To, na ile standardowo, automatycznie obdarzamy innych zaufaniem jest wynikiem naszych podświadomych przekonań, utworzonych na bazie naszych pierwszych relacji z opiekunami.
Jeśli mamy problem z obdarzaniem innych swoim zaufaniem, to dzieje się tak na skutek traumy – wcześniejszych doświadczeń, które sprawiły, że poczuliśmy się zmanipulowani, okłamani, oszukani przez swoich opiekunów. Standardowo odczuwany brak zaufania do innych jest wskaźnikiem, że odrzucając czy trzymając na dystans drugą osobę próbujemy ochronić siebie przed rozczarowaniem. Ten mechanizm obronny zapobiega jednak również tworzeniu bliskości, za którą tęsknimy.
Z kolei na wyrost obdarzamy innych swoim zaufaniem w dwóch przypadkach. Albo wtedy, kiedy nic nie zachwiało naszej wiary w uczciwość rodziców względem nas (zaufanie jest wtedy bezrefleksyjnym automatyzmem). Albo wtedy, kiedy podświadomie próbujemy dostać coś dla siebie w zamian, kiedy próbujemy zaprzeczyć swoim negatywnym doświadczeniom i zmusić, zobowiązać drugą osobę, aby zachowała się wobec nas uczciwie. To pozostałość dziecięcego magicznego myślenia „jeśli czegoś nie dostaję, to moja wina, muszę się bardziej postarać”. Uruchamiając te fałszywe przekonania (że wszyscy są godni zaufania lub że możemy innych zmusić do bycia uczciwymi), nasz umysł automatycznie wycisza wszystkie ostrzeżenia świadczące o tym, że tej drugiej osobie ufać nie należy. W efekcie zamiast oczekiwanej bliskości pojawia się wykorzystanie, fałsz, manipulacja.
Wszyscy potencjalnie możemy mieć problemy z zaufaniem, czyli możemy obdarzać nim innych nie widząc ludzi takimi, jakimi są naprawdę, a takimi, jakimi każą nam ich widzieć nasze przekonania oparte na naszych pierwszych relacjach.
Możemy to rozpoznać, kiedy bycie w relacjach powoduje na zmianę doświadczanie albo samotności, albo cudzej manipulacji. Możemy jednak nauczyć się zarządzać swoim zaufaniem proporcjonalnie do tego, co jest, czyli ufać tym, którzy nie zawodzą i nie ufać tym, którzy mają zwyczaj rzucania słów na wiatr. Musimy jednak przestać funkcjonować w dziecięcych schematach, które uruchamiają się automatycznie i zniekształcają nam percepcję.
Dzieje się tak często wtedy, kiedy skupiamy się tylko na tym, co dostajemy od danej osoby, bez kontekstu jak funkcjonuje ona z innymi osobami. Przy czym nie chodzi tutaj o to, żeby znaleźć osobę bez skazy. Popełnione błędy nie są przyczyną, dla której nie należy komuś ufać, każdy z nas je popełnia. Ważniejszy jest sposób myślenia – miejsce uczciwości w czyjejś hierarchii wartości. Jeśli prawda, bycie fair jest dla kogoś ważne, popełnione pomyłki tylko pomogą mu te wartości ugruntować i nie zabłądzić w to samo miejsce ponownie – i taki człowiek jest wart zaufania nawet bardziej niż ten, który nie popełnił błędu, bo jest bardziej świadomy siebie.
Jeśli jednak ktoś mocniej wierzy w efekty mijania się z prawdą niż w siłę uczciwości, żadne błędy niczego go nie nauczą z wyjątkiem udoskonalenia umiejętności manipulowania innymi – i takiemu człowiekowi dla własnego dobra ufać nie należy.
Działanie nie jest problemem samym w sobie, jest lustrem myślenia, które sprawia problem. Dopóki człowiek identyfikuje się z pewnym myśleniem, żadna zmiana działania nie zmieni stanu rzeczy.
Kłopot w tym, że cudzego myślenia nie widać, widać tylko zachowanie. I dopóki skupiamy się na tym, co dostajemy od tej drugiej osoby, nie widzimy, kim jest. Większość ludzi potrafi być miła, kiedy czegoś chce czy potrzebuje, co nie oznacza, że można im automatycznie ufać. Jeśli nie zaślepia nas własna korzyść czy przyjemność z otrzymywanej aprobaty, to potrafimy zauważyć, jak ta osoba zachowuje się w stosunku do innych ludzi. Jeśli traktuje nas wyjątkowo, inaczej niż innych, powinno to być dla nas czerwoną lampką ostrzegawczą, nie zielonym światem, ponieważ jej standardowe myślenie i zachowanie dotknie nas wcześniej czy później. To, że ktoś nam opowiada o cudzych prywatnych czy wręcz intymnych sprawach nie oznacza, że traktuje nas wyjątkowo, tylko że nie szanuje cudzej prywatności – a więc i naszej też nie uszanuje. A to oznacza, że za przyjemności z głasków, którymi teraz nakarmimy nasze ego, zapłaci później wielkim rozczarowaniem nasze prawdziwe ja.
Nasze automatyzmy są uruchamiane przez niezaleczone rany lub uzależnienie od aprobaty czy podziwu. Ale na zniekształcenia naszego postrzegania innych wpływa też kwestia naszej definicji miłości. Dla dziecka rodzic = Miłość, te dwa pojęcia są dla niego równoznaczne. I dopóki w dorosłym życiu sobie tego świadomie nie rozdzielimy, dopóty nie będziemy w stanie właściwie zarządzać swoim zaufaniem.
Albo będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy inni nas wykorzystają, albo nie będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy stracimy nadzieję na bliskość, której pragniemy. Tak czy siak będziemy cierpieć – tylko dlatego, że umysł złapał nas w swoją logiczną pułapkę.
Wystarczy zdać sobie sprawę, że równanie rodzic = Miłość nie jest prawdziwe. Że można mieć ograniczone zaufanie do ludzi i nieograniczone zaufanie do Miłości.
Nasze doświadczenia dotyczą ludzi, a ludzie mają w sobie różną ilość Miłości. Im mniej potrafią rozpalić w sobie Bożą iskrę, tym mniej możemy im ufać. Im bardziej identyfikują się z Miłością, tym bardziej nie zawiodą naszego zaufania.
Nie jesteśmy w stanie rozpoznać, na ile ktoś jest wart naszego zaufania. I nie musimy – robi to za nas nasz poziom ufności do Miłości: nieufność wobec Miłości przyciąga do nas manipulantów, zaufanie do Miłości przyciąga do nas ludzi z czystymi intencjami.
Jeśli zatem pozwolimy, żeby umysł pielęgnował nieprawdziwe przekonanie z dzieciństwa, on zamknie nas w cierpieniu. Jeśli uświadomimy sobie wewnętrzną sprzeczność tego przekonania, możemy przestać chodzić w kółko po własnych śladach i odtwarzać to samo w różnych dekoracjach; możemy wpuścić do swojego życia więcej światła, ciepła i bliskości.
