O zaufaniu

To, na ile standardowo, automatycznie obdarzamy innych zaufaniem jest wynikiem naszych podświadomych przekonań, utworzonych na bazie naszych pierwszych relacji z opiekunami.

Jeśli mamy problem z obdarzaniem innych swoim zaufaniem, to dzieje się tak na skutek traumy – wcześniejszych doświadczeń, które sprawiły, że poczuliśmy się zmanipulowani, okłamani, oszukani przez swoich opiekunów. Standardowo odczuwany brak zaufania do innych jest wskaźnikiem, że odrzucając czy trzymając na dystans drugą osobę próbujemy ochronić siebie przed rozczarowaniem. Ten mechanizm obronny zapobiega jednak również tworzeniu bliskości, za którą tęsknimy.

Z kolei na wyrost obdarzamy innych swoim zaufaniem w dwóch przypadkach. Albo wtedy, kiedy nic nie zachwiało naszej wiary w uczciwość rodziców względem nas (zaufanie jest wtedy bezrefleksyjnym automatyzmem). Albo wtedy, kiedy podświadomie próbujemy dostać coś dla siebie w zamian, kiedy próbujemy zaprzeczyć swoim negatywnym doświadczeniom i zmusić, zobowiązać drugą osobę, aby zachowała się wobec nas uczciwie. To pozostałość dziecięcego magicznego myślenia „jeśli czegoś nie dostaję, to moja wina, muszę się bardziej postarać”. Uruchamiając te fałszywe przekonania (że wszyscy są godni zaufania lub że możemy innych zmusić do bycia uczciwymi), nasz umysł automatycznie wycisza wszystkie ostrzeżenia świadczące o tym, że tej drugiej osobie ufać nie należy. W efekcie zamiast oczekiwanej bliskości pojawia się wykorzystanie, fałsz, manipulacja.

Wszyscy potencjalnie możemy mieć problemy z zaufaniem, czyli możemy obdarzać nim innych nie widząc ludzi takimi, jakimi są naprawdę, a takimi, jakimi każą nam ich widzieć nasze przekonania oparte na naszych pierwszych relacjach. 
Możemy to rozpoznać, kiedy bycie w relacjach powoduje na zmianę doświadczanie albo samotności, albo cudzej manipulacji. Możemy jednak nauczyć się zarządzać swoim zaufaniem proporcjonalnie do tego, co jest, czyli ufać tym, którzy nie zawodzą i nie ufać tym, którzy mają zwyczaj rzucania słów na wiatr. Musimy jednak przestać funkcjonować w dziecięcych schematach, które uruchamiają się automatycznie i zniekształcają nam percepcję.

Dzieje się tak często wtedy, kiedy skupiamy się tylko na tym, co dostajemy od danej osoby, bez kontekstu jak funkcjonuje ona z innymi osobami. Przy czym nie chodzi tutaj o to, żeby znaleźć osobę bez skazy. Popełnione błędy nie są przyczyną, dla której nie należy komuś ufać, każdy z nas je popełnia. Ważniejszy jest sposób myślenia – miejsce uczciwości w czyjejś hierarchii wartości. Jeśli prawda, bycie fair jest dla kogoś ważne, popełnione pomyłki tylko pomogą mu te wartości ugruntować i nie zabłądzić w to samo miejsce ponownie – i taki człowiek jest wart zaufania nawet bardziej niż ten, który nie popełnił błędu, bo jest bardziej świadomy siebie.

Jeśli jednak ktoś mocniej wierzy w efekty mijania się z prawdą niż w siłę uczciwości, żadne błędy niczego go nie nauczą z wyjątkiem udoskonalenia umiejętności manipulowania innymi – i takiemu człowiekowi dla własnego dobra ufać nie należy.
Działanie nie jest problemem samym w sobie, jest lustrem myślenia, które sprawia problem. Dopóki człowiek identyfikuje się z pewnym myśleniem, żadna zmiana działania nie zmieni stanu rzeczy. 

Kłopot w tym, że cudzego myślenia nie widać, widać tylko zachowanie. I dopóki skupiamy się na tym, co dostajemy od tej drugiej osoby, nie widzimy, kim jest. Większość ludzi potrafi być miła, kiedy czegoś chce czy potrzebuje, co nie oznacza, że można im automatycznie ufać. Jeśli nie zaślepia nas własna korzyść czy przyjemność z otrzymywanej aprobaty, to potrafimy zauważyć, jak ta osoba zachowuje się w stosunku do innych ludzi. Jeśli traktuje nas wyjątkowo, inaczej niż innych, powinno to być dla nas czerwoną lampką ostrzegawczą, nie zielonym światem, ponieważ jej standardowe myślenie i zachowanie dotknie nas wcześniej czy później. To, że ktoś nam opowiada o cudzych prywatnych czy wręcz intymnych sprawach nie oznacza, że traktuje nas wyjątkowo, tylko że nie szanuje cudzej prywatności – a więc i naszej też nie uszanuje. A to oznacza, że za przyjemności z głasków, którymi teraz nakarmimy nasze ego, zapłaci później wielkim rozczarowaniem nasze prawdziwe ja. 

Nasze automatyzmy są uruchamiane przez niezaleczone rany lub uzależnienie od aprobaty czy podziwu. Ale na zniekształcenia naszego postrzegania innych wpływa też kwestia naszej definicji miłości. Dla dziecka rodzic = Miłość, te dwa pojęcia są dla niego równoznaczne. I dopóki w dorosłym życiu sobie tego świadomie nie rozdzielimy, dopóty nie będziemy w stanie właściwie zarządzać swoim zaufaniem. 
Albo będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy inni nas wykorzystają, albo nie będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy stracimy nadzieję na bliskość, której pragniemy. Tak czy siak będziemy cierpieć – tylko dlatego, że umysł złapał nas w swoją logiczną pułapkę.

Wystarczy zdać sobie sprawę, że równanie rodzic = Miłość nie jest prawdziwe. Że można mieć ograniczone zaufanie do ludzi i nieograniczone zaufanie do Miłości.
Nasze doświadczenia dotyczą ludzi, a ludzie mają w sobie różną ilość Miłości. Im mniej potrafią rozpalić w sobie Bożą iskrę, tym mniej możemy im ufać. Im bardziej identyfikują się z Miłością, tym bardziej nie zawiodą naszego zaufania. 
Nie jesteśmy w stanie rozpoznać, na ile ktoś jest wart naszego zaufania. I nie musimy – robi to za nas nasz poziom ufności do Miłości: nieufność wobec Miłości przyciąga do nas manipulantów, zaufanie do Miłości przyciąga do nas ludzi z czystymi intencjami.

Jeśli zatem pozwolimy, żeby umysł pielęgnował nieprawdziwe przekonanie z dzieciństwa, on zamknie nas w cierpieniu. Jeśli uświadomimy sobie wewnętrzną sprzeczność tego przekonania, możemy przestać chodzić w kółko po własnych śladach i odtwarzać to samo w różnych dekoracjach; możemy wpuścić do swojego życia więcej światła, ciepła i bliskości. 

Portret narcyza

Według greckiej mitologii Narcyz był urodziwym młodzieńcem, który nie znał miłości, a zniewoliło i zabiło go ujrzenie własnego odbicia. W mojej opinii ten mit symbolicznie znacznie lepiej oddaje ideę narcyzmu niż popularne obecnie w mediach pseudopsychologiczne artykuły, utożsamiające narcyzm z socjopatią czy za daleko posuniętą miłością własną. Narcyz nie jest socjopatą, choć niektóre jego zachowania mogą być postrzegane jako socjopatyczne. Różni ich to, że emocje socjopaty są zamrożone, kieruje nim umysł, cel; narcyz z kolei przeżywa emocje przesadnie, dramatycznie, ale tylko te związane z własnym ego, cudzych zazwyczaj nie zauważa. Łączy ich to, że żaden z nich nie potrafi kochać ani siebie, ani innych, i każdy jest przekonany o własnej wyjątkowości. 
Tworzenie się osobowości socjopatycznej i narcystycznej przebiega podobnie, z tą różnicą, że socjopata nie zachowuje empatii w praktycznie żadnym obszarze, rzadko nawet rozwija jakąkolwiek wrażliwość (jego wczesne doświadczenia są wystarczająco jednorodne), narcyz natomiast zachowuje wrażliwość (choć wykorzystuje ją do manipulowania innymi), a nawet empatię w jakimś wąskim i ściśle kontrolowanym obszarze (umysł minimalizuje empatię do jednej „szufladki”, poza którą jej nie stosuje). 

Kiedy przychodzi na świat dziecko, jego opiekunowie muszą podporządkować jego potrzebom swoje własne – co jest oczywiste, bo noworodek czy niemowlak nie przetrwa bez nieustannej opieki dorosłych. Problem zaczyna się w momencie, kiedy dziecko osiąga gotowość do komunikacji i uczenia się reguł społecznych, a rodzice nadal traktują jego potrzeby i emocje tak, jakby wciąż było niemowlęciem. Kiedy opiekunowie skupiają się nadmiernie na dziecku i jego samopoczuciu, nie sygnalizując własnych potrzeb i emocji, umysł dziecka zapisuje taki właśnie wzorzec: „ja mam wielkie emocje i jeszcze większe potrzeby, inni nie mają emocji i potrzeb”. I według tego wzorca mały, a potem duży człowiek funkcjonuje: jest egocentryczny (skupia się głównie na sobie), bo nauczono go, że jest centrum, że jest ważniejszy niż inni. Nie potrafi spojrzeć na siebie cudzymi oczami, bo nikt go tego nie nauczył, nie ma więc możliwości popatrzenia na siebie w kontekście i z dystansu, cała jego percepcja jest powiązana z „ja” – to na niego ktoś się uwziął, to dzięki niemu coś się udało, to on jest gorzej traktowany niż pozostali, to jemu należą się przywileje; wszystko dzieje się przez niego lub dzięki niemu. Ponieważ nie widzi innych ludzi tak jak siebie, stosuje podwójne standardy – jemu wolno naginać zasady, innym nie, jemu wolno przekraczać granice, innym nie, jemu wolno mijać się z prawdą, innym absolutnie nie; w skrócie, cytując klasyka: „Kalemu ukraść krowę to źle, Kali ukraść krowę to dobrze”. 


Brak samokontroli emocjonalnej, umiejętności zarządzania swoimi emocjami, powoduje u narcyza poczucie bycia słabym i zależnym od innych, i nieprzerwanie tworzy lęk. Zapis w jego umyśle mówi o byciu kimś lepszym, szczególnym, wyjątkowym, ale emocje przeciwnie, sygnalizują, że został potraktowany gorzej, że ktoś go nie zauważył, odpowiednio nie docenił – dlatego narcyz cały czas walczy sam ze sobą. Żeby czuć się kimś „ponad” musi sprawić, żeby inni byli gorsi, czegoś od niego potrzebowali, usługiwali mu, byli pod jego kontrolą. Stąd narcyz próbuje kontrolować wszystko i wszystkich, manipulując i mijając się z prawdą tak bardzo, że sam się w tym często gubi. Nie tylko zmyśla i zaprzecza temu co jest, ale uwielbia wmawiać innym, że źle pamiętają, że coś pomylili, że przeinaczają fakty, że źle coś zinterpretowali, ba! nawet, że czują niewłaściwe emocje.
Narcyz czuje się lepszy, kiedy kogoś pognębi, uzależni od siebie, wystawi, upokorzy, zniszczy sarkazmem czy ironią, zrani (najlepiej w pasywno-agresywny sposób, żeby niełatwo mu to było udowodnić); czuje się królem, tym, który rozdaje karty, kiedy udaje mu się do tej samej sprawy zaangażować jednocześnie kilka osób, które o sobie nie wiedzą. Jakkolwiek to brzmi czy wygląda, narcyz robi to dlatego, że tylko wtedy czuje się bezpiecznie – kiedy wydaje mu się, że z wyższego poziomu kontroluje innych. Bo tak właśnie jako dziecko „kontrolował” swoich rodziców, zmuszał ich do konkretnych zachowań.

Całe to górowanie pryska, kiedy do głosu dochodzą emocje. Narcyz nie ma rozwiniętej empatii, nie jest nauczony wrażliwości na cudze emocje, a więc i na cudzą krzywdę; po prostu jej nie widzi. Z tego powodu często zachowuje się socjopatycznie; u socjopaty jednak zimne okrucieństwo jest celem, u narcyza jedynie produktem ubocznym jego totalnego skupienia się wyłącznie na swojej korzyści i nawykowego przeoczenia przez umysł faktu, że się przy tym po kimś depcze. 
Narcyz nie widzi cudzej krzywdy, natomiast własną krzywdę wyolbrzymia do groteskowych wymiarów. Ma ogromne ego, które bardzo łatwo urazić. Właściwie brak stałych hołdów już je wystarczająco uraża, a jakakolwiek krytyka czy działanie wbrew jego scenariuszowi to dla narcyza prawdziwy koniec świata. Szybko wpada w dziką histerię lub demonstruje gwałtowne wybuchy gniewu. Potrafi być roszczeniowy do bólu – jego sprawy są najważniejsze, jego potrzeby mają absolutne pierwszeństwo, cudze koszty nie mają tu najmniejszego znaczenia. „Ja potrzebuję” usprawiedliwia wszystko ponad wszelkimi zasadami niepisanymi i pisanymi, ponad moralnością i prawem, a nawet fizyczną możliwością. Jest przy tym nieprawdopodobnie zaborczy, traktuje innych jak swoją własność, jak postacie w grze, którymi chce rozgrywać według własnej woli, własnych planów.

Na tym się jednak nie kończy. Gdyby narcyz był po prostu trudnym do zniesienia krzywdzicielem, zostałby przez innych odtrącony, i tyle. On o tym wie, a przynajmniej to przeczuwa. Dlatego ma swoją tajną broń, i to właśnie czyni go narcyzem: umiejętność oczarowywania innych. Czasem urodą, jak w greckim micie, ale niekoniecznie. Jako przynętę może stosować błyskotliwy intelekt, niszową wiedzę, specyficzny dowcip, jakikolwiek talent czy cechę szczególną, jakąś niepospolitą umiejętność; cokolwiek, czym może innym imponować, czym może przyciągać i utrzymywać ich zainteresowanie. Narcyz dba o wizerunek, nie o treść, więc równie dobrze mogą to być puste przechwalanki: będzie twierdził, że zna sześć języków, choć w każdym z nich ledwo potrafi sklecić zdanie; będzie udawał, że przyjaźni się z celebrytami, choć tylko raz z kimś służbowo rozmawiał, itd. Narcyz może się angażować w pomaganie innym, żywiąc się cudzą wdzięcznością; może udawać pokrzywdzonego przez los, żeby zyskać ludzkie zainteresowanie i współczucie; może kreować się na super eksperta, lidera czy celebrytę, żeby otrzymywać podziw. Może być perfekcyjną gospodynią domową (kobiety też bywają narcyzami) albo niedocenianym artystą. Nie ma dla niego świętości – jeśli może czymś wywołać reakcję „wow” u drugiej osoby, zrobi to bez wahania; sprzeda każdy rodzinny sekret, cudzą intymność, powierzone mu w zaufaniu informacje.
W każdym przypadku narcyz mówi to, co inni chcą usłyszeć lub to, co mu się opłaca, co zostanie dobrze przyjęte; nie to, co naprawdę myśli. Ta strategia pozwala mu innych kontrolować, a potem komentować ich naiwność lekceważąco czy złośliwie za ich plecami. Narcyz gardzi innymi ludźmi, że poddają się jego manipulacji, i gardzi sobą, że to robi, że jest zależny od cudzej akceptacji. Choć kiedy „czaruje”, wygląda, jakby siebie uwielbiał, tak naprawdę nawet siebie nie lubi – jedynie dba o swoją „wizytówkę”, bo bez niej jako przynęty staje się całkowicie bezradny, bezbronny.

Narcyzi naprawdę czują się wyjątkowo wrażliwi emocjonalnie i wyjątkowo skrzywdzeni przez los czy nierozumiani, niedoceniani przez innych ludzi. Oni naprawdę cierpią, jak tonący człowiek, który raz łapie powietrze i nadzieję wydostając się nad powierzchnię wody, a raz ją traci, zanurzając się całkowicie. Umysł stale przeskakujący z pozycji ofiary na pozycję agresora, z komplementów w wyszydzanie, z czarowania w prześladowanie powoduje powstawanie masy negatywnych i sprzecznych emocji, które narcyz nieświadomie jeszcze podkręca (użalając się nad sobą i obwiniając innych), bo nie potrafi ich kontrolować ani nimi zarządzać. Nie tylko żyje w ciągłym emocjonalnym hałasie i chaosie, ale i w zaburzeniu poczucia własnego ja i rzeczywistości, bo utożsamia się z tyloma granymi przez siebie rolami w tylu historiach, że już nie rozpoznaje swojego własnego „ja”. A kiedy narcyz cierpi, to krzywdzi bez zahamowań, bo po pierwsze w jego przekonaniu tylko on ma emocje, a po drugie dla niego winni są zawsze inni ludzie; wszyscy są odpowiedzialni za jego dyskomfort poza nim samym, więc jeśli nawet narcyz krzywdzi, to tylko wymierza sprawiedliwość – tak mówi logika jego umysłu.

Narcyzów jest naprawdę wielu w społeczeństwie, i choć relacje z nimi zawsze są toksyczne i pozostawiają blizny, to trudno uniknąć wchodzenia z nimi w relacje, bo niełatwo ich rozpoznać. Na początku zawsze przebierają się za ideał (szefa, partnera, rodzica, przyjaciela czy przyjaciółki), a kiedy już uwierzymy w ich piękny wizerunek, zaczynają stopniowo odsłaniać swoją prawdziwą naturę. Wygląda to tak, jakby narcyz bawił się z naszym umysłem: kiedy zaczynamy mieć wątpliwości, stara się nas zmiękczyć – albo kupuje nas sobie jakimś wspaniałym gestem, prezentem, obietnicami (bez pokrycia), przemową dokumentującą jego dobre intencje, albo próbuje nas wzruszyć jako ofiara losu, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności i okrutnych ludzi. Socjopata nie pozostawia nam złudzeń swoim zachowaniem, narcyz ze swoją szczątkową empatią bywa ludzki i budzi złudną nadzieję. Złudną, bo zawsze bezwzględnie wykorzysta każdą lukę w granicach, jakie mu postawimy; jego zachłanność na głaski od innych jest jak czarna dziura, nigdy się nie kończy. Doświadczenia narcyzów z ich dzieciństwa mówi, że więcej uwagi i zainteresowania można zdobyć zwiększając presję, i to właśnie robią. Z powodu tej presji, swojej narcystycznej roszczeniowości, zaborczości i hipokryzji jak nikt inny testują nasze granice i lojalność wobec naszego prawdziwego „ja”.
Dopóki sami mamy problem ze swoją tożsamością i swoimi granicami, z byciem wiernym sobie samemu, dopóty nieświadomie wchodzimy w relacje z kolejnymi narcyzami, aż nasz umysł (dopingowany przez silne emocje wynikające ze przemocowego traktowania) wyłapie wzór i będzie w stanie rozpoznać i odrzucić ich od razu, tak jak organizm reaguje na alergen. Dopiero wtedy możemy się na nich uodpornić. Taką szczepionką jest nasza własna prawda, lojalność wobec siebie, wobec tego, co czujemy i myślimy, kim jesteśmy. Narcyzi potrzebują do swojego istnienia nieprawdy, cudzego udawania; bez tego ich ego nie utrzymałoby się przy życiu. Gdybyśmy wszyscy kierowali się swoją prawdą, narcyzi przestaliby istnieć. Możemy sprawić, żeby przestali istnieć w naszym własnym świecie, w naszych osobistych relacjach – nie karmiąc ich, nie zachęcając i nie przyciągając swoim brakiem miłości do siebie, brakiem wierności sobie. 

Ostatnia kwestia – czy narcyz może się zmienić? Teoretycznie tak, jak każdy. Praktycznie to się nie zdarza, ponieważ do zmiany potrzebne jest zobaczenie prawdy, a tego narcyz unika jak ognia. Jedną jego strategią jest odmawianie wglądu, odrzucanie prawdy, którą ktoś mu pokazuje, przeinaczanie faktów. Drugą, bardziej wyrafinowaną i niebezpieczną (bo zwodniczą) strategią jest pozorne przyjęcie jakiejś prawdy, ale tylko po to, żeby ją kontrolować, żeby podrasować i uwiarygodnić nią swoją narrację, żeby lepiej udawać szczerość i efektywniej ludźmi manipulować. Generalizując – narcyz za bardzo potrzebuje kłamstwa do swojego funkcjonowania, żeby prawda mogła się w nim zakorzenić i doprowadzić do zmiany.


Komfort czy rozwój?

Wyobraźmy sobie, że w rodzinie pojawia się nowy komputer. Każdy z domowników wrzuca do niego swoje ulubione programy i aplikacje i używa po swojemu, nie uzgadniając tego z innymi. Jeden konfiguruje komputer pod gry, drugi pod media społecznościowe, zdjęcia i filmy, trzeci pod wymagania pracy zdalnej. Co stanie się wcześniej czy później? System zostanie przeciążony, zaczną się pojawiać konflikty między programami i aplikacjami, komputer zacznie się „zawieszać”.
To metafora dziecięcego umysłu, który od urodzenia jest zapełniany niefiltrowaną treścią przekazywaną mu przez opiekunów. Przez pierwsze kilka lat umysł przyjmuje wszystko z czym się styka, bezkrytycznie, bez analizowania i wartościowania. To są po prostu pierwsze dane o świecie, o ludziach, o sobie. Te pierwsze standardy co jest „właściwe”, „dobre”, „normalne”, a co nie, stają się definicjami i wzorcami, które nie zmieniają się bez naszej późniejszej świadomej decyzji.
Siłą rzeczy nasz umysł przypomina śmietnik. Próbujemy go używać, nie widząc wszystkiego, co w nim jest, nie potrafiąc zarządzać sprzecznymi danymi, poruszając się wśród nieaktualnych informacji, praktycznie po omacku. Na dodatek ten bałagan jest niepowtarzalny, nikt nie ma bliźniaczego zestawu, i nikt nie posprząta tego za nas.

Jak to możliwe, że każdy umysł ma inny zestaw danych, nawet w jednej rodzinie?
To tak jak z genami – każde dziecko dziedziczy z puli genowej matki i ojca, ale nigdy nie są to zestawy identyczne w 100%. I nawet wtedy, kiedy matryca jest bardzo podobna (jak u bliźniąt jednojajowych), wpływ otoczenia tworzy różnice. Na przykład dwójka dzieci może mieć identyczny rodzaj włosów, ale jedno zachęcone do uprawiania sportu zdecyduje się je nosić krótko obcięte z grzywką, a drugie marzące o karierze modelki zapuści je do pasa bez grzywki – ten sam materiał wyjściowy w zetknięciu z różnymi ustawieniami umysłu da zupełnie różny efekt wizualny. Indywidualne skojarzenia wpływają na nasze zachowanie i wybory, na percepcję siebie, innych ludzi i świata. Niezależnie więc czy dzieci w rodzinie są podobne do siebie, czy różne, każde z nich doświadcza i uczy się na swój własny sposób. Dla jednego jakieś wydarzenie stanie się traumą, drugie o nim zapomni; jedno zostanie pochwalone za jakieś zachowanie, inne trafi na zły moment i zostanie zganione za to samo – ich skojarzenia będą odmienne. Stąd nawet mając podobne geny i tych samych opiekunów zawsze mamy część zapisów podobną, a część różną. I zdarza się, że więcej podobnych skojarzeń odkrywamy z kimś obcym, a nie w obrębie własnej rodziny.

Dlaczego każde bez wyjątku zaprogramowanie stanowi problem?
Używanie zaprogramowanego umysłu jest jak mówienie w tylko sobie znanym języku – utrudnia komunikację, komplikuje życie społeczne, nie pozwala na poczucie jedności z innymi ludźmi. Utożsamiając się ze swoim umysłem, skazujemy się na głębokie poczucie samotności i izolacji, jak w życiu na bezludnej wyspie na oceanie. A że jesteśmy z natury istotami społecznymi, powoduje to wiele niepotrzebnego cierpienia. Dlatego staramy się szukać ludzi, którzy są do nas podobni, mają podobne skojarzenia (np. lubią to samo jedzenie, te same przedmioty w szkole, mają to samo hobby, podobnie reagują w sytuacjach społecznych). To ludzie, z którymi chociaż częściowo mamy wspólny język, a to powoduje, że czujemy się zrozumiani, tworzymy z kimś jakiś rodzaj bliskości.

A przecież mówi się, że przyciągają się przeciwieństwa?
To prawda, bo w naturalny, intuicyjny sposób dążymy do uzupełnienia swojego doświadczenia, zrównoważenia go. Ci, którzy zostali wcześnie uspołecznieni, szanują normy i zasady; ci, którzy nie zostali wdrożeni do życia w społeczeństwie, łamią normy i zasady. Jednych ciągnie do drugich (standardowo grzeczne dziewczynki wybierają niegrzecznych chłopców), bo prawda leży pośrodku: jesteśmy istotami społecznymi, żyjemy w kontekście innych ludzi, ale największą wartością, jaką możemy dać społeczeństwu, jest nasza indywidualność. Innymi słowy musimy umieć się podporządkować, kiedy nam to służy (np. zapewnia bezpieczeństwo), i musimy umieć wyrażać siebie, wnosić swoją perspektywę, dzielić się swoimi talentami. Dziecięce doświadczenie zazwyczaj uczy nas jednej z tych rzeczy, tej drugiej musimy później nauczyć się sami, dlatego fascynują i przyciągają nas ludzie najbardziej od nas różni.

Stąd pochodzi ciągła wewnętrzna walka: poczucie komfortu i tęsknota za bliskością każą nam szukać ludzi podobnych do nas, a potrzeba rozwoju i uruchomienia całego swojego potencjału kierują nas ku osobom, które są od nas diametralnie różne.

Wiara kontra doświadczenie

Dzieci bezgranicznie ufają w rodzicielską miłość, więc pierwsze zderzenie ich ufności z zachowaniem rodziców opartym na ich lęku (nie-miłości) jest zdarzeniem traumatycznym. W tym momencie zostają zarażone wątpliwością co do miłości jako swojej natury.

Wątpliwość przyciąga to, co ją potwierdza, czyli kolejne rozczarowania brakiem miłości u innych ludzi. W końcu w ludzkim doświadczeniu jest już tyle zranień, że lęk przed cierpieniem powoduje odrzucanie tego, na czym nam zależy najbardziej. Doświadczenie zapisane w umyśle morduje wiarę w miłość zapisaną w sercu.

Dlaczego nie lubimy siebie?

Nie lubimy siebie, bo nauczyliśmy się widzieć siebie w sposób krytyczny i oceniający na podstawie naszego wczesnego doświadczenia – tak jak patrzyli na nas bliscy przez swoje własne wzorce i kompleksy. Ma tu znaczenie nie tylko to, co opiekunowie mówili nam wprost, ale także to, co sami wywnioskowaliśmy z ich postawy względem nas, z ich reakcji na nasze zachowanie.

Gdyby po urodzeniu przeniesiono nas do innej rodziny o odmiennych przekonaniach i wzorcach, dzisiejsze kompleksy mogłyby być naszymi atutami… Brzmi to niewiarygodnie, ale tak właśnie się dzieje – przejmujemy sposób myślenia o sobie od naszych pierwszych autorytetów. Dlatego na przykład są osoby otyłe, które mimo społecznej presji nie mają na tym tle żadnych kompleksów i są osoby perfekcyjnie wyglądające, które wstydzą się swojego ciała. Obiektywnie mierzalny stan rzeczy nie ma decydującego znaczenia, znaczenie ma to, w co wierzymy, w co nauczyliśmy się wierzyć – bez względu na to, czy jesteśmy swoich przekonań świadomi czy nie. A ponieważ nie można dać czegoś, czego się nie ma, więc jeśli w jakimś zakresie nie potrafimy polubić siebie, nie potrafimy tego także wobec innych.

Czy można to zmienić? Tak, ale nie można tej zmiany otrzymać w prezencie z zewnątrz, od innych, ani zmienić kogoś. Każdy z nas może to zrobić jedynie sam dla siebie za pomocą swojej świadomości. Jeśli w obrazie siebie z dzieciństwa jest zapis o kompleksie na punkcie urody, to żadna ilość komplementów od innych ludzi tego całkowicie nie zmieni; jeżeli jest zapis o jakimś braku (inteligencji, umiejętności zachowania się w towarzystwie, talentu do czegoś), to żadna ilość zapewnień, kursów, certyfikatów i innych obiektywnych dowodów tego nie wymaże, wciąż pozostanie niepewność. Zmienić obraz siebie może tylko jego właściciel, uświadamiając sobie ograniczające go przekonania i decydując się je zweryfikować, świadomie przyjąć inne.

Tworzymy swoje życie jak wydruk z programu pracującego w naszym umyśle. Kiedy jesteśmy niezadowoleni z tego co tworzymy, kiedy towarzyszą nam rozczarowania efektem i częste negatywne emocje, to właśnie znak, że nie działamy w zgodzie z prawdziwym sobą, że robi to za nas autopilot – zlepek cudzych wierzeń, cudzych pomysłów na życie i cudzych opinii o nas samych. To sygnał, żeby zweryfikować swoje przekonania, zrobić w umyśle porządek – posprzątać go za pomocą swojej świadomości.

Resetowanie przekonań

Powiedzmy, że ktoś w dzieciństwie był wyśmiewany z powodu niskiego wzrostu. Jeśli krytyka pochodziła od osób ważnych i towarzyszyły jej silne emocje, bycie niskim zostało zapisane w umyśle jako słabość – coś, co spowoduje odrzucenie przez innych ludzi. Taki ktoś staje się przewrażliwiony na tym punkcie i stara się zatuszować „wadę” – nosić buty na obcasie, unikać wysokich ludzi, odpowiednio ustawiać się do zdjęć itp.

Kiedy wzorzec zostaje zapisany, reakcje innych ludzi przestają mieć na niego bezpośredni wpływ; jeśli ktoś nie robi na ten temat żadnych uwag, umysł interpretuje to jako „nie zauważył” albo „dał się oszukać” i nie zmienia to w żaden sposób przekonania, że niski wzrost to coś nieakceptowalnego. Jeśli ktoś uzna niski wzrost za atut, też nie spowoduje to automatycznie zmiany samooceny u niskiej osoby, ale może ją zainspirować, żeby przeciwstawiła się swojemu przekonaniu, żeby spróbowała swój wzrost podkreślać, eksponować, żeby przestała się go wstydzić. 


Wtedy jednak umysł zaczyna wariować, bo w niesprzyjających warunkach odzywa się stare przekonanie (niski wzrost powoduje odrzucenie innych), w sprzyjających nowe (niski wzrost może powodować akceptację innych), i jedyne co się dzieje, to zamęt. Powstają mieszane emocje wynikające z powtarzającej się stale zmiany zaszufladkowania przez umysł niskiego wzrostu – raz jest on akceptowalny, innym razem nie, zgodnie z bieżącym doświadczeniem, które albo jest w zgodzie z tym najstarszym, albo nie jest.

Znajdziemy zawsze argumenty potwierdzające oba przekonania – niski wzrost (jak zresztą wszystko inne) może być zarówno problemem, jak i atutem. Tak naprawdę nie ma to znaczenia, bo w obu przypadkach nasze myślenie jest dyktowane przez ten sam lęk tworzony przez założenie, że to akceptacja innych daje nam prawo bytu. To założenie było prawdziwe dla małego dziecka całkowicie zależnego od swoich konkretnych opiekunów, ale nie jest prawdziwe dla osoby dorosłej, samodzielnej i niezależnej, dokonującej własnych wyborów.

Odpowiedź, która resetuje ustawienia umysłu i tworzone przez nie negatywne emocje brzmi: niski wzrost (czy jakakolwiek inna cecha) nie ma związku z miłością, bo miłość jest bezwarunkowa. Może mieć jedynie związek z akceptacją ludzi, którzy nie zamierzają lub nie potrafią nas kochać – ale to my sami decydujemy, jakie miejsce będą zajmować ci ludzie w naszym życiu.

Autoprogramowanie

W dzieciństwie mózg zapisuje skojarzenia na temat czym jest miłość zgodnie z tym, czego doświadcza. Może to być: „miłość można przekupić”, „miłość odchodzi”, „miłość krzywdzi”, „miłość pozwala na wszystko”, „miłość ogranicza” – i każde inne, bo „miłość” to postawa rodziców. Jako niezależni dorośli wciąż posiadamy te skrzywione dziecięce przekonania na temat miłości, które nadal sterują naszym zachowaniem – tak długo dopóki świadomie im się nie sprzeciwimy i nie dostarczymy sobie innego doświadczenia, które „skasuje” te stare silne skojarzenia. 

Pierwszy krok to odkrycie, jakie stare – automatyczne i przypadkowe – zapisy przeszkadzają nam tworzyć swoje życie i relacje z innymi po swojemu, tak, żebyśmy czuli się szczęśliwi. 

Drugi krok to zrewidowanie swoich aktualnych przekonań – na ile zgadzają się ze starymi „nagraniami”. Czy rzeczywiście to, w co uwierzyliśmy jako dzieci jest tym, w co nadal chcemy wierzyć.

Trzeci krok to odważenie się na reagowanie po nowemu czyli dostarczenie sobie nowych, odmiennych doświadczeń, zapisanie nowych skojarzeń, zgodnych z tym w co chcemy wierzyć – żeby zastąpiły to, czego nie chcemy, co już nie jest aktualne.

Czwarty krok to dbanie o to, żeby te nowe zapisy się przyjęły, czyli konsekwentne ich powtarzanie i nie zasilanie tych starych przez unikanie wszystkiego, co je potwierdza.

„Kochaj mnie, bo jestem”

Kiedy dziecko doświadcza braku bliskości w relacji z rodzicami, próbuje zapracować na ich akceptację (zasłużyć) lub próbuje się buntować (wymusić akceptację siłą). 

Umysł dziecka wybiera taką strategię, którą zna (może naśladować) i która pasuje do danej rodzinnej sytuacji. Bez względu na wszelkie późniejsze życiowe zmiany ten schemat pozostaje w dorosłym życiu. Można by powiedzieć, że zaczyna żyć swoim życiem – w ten sam sposób (według tego samego przekonania na temat bycia akceptowanym przez innych) budujemy relacje z szefem w pracy, z kolegami i znajomymi, z partnerem i dziećmi, i z niewidzialnym Bogiem. Nowe doświadczenie sprawia, że modyfikujemy swoje zachowania i reakcje – ale nie przekonanie, które za nim stoi; to przekonanie z dzieciństwa „co muszę zrobić” lub „jaki muszę być”, żeby mnie akceptowano.

Jedni z nas wciąż próbują poprawiać siebie, drudzy – innych; jedni pracują nawet wtedy, kiedy odpoczywają, inni przeciwstawiają się temu co jest nawet wtedy, kiedy się z tym zgadzają.

Wszyscy próbujemy zrobić coś, żeby czuć się wartym miłości i akceptacji. Im więcej wkładamy w to wysiłku, tym bardziej warunkową akceptację wokół siebie wytwarzamy, odbijającą naszą warunkową miłość wobec siebie.

Na bazie doświadczenia, jakie ma każdy z nas, nawet nie przychodzi nam do głowy oczekiwać od życia tego, czego oczekuje każde dziecko zanim rodzice przekażą mu swoje lęki i wątpliwości na temat miłości: „kochaj mnie, bo jestem”. 

Odtwarzanie vs tworzenie

To, czego szukamy, to powtórzenie lub odwrócenie uczuć doświadczanych w dzieciństwie.

Sceneria i szczegóły, które pamięta i chce odtworzyć nasz umysł, tak naprawdę nie mają tu znaczenia – są tylko przypadkowymi skojarzeniami z uczuciami, o które w istocie nam chodzi.

Dlatego ci, którzy chcą odtworzyć dobre wspomnienia (lub stworzyć przeciwieństwo złych), na ogół nie znajdują szczęścia. Znajdują je ci, którzy idą za tym, co sprawia, że czują się dobrze, ignorując swoje wczesnodziecięce zaprogramowanie.

Sprawić, żeby ktoś poczuł

Nie mamy dostępu do tego, co ktoś inny czuje i myśli. To świat niedostępny dla nikogo z zewnątrz. Najczęściej ludzie nie mówią tego, co myślą, bo boją się odrzucenia, nie mówią o tym, co czują, bo boją się zranienia; ale bywa też, że po prostu nikt ich nie nauczył nazywać swoich myśli i stanów emocjonalnych. Niemniej nawet przy założeniu, że ktoś potrafi nazwać swoje uczucia i nie ma problemu  z dzieleniem się tym, co myśli, pozostaje kwestia uczciwości – czy rzeczywiście komunikuje to, co się w nim dzieje, czy to, co jak sądzi przyniesie mu czyjąś przychylność, podniesie jego wartość w oczach innych.

Gdy dwie osoby wpuszczają się wzajemnie do swoich światów uczuć, emocji i myśli, rodzi się między nimi specjalna więź, intymność – ale tylko wtedy, gdy to, co deklarują pokrywa się z ich reakcjami i wyborami, z ich zachowaniem: kiedy są spójni, autentyczni. W przeciwnym wypadku – kiedy udają intymność po to, żeby kogoś zmanipulować, żeby osiągnąć jakiś cel – niszczą tę więź i tracą ten najgłębszy sposób komunikacji, często zresztą bezpowrotnie w danym przypadku; bo skoro trzeba wierzyć słowom, a słowa pozostają w sprzeczności z zachowaniem, to zaufanie i chęć podtrzymania tej komunikacji zostają zabite.

Nikt nie ma dostępu do tego, co czujemy i myślimy, i przez całe życie możemy tam nie wpuścić nikogo, zostając zamknięci we własnym świecie, samotni na swojej wyspie, z poczuciem bycia odmieńcem, dziwakiem, nieakceptowanym, nierozumianym, niekochanym. Możemy też wpuścić tam osoby, których autentyczność przetestowaliśmy, których słowa i czyny nie wykluczają się wzajemnie, i którzy również otwierają przed nami swój wewnętrzny świat – a wtedy wydarza się coś wyjątkowego: sprawiamy, że drugi człowiek może poczuć to, co my, że rozumie nas, że staje się nami na chwilę. To doświadczenie wspólnoty i jedności, wymagające od nas ryzyka zaufania, odrzucenia swojego lęku, poddania swoich wyuczonych sposobów kontrolowania innych to właśnie to, za czym wszyscy tęsknimy i co tracimy na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, kiedy blokujemy dostęp do swojego prawdziwego „ja” – to miłość, wspólny rdzeń nas wszystkich, którego możemy doświadczyć tylko wtedy, kiedy w niego wierzymy tak bardzo, że dla niego ryzykujemy to, w co każe nam wierzyć nasz umysł działający na podstawie naszego losowego i wyrywkowego doświadczenia. Bo, cytując św. Augustyna: „Wiara to wierzyć w to, czego jeszcze nie widzisz; nagrodą tej wiary jest widzieć to, w co wierzysz.”