Pozytywne myślenie nie oznacza udawania, że rzeczywistość spełnia nasze marzenia, że niczego nam nie brakuje ani nic nam nie grozi. Ignorowanie swoich prawdziwych uczuć prowadzi do ich skumulowania i eksplozji i nie jest niczym pozytywnym.
Pozytywne myślenie oznacza rozpoznanie pozytywnych i negatywnych stron tego co jest i świadome skupienie się na tych pierwszych, zgodnie z zasadą, że co karmimy swoją energią, to rośnie.
To, na ile standardowo, automatycznie obdarzamy innych zaufaniem jest wynikiem naszych podświadomych przekonań, utworzonych na bazie naszych pierwszych relacji z opiekunami.
Jeśli mamy problem z obdarzaniem innych swoim zaufaniem, to dzieje się tak na skutek traumy – wcześniejszych doświadczeń, które sprawiły, że poczuliśmy się zmanipulowani, okłamani, oszukani przez swoich opiekunów. Standardowo odczuwany brak zaufania do innych jest wskaźnikiem, że odrzucając czy trzymając na dystans drugą osobę próbujemy ochronić siebie przed rozczarowaniem. Ten mechanizm obronny zapobiega jednak również tworzeniu bliskości, za którą tęsknimy.
Z kolei na wyrost obdarzamy innych swoim zaufaniem w dwóch przypadkach. Albo wtedy, kiedy nic nie zachwiało naszej wiary w uczciwość rodziców względem nas (zaufanie jest wtedy bezrefleksyjnym automatyzmem). Albo wtedy, kiedy podświadomie próbujemy dostać coś dla siebie w zamian, kiedy próbujemy zaprzeczyć swoim negatywnym doświadczeniom i zmusić, zobowiązać drugą osobę, aby zachowała się wobec nas uczciwie. To pozostałość dziecięcego magicznego myślenia „jeśli czegoś nie dostaję, to moja wina, muszę się bardziej postarać”. Uruchamiając te fałszywe przekonania (że wszyscy są godni zaufania lub że możemy innych zmusić do bycia uczciwymi), nasz umysł automatycznie wycisza wszystkie ostrzeżenia świadczące o tym, że tej drugiej osobie ufać nie należy. W efekcie zamiast oczekiwanej bliskości pojawia się wykorzystanie, fałsz, manipulacja.
Wszyscy potencjalnie możemy mieć problemy z zaufaniem, czyli możemy obdarzać nim innych nie widząc ludzi takimi, jakimi są naprawdę, a takimi, jakimi każą nam ich widzieć nasze przekonania oparte na naszych pierwszych relacjach. Możemy to rozpoznać, kiedy bycie w relacjach powoduje na zmianę doświadczanie albo samotności, albo cudzej manipulacji. Możemy jednak nauczyć się zarządzać swoim zaufaniem proporcjonalnie do tego, co jest, czyli ufać tym, którzy nie zawodzą i nie ufać tym, którzy mają zwyczaj rzucania słów na wiatr. Musimy jednak przestać funkcjonować w dziecięcych schematach, które uruchamiają się automatycznie i zniekształcają nam percepcję.
Dzieje się tak często wtedy, kiedy skupiamy się tylko na tym, co dostajemy od danej osoby, bez kontekstu jak funkcjonuje ona z innymi osobami. Przy czym nie chodzi tutaj o to, żeby znaleźć osobę bez skazy. Popełnione błędy nie są przyczyną, dla której nie należy komuś ufać, każdy z nas je popełnia. Ważniejszy jest sposób myślenia – miejsce uczciwości w czyjejś hierarchii wartości. Jeśli prawda, bycie fair jest dla kogoś ważne, popełnione pomyłki tylko pomogą mu te wartości ugruntować i nie zabłądzić w to samo miejsce ponownie – i taki człowiek jest wart zaufania nawet bardziej niż ten, który nie popełnił błędu, bo jest bardziej świadomy siebie.
Jeśli jednak ktoś mocniej wierzy w efekty mijania się z prawdą niż w siłę uczciwości, żadne błędy niczego go nie nauczą z wyjątkiem udoskonalenia umiejętności manipulowania innymi – i takiemu człowiekowi dla własnego dobra ufać nie należy. Działanie nie jest problemem samym w sobie, jest lustrem myślenia, które sprawia problem. Dopóki człowiek identyfikuje się z pewnym myśleniem, żadna zmiana działania nie zmieni stanu rzeczy.
Kłopot w tym, że cudzego myślenia nie widać, widać tylko zachowanie. I dopóki skupiamy się na tym, co dostajemy od tej drugiej osoby, nie widzimy, kim jest. Większość ludzi potrafi być miła, kiedy czegoś chce czy potrzebuje, co nie oznacza, że można im automatycznie ufać. Jeśli nie zaślepia nas własna korzyść czy przyjemność z otrzymywanej aprobaty, to potrafimy zauważyć, jak ta osoba zachowuje się w stosunku do innych ludzi. Jeśli traktuje nas wyjątkowo, inaczej niż innych, powinno to być dla nas czerwoną lampką ostrzegawczą, nie zielonym światem, ponieważ jej standardowe myślenie i zachowanie dotknie nas wcześniej czy później. To, że ktoś nam opowiada o cudzych prywatnych czy wręcz intymnych sprawach nie oznacza, że traktuje nas wyjątkowo, tylko że nie szanuje cudzej prywatności – a więc i naszej też nie uszanuje. A to oznacza, że za przyjemności z głasków, którymi teraz nakarmimy nasze ego, zapłaci później wielkim rozczarowaniem nasze prawdziwe ja.
Nasze automatyzmy są uruchamiane przez niezaleczone rany lub uzależnienie od aprobaty czy podziwu. Ale na zniekształcenia naszego postrzegania innych wpływa też kwestia naszej definicji miłości. Dla dziecka rodzic = Miłość, te dwa pojęcia są dla niego równoznaczne. I dopóki w dorosłym życiu sobie tego świadomie nie rozdzielimy, dopóty nie będziemy w stanie właściwie zarządzać swoim zaufaniem. Albo będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy inni nas wykorzystają, albo nie będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy stracimy nadzieję na bliskość, której pragniemy. Tak czy siak będziemy cierpieć – tylko dlatego, że umysł złapał nas w swoją logiczną pułapkę.
Wystarczy zdać sobie sprawę, że równanie rodzic = Miłość nie jest prawdziwe. Że można mieć ograniczone zaufanie do ludzi i nieograniczone zaufanie do Miłości. Nasze doświadczenia dotyczą ludzi, a ludzie mają w sobie różną ilość Miłości. Im mniej potrafią rozpalić w sobie Bożą iskrę, tym mniej możemy im ufać. Im bardziej identyfikują się z Miłością, tym bardziej nie zawiodą naszego zaufania. Nie jesteśmy w stanie rozpoznać, na ile ktoś jest wart naszego zaufania. I nie musimy – robi to za nas nasz poziom ufności do Miłości: nieufność wobec Miłości przyciąga do nas manipulantów, zaufanie do Miłości przyciąga do nas ludzi z czystymi intencjami.
Jeśli zatem pozwolimy, żeby umysł pielęgnował nieprawdziwe przekonanie z dzieciństwa, on zamknie nas w cierpieniu. Jeśli uświadomimy sobie wewnętrzną sprzeczność tego przekonania, możemy przestać chodzić w kółko po własnych śladach i odtwarzać to samo w różnych dekoracjach; możemy wpuścić do swojego życia więcej światła, ciepła i bliskości.
Ludzie, którzy akceptują siebie w całości to rzadkość. Przez naśladownictwo „dziedziczymy” brak samoakceptacji z pokolenia na pokolenie. W reakcjach opiekunów na siebie – swoją obecność i zachowanie – odczytujemy, co mamy prawo w sobie lubić, a czego powinniśmy się wstydzić. Z części siebie robimy swoją wizytówkę, a inną część siebie staramy się ukryć. Ten zaprogramowany w dzieciństwie niespójny obraz siebie nosimy często przez całe życie, nieustannie walcząc z wewnętrznymi konfliktami, które stale wytwarza. Jaki zaś mamy kontakt z poszczególnymi częściami swojego ja, takie też mamy relacje z innymi. Tam, gdzie traktujemy siebie zdrowo, tworzymy zdrowe relacje, oparte na partnerstwie; tam, gdzie nadużywamy jakiejś części siebie, tworzymy relacje z pozycji „rodzica”, oparte na dominacji; tam, gdzie zakładamy swoją słabość, tworzymy relacje z pozycji „dziecka”, oparte na podporządkowaniu. Im bardziej niespójny mamy obraz siebie, tym trudniej tworzyć nam satysfakcjonujące relacje z innymi ludźmi.
Akceptacja swojego ciała i zdrowe podejście do swojej fizyczności jest warunkiem czerpania radości i przyjemności z kontaktu z innymi ludźmi w ogóle. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje napięcie i dyskomfort w kontaktach z innymi (kiedy próbujemy coś ukryć, zatuszować lub wywrzeć na innych silne wrażenie swoją fizycznością). Pytanie diagnozujące ten obszar to: „czy inni są ok, czy czuję się przy nich naturalnie, komfortowo?”.
Akceptacja swojego intelektu decyduje o łatwości bycia w relacji z innymi. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje, że relacje stają się wyzwaniem, prowadzącym najcześciej do konfliktów lub izolacji (kiedy unikamy tematów wymagających intelektualnego przetwarzania lub stale popisujemy się swoją wiedzą, aby zaimponować innym). Pytanie diagnozujące tę sferę brzmi: „czy potrafię satysfakcjonujaco porozumiewać się z innymi ludźmi?”.
Akceptacja swojej emocjonalności i bycie w kontakcie ze swoimi emocjami decyduje o głębokości tworzonych związków. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje brak umiejętności tworzenia i utrzymania głębokich więzi opartych na zrozumieniu i empatii (kiedy unikamy wpuszczania kogokolwiek do swojego świata uczuć i emocji lub wpuszczamy tam wszystkich). Pytanie diagnozujące dla tego obszaru brzmi: „czy jestem zdolny/a do stworzenia wyjątkowej i trwałej, intymnej relacji z drugim człowiekiem?”.
Akceptacja swojej duchowości, świadomość swoich priorytetów, wierność swojej filozofii życiowej ma wpływ na jakość wszystkiego, co współtworzymy z innymi, nadaje temu kontekst. Zaburzony kontakt z tą sferą powoduje, że ludzie stają się dla nas czymś innym niż „innym ja” – środkiem do zaspokajania potrzeb, przeszkodą do zlikwidowania, narzędziem do osiągania określonych celów, słowem aktorem w naszym scenariuszu, pionkiem w naszej grze; kimś do zarządzania lub podporządkowania się. Pytanie diagnozujące dla tej sfery to: „kim jestem w kontekście innych ludzi?”.
Przekonanie o tym, kim jesteśmy (uświadomione czy nie) decyduje kim są dla nas inni ludzie, i co – na jakich zasadach – możemy z nimi tworzyć. Ujmując to obrazowo, fizyczność, intelekt i emocjonalność są jak obudowa, mechanizm i kabel z wtyczką – ale to duchowość jest prądem, który tworzy z tych elementów działające urządzenie; w tym przypadku Człowieka przez C, będącego nie tylko naczelnym ssakiem, ale istotą obdarzoną duszą, boskim pierwiastkiem.
Jeśli w naszych przekonaniach o sobie zapisane zostały podziały, te podziały wyświetlą się na zewnątrz, w naszych relacjach z innymi. Jeśli zapisał się krytycyzm, wrogość czy nienawiść do siebie, ich odbicie wyświetli się w traktowaniu innych.
Jeśli w naszych wczesnych, nieświadomych przekonaniach zapisały się podwójne standardy, jeśli widzimy i traktujemy siebie inaczej (lepiej lub gorzej) niż innych, nie jesteśmy zdolni do stworzenia z nimi partnerskich relacji, a tym samym do pełnej samorealizacji, dającej nam poczucie szczęścia i spełnienia.
Wszystko, co zostało w nas zapisane automatycznie i poza naszą świadomością, w jakiś sposób wyświetla się na zewnątrz i sygnalizuje nam to za pomocą odczuwanych emocji. Zauważając to, uświadamiając to sobie, możemy to zmienić, przeprogramować swoje przekonania zgodnie ze swoją wolą.
Czasami obowiązki tak bardzo wypełniają nam rzeczywistość, że zapominamy, po co żyjemy. A czasami tak bardzo lekceważymy wszystkie powinności, że zaczynamy żyć w innej rzeczywistości, jakby obok tego, co naprawdę jest. W pierwszym przypadku tracimy kontakt ze sobą, w drugim z otoczeniem, a do aktywnego i efektywnego kreowania swojego życia potrzebne jest jedno i drugie.
W ciągu pierwszych lat życia, na podstawie doświadczeń i obserwacji, umysł dziecka tworzy swój obraz świata -– tak indywidualny i niepowtarzalny jak linie papilarne. Zostają tam zapisane przekonania na temat wszystkiego, z czym się zetknęliśmy: jacy jesteśmy (bo tak o nas mówią), jacy są inni, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, jakie jest życie, i czego się można od niego spodziewać.
Relacje z opiekunami, jakich doświadczyliśmy, stają się wzorcem dla wszystkich innych późniejszych relacji i naszej postawy wobec świata w ogóle. Decydują o tym, czy będziemy się przed życiem bronić, czy mu się przeciwstawiać; decydują o tym, czy uwierzymy, że można wszystko osiągnąć manipulacją, prowokacją czy podporządkowaniem się; i o tym, czego powinniśmy oczekiwać jako standardowego zachowania innych: ataku, wykorzystania czy wsparcia.
Im bardziej nieprzyjazne mieliśmy doświadczenia, tym więcej mamy negatywnych przekonań o życiu, które automatycznie stają się samospełniającymi przepowiedniami. A im więcej w nas tych negatywnych przekonań, tym bardziej usztywniona i obronna staje się nasza ogólna postawa życiowa.
Na podstawie tych wczesnych doświadczeń tworzy się także coś w rodzaju bazowego stanu emocjonalnego – stałe uczucie w tle, które pojawia się niczym wzorcowe ustawienie wtedy, kiedy nie przysłaniają go bieżące emocje. Jest to spokój lub niepokój.
Spokój istnieje w nas wtedy, kiedy, mówiąc obrazowo, nauczyliśmy się stać elastycznie na dwóch nogach: możemy na jednej tak samo jak na drugiej, i dlatego stojąc na obu czujemy się pewnie i bezpiecznie. Jedna z tych „nóg” to zaufanie do siebie, druga – zaufanie do innych. Jeśli nasze doświadczenie nauczyło nas wiary w siebie i wiary w innych w tym samym stopniu, to idziemy przez życie w równowadze, a naszym wzorcowym stanem emocjonalnym jest spokój: wiemy, że sobie poradzimy, a jeśli nie, możemy liczyć na pomoc innych ludzi.
Zazwyczaj jednak nasze doświadczenie powoduje, że używamy bardziej (czasem zdecydowanie bardziej) tylko jednej „nogi”. Jest to konsekwencja naszych pierwszych, najważniejszych relacji z opiekunami. Nadmierne rodzicielskie dawanie powoduje, że dziecko uczy się ufać innym, ale staje się zależne, niesamodzielne, słabe. Nadmierne rodzicielskie wymaganie wykształca w dziecku wiarę w swoje umiejętności i siły, ale pozbawia go zaufania do innych. W obu przypadkach bazowym uczuciem staje się niepokój, wynikający z poczucia, że albo musimy kontrolować innych, żeby zawsze byli do naszej dyspozycji, albo sami musimy być do czyjejś dyspozycji; że możemy polegać tylko na innych, albo tylko na sobie. Czyli jedna noga jest sprawna i chce iść do przodu, druga ledwie się porusza i nas blokuje: nie możemy ani na chwilę zaznać spokoju, bo musimy w napięciu kontrolować, czy nie upadniemy. Dlatego stale, niemal podprogowo, towarzyszy nam uczucie niepokoju, napięcia.
Warto przyjrzeć się własnym przekonaniom na swój temat i na temat innych ludzi oraz pozwolić sobie poczuć to, co skrywa się pod wszystkimi bieżącymi emocjami. Jeśli oba odbiorniki – i umysł, i czucie – mówią to samo, warto spróbować uwolnić zablokowaną „nogę”, żeby odzyskać radość ze sprawnego spaceru przez życie, ze spokojem w tle, pozwalającym na otwarte doświadczanie tego, co dzieje się tu i teraz.
Działanie nie jest problemem samym w sobie, jest lustrem myślenia, które sprawia problem. Dopóki człowiek identyfikuje się z pewnym myśleniem, żadna zmiana działania nie zmieni stanu rzeczy.
Złodziej może nie kraść we wtorki i czwartki, ale to nie zmienia faktu, że jest złodziejem – kradzież nie stanowi dla niego problemu. Jeśli ktoś oszukuje kogokolwiek, oszukiwanie nie jest dla niego problemem, więc wcześniej czy później ten sposób myślenia dotknie każdego, kto jest z nim w relacji. Jeśli ktoś uwielbia udawać, udawanie kogoś innego staje się częścią niego, i niczym wirus zniszczy jego relacje z sobą samym i innymi. Jeśli ktoś nie ma szacunku do siebie, automatycznie taki sam standard będzie stosował do innych, nawet próbując nauczyć się reguł zachowania szanujących czyjąś godność.
To, co na zewnątrz, jest hologramem tego, co wewnętrz, i próby kontrolowania samego obrazu są z góry skazane na niepowodzenie; informacja o prawdziwych przekonaniach danej osoby zawsze jakimś kanałem wydostaje się na zewnątrz. To, czy inni to zauważą czy nie, zależy tylko od tego, czy chcą znać prawdę, czy podświadomie zgadzają się na bycie zmanipulowanym – czyli od własnych oczekiwań wobec życia, bazujących na przekonaniach o swojej wartości i godności.
Mówiąc w skrócie – przymykamy oczy na podwójne komunikaty wysyłane przez innych ludzi tym bardziej, im mniej cenimy siebie i im mniej nauczyliśmy się oczekiwać od losu. Jeśli wierzymy, że coś z zewnątrz nadaje nam wartość, to z całych sił chcemy przekonać samych siebie, że cyrkonia w darowanym pierścionku jest diamentem. Oszukując siebie, przyciągamy oszustów.
Gdzieś kiedyś przeczytałam takie fajne zdanie, że „ciało to ekran, na którym dusza wyświetla swój film”. Jeśli założyć, że w duszy nosimy przepis na swoje szczęście, to stan naszego ciała jest jak informacja, na ile jesteśmy w kontakcie ze sobą, na ile udaje nam się ten zapis realizować. Językiem duszy jest czucie, a narzędziem do odczytywania znaczenia informacji przesyłanych przez czucie jest umysł. Jeśli czucie i umysł są dobrze skalibrowane ze sobą, to dusza wyświetla się za ich pośrednictwem w zdrowym, radosnym ciele.
Wiele kultur zaobserwowało, że problemy fizyczne mają związek z problemami natury emocjonalnej i są związane z naszymi przekonaniami. Większość ludzi akceptuje istnienie efektu placebo (kiedy zdrowiejemy, wierząc, że pomaga nam lekarstwo, które w rzeczywistości jest obojętną substancją) i efektu nocebo (kiedy nie zdrowiejemy przyjmując lekarstwo, które powinno nas uzdrowić, bo nie wierzymy w jego działanie), ale same choroby traktuje jak coś, co zdarza nam się zupełnie losowo. Z kolei wielu badaczy chorób psychosomatycznych jest przekonanych, że nie tylko choroby autoimmunologiczne, ale praktycznie wszystkie, jakich doświadczamy, z urazami włącznie, są konsekwencją naszego sposobu myślenia, naszych przekonań i problemów emocjonalnych. Zainteresowanych zgłębieniem tematu odsyłam do książki Michela Odoula „Powiedz mi co cię boli, powiem ci dlaczego” https://alicjazdankowska.blog/2020/04/27/powiedz-mi-co-cie-boli/
Od siebie dorzucę tylko kilka swoich obserwacji. W moim odczuciu istnieje bardzo silna zależność pomiędzy naszym stosunkiem do własnych emocji, a doświadczanymi dolegliwościami i chorobami. To, jak postrzegamy swoje emocje, zależy od tego, jak postrzegali je nasi opiekunowie. Jeśli rodzice uczą dziecko, że odczuwanie emocji jest naturalne i ważne, ale wyrażanie ich musi uwzględniać emocje innych ludzi, dziecko nabywa obu potrzebnych umiejętności: uczy się słuchać siebie i uczy się kontrolować swoje zachowanie z szacunku dla innych.
Częściej bywa jednak tak, że któraś z tych umiejętności zostaje pominięta: albo rodzic uczy dziecko nadmiernie się kontrolować (tłumić swoje emocje bez wysłuchania ich), albo uczy dziecko nadmiernie skupiać się na sobie (lekceważyć odczuwanie innych).
W tym pierwszym przypadku tłumienie potrzeb emocjonalnych przeradza się w tłumienie wszelkich innych potrzeb. Tacy ludzie długo potrafią być silni, niezawodni, znoszący wiele więcej niż inni bez skargi i pozornie zdrowi. Pozornie, bo wyniszczenie postępuje pod powierzchnią, tylko jego sygnały nie są dopuszczane do głosu tak samo jak dziecięce emocje. Tacy ludzie są jak ząb zjedzony przez próchnicę, ale otoczony twardym nienaruszonym szkliwem. Przebicie się problemu w jednym miejscu odkrywa ogrom zniszczenia wewnątrz – najczęściej ciężką chorobę, która według obserwatorów pojawiła się „nagle”. Tłumienie potrzeb emocjonalnych wręcz hydraulicznie powoduje powstawanie problemów ze zdrowiem fizycznym.
Kiedy usztywniamy się w obronie emocjonalnej, sztywniejemy fizycznie; kiedy emocjonalnie podporządkowujemy się innym, nasz organizm fizycznie też przejmują obcy – wirusy, bakterie, pasożyty, nowotwory; kiedy nie mamy równowagi emocjonalnej, zaburza się równowaga w funkcjonowaniu naszych narządów i układów, prowadząc do powstania dolegliwości i chorób.
W drugim przypadku, kiedy emocje i odczucia z ciała nie są tłumione, a wyolbrzymiane, człowiek żyje jak przy radiu włączonym na pełny regulator. Każda najmniejsza emocja i potrzeba brzmi jak histeryczny krzyk; słuchanie go powoduje dezaprobatę innych, lekceważenie go powoduje, że przybiera na sile i powoduje ataki paniki, napadowe bóle, dolegliwości, które nie mają medycznego uzasadnienia.
Pojawia się lęk, bezsilność, poczucie braku wpływu na swój stan emocjonalny, co często przeradza się w stany lękowe, depresje, natręctwa i inne zaburzenia czy choroby psychiczne.
Wypracowanie sobie właściwego podejścia do swoich emocji powoduje, że odczuwamy to, co jest, bez przejętego od opiekunów filtra. Drobne emocje odczuwamy jako drobne, silne jako silne; reagując na te drobne unikamy pojawienia się silnych, bo wysłuchane emocje nie mają powodu krzyczeć. Czytając swoje emocje z pomocą umysłu jesteśmy w stałym kontakcie ze sobą, ze swoją duszą, która podpowiada nam, co dla nas dobre, co nas uszczęśliwi. Tak jak właściwe pH organizmu uniemożliwia rozwój patogenom, tak i dobre samopoczucie, dobra wewnętrzna energia zapobiega rozwojowi chorób. Dolegliwości i choroby nie są standardem, koniecznością ani karą, są informacją. Aktywujemy je oddalając się lub odcinając od swojego prawdziwego ja, od swojej duszy. Wiele chorób jest „dziedziczonych” w ten właśnie sposób: nie za pomocą genów, a za pomocą wyuczonych przez naśladownictwo mechanizmów reagowania, sztywnych schematów radzenia sobie odciętych od naszych autentycznych zmieniających się potrzeb.
Relacje, jakie tworzymy z innymi ludźmi, są odbiciem tego, jak postrzegamy siebie w poszczególnych obszarach: swojej fizyczności, intelektu, emocjonalności i duchowości.
Sfery, które nie zostały dotknięte ani krytyką, ani nadmierną aprobatą naszych opiekunów to te, które rozwijamy najbardziej naturalnie, w kontakcie ze sobą. Są zdrowe i tworzą zdrowe relacje, oparte na partnerstwie. Cechuje je równowaga: intuicyjnie balansujemy tam między byciem z innymi a byciem samemu, dawaniem i braniem, zaspokajaniem własnych i cudzych potrzeb. To relacje bazujące na przekonaniu, że wszyscy jesteśmy sobie równi.
Tych obszarów, które zostały zranione krytyką nie rozwijamy z lęku przed odrzuceniem. Są słabe nie z natury, ale przez zaniedbanie. Wstydzimy się ich przed innymi, staramy się je ukrywać, nie dopuszczać innych do siebie w tym miejscu – innymi słowy nie tworzymy relacji opartych głównie na tych obszarach. Bezpieczniejsza wydaje się nam tu samotność, z której wychodzimy tylko po to, żeby zaczerpnąć od innych energii, której nie potrafimy tutaj wytwarzać sami. Brak tej umiejętności powoduje, że czujemy się słabi i skupiamy się głównie na swoich potrzebach. W tworzonych w tym obszarze relacjach czujemy się kimś gorszym, podporządkowanym, zależnym od innych. Przekonanie rządzące w takiej sferze to przekonanie o własnej niższości względem innych ludzi.
Sfery, które zostały dotknięte nadmierną aprobatą (zachwytem, podziwem) ze strony opiekunów, rozwijamy intensywnie, znacznie silniej niż inne. Wabimy innych do siebie za ich pomocą, przedstawiamy je jako swoją wizytówkę, wręcz wymuszamy relacje w tym obszarze. Występujemy tu w roli ekspertów, liderów, doradców, nauczycieli, trenerów – kogoś stojącego ponad innymi, zarządzającego innymi, pouczającego, dominującego. W tych obszarach potrafimy wytwarzać energię, ale zasila nas uznanie innych, zgodnie ze wzorcem z dzieciństwa. Te relacje są więc również zależnościowe, choć oparte na przekonaniu o swojej wyższości.
Załóżmy, że mamy w sobie wszystkie trzy rodzaje obszarów – te słabe, te silne i te neutralne. Każdy z nich powoduje funkcjonowanie w konkretnej roli (podporządkowanej, dominującej, partnerskiej), każdy z nich przyciąga to, co pasuje do jego wzorca: partner partnera, nauczyciel ucznia, potrzebujący ofiarodawcę. Czasami przyciągamy kogoś, kto jak puzzel pasuje do naszych ustawień, a czasami jakaś (lub każda) część nas tworzy swój własny świat, swoje odrębne relacje, ciągnąc nas w różne strony i powodując wewnętrzne konflikty. Jesteśmy całością, chcąc czy nie chcąc używamy jednocześnie wszystkich swoich części, więc jeśli nie pozostają one ze sobą w zgodzie i harmonii, możemy mieć wrażenie ciągłych zmian osobowości, przeskakiwania z roli w rolę, utraty własnej tożsamości.
Przekonanie o swojej wyjątkowości w jakimś zakresie zazwyczaj tworzy dużo intensywnych, ale krótkotrwałych lub spłyconych relacji (jak najwięcej uznania w jak najkrótszym czasie). Przekonanie o swoim wybrakowaniu powoduje zawężenie relacji do minimum (jak największy zysk jak najmniejszym kosztem). Przekonania nieoceniające tworzą relacje głębokie, wielowarstwowe, długotrwałe, elastycznie się zmieniające.
Możemy przyjrzeć się swoim przekonaniom na temat swojej fizyczności, swojego intelektu, emocjonalności i duchowości i odkryć powód, dlaczego nasze relacje z innymi wyglądają tak, a nie inaczej. Albo możemy przyjrzeć się swoim relacjom z innymi – na czym bazują, ile trwają, jaką pełnimy w nich rolę – i po ich obrazie odczytać swoje przekonania na własny temat. A raczej przekonania, które przyjęliśmy za własne od swoich opiekunów, i które uczyniliśmy samospełniającą się przepowiednią determinującą nasze życie. To, co zobaczymy i nazwiemy, możemy zmienić. To, co pozostaje w ukryciu, kontroluje nasze życie poza naszą świadomością.
Wiele dzieci jest karanych w dzieciństwie za wyrażanie siebie, swoich uczuć i potrzeb. Dorastając zachowują oni w sobie przekonanie o tym, że nie mogą ujawnić swojego ja, swojej prawdziwej tożsamości w relacjach z innymi ludźmi, bo spotka się to z ich dezaprobatą, odrzuceniem bądź naciskami do zmiany. Jak głęboka relacja może powstać między dwojgiem ludzi o takim doświadczeniu i takim przekonaniu…?
Zarządzanie swoim życiem zaczyna się w momencie, kiedy zauważamy, że mamy wpływ na to, co tworzymy, i zaczynamy szukać do tego klucza. Kiedy udaje nam się powiązać przyczynę i skutek, możemy uwolnić się od przymusu powtarzania swoich programów, nie musimy już chodzić w kółko tymi samymi ścieżkami.