, umysł próbuje zamknąć w dwóch rozdzielnych szufladkach; z jednej rzeczywistości zrobić dwie. Jeśli mu się w tym nie przeszkadza, a przy tym zwiększa to ilość otrzymywanych form akceptacji, mechanizm samoistnie się nakręca, automatycznie rozdwajając wszystko, czego taki człowiek doświadcza.
Funkcjonowanie w ten sposób powoduje, że z jednej strony życie jest podwójnie bogate w doświadczenia, a z drugiej – podwójnie wyczerpujące. Nie jest wewnętrznie satysfakcjonujące, bo zużywa energię na mnożenie tego, co jest na powierzchni, nie pozwalając na pójście wgłąb czegokolwiek. Powoduje stały wewnętrzny konflikt między „wersjami” siebie, wyzwalający silne emocje, i poczucie bycia nierozumianym mimo swoich usilnych starań. Skutkuje też stałym i silnym skupieniem na sobie (żeby nie pomylić roli), co nie pozwala na autentyczne zauważenie i zrozumienie innych.
Innymi słowy – możemy żyć niespójnie, płytko i szeroko, albo spójnie, wąsko i głęboko. O pierwotnych ustawieniach decyduje nasze losowe dziecięce doświadczenie, ale kiedy je sobie uświadomimy, możemy dokonać wyboru i zmienić nawyki działania naszego umysłu.