Pozytywne myślenie nie oznacza udawania, że rzeczywistość spełnia nasze marzenia, że niczego nam nie brakuje ani nic nam nie grozi. Ignorowanie swoich prawdziwych uczuć prowadzi do ich skumulowania i eksplozji i nie jest niczym pozytywnym.
Pozytywne myślenie oznacza rozpoznanie pozytywnych i negatywnych stron tego co jest i świadome skupienie się na tych pierwszych, zgodnie z zasadą, że co karmimy swoją energią, to rośnie.
Czasami obowiązki tak bardzo wypełniają nam rzeczywistość, że zapominamy, po co żyjemy. A czasami tak bardzo lekceważymy wszystkie powinności, że zaczynamy żyć w innej rzeczywistości, jakby obok tego, co naprawdę jest. W pierwszym przypadku tracimy kontakt ze sobą, w drugim z otoczeniem, a do aktywnego i efektywnego kreowania swojego życia potrzebne jest jedno i drugie.
Kiedy pisklę wykluwa się z jaja, jego mózg przez kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt godzin (w zależności od gatunku ptaka) uczy się rozpoznawać rodziców. Ten, kto pełni tę rolę w tym czasie staje się wzorcem tożsamości ptaka.
Z ludźmi nie jest wcale za bardzo inaczej. Ci, którzy opiekują się nami przez pierwsze 6 lat naszego życia nadają nam tożsamość. Swoimi reakcjami na nasze istnienie i zachowanie programują to, jak będziemy siebie postrzegać, z jakimi przekonaniami na temat siebie, innych i całej rzeczywistości będziemy tworzyć swoje życie. W kategoriach energii można by powiedzieć – jaką będziemy mieć częstotliwość wibracji i co będziemy do siebie przyciągać. Jeśli świadomie nie zmienimy tej częstotliwości, to zaprogramowanie może trwać całe życie, determinować nas, więzić nasz potencjał, powodować odtwarzanie w kółko tych samych schematów. Ale nie żyjemy sami na bezludnych wyspach, tylko w mniejszych i większych grupach jak rodziny, współpracownicy, mieszkańcy bloku, osiedla, miasta, kraju, kontynentu, całego świata. Realnie albo wirtualnie, możemy się kontaktować z dowolną ilością ludzi i ich wytworów. Każdy z nich niesie sobą informację dla innych – swoją częstotliwość. Jeśli ta częstotliwość jest wyższa niż nasza własna, staje się dla nas inspiracją. To może być cokolwiek: muzyka i każdy inny rodzaj sztuki; wynalazki ułatwiające życie; teksty albo obrazy przenoszące nas w nieznane nam obszary – te fizyczne, ale i te intelektualne, emocjonalne, duchowe. Ta inspiracja wyzwala w nas tęsknotę za czymś więcej niż mamy, za czymś więcej niż aktualnie doświadczamy, motywuje nas do rozwoju. Doświadczenie wyznacza nam granice, przykłady innych ludzi poddają te ograniczenia w wątpliwość.
Żeby jednak inspiracja z zewnątrz przyjęła się w nas samych i na stałe podniosła nasze wibracje, a tym samym przeniosła nasze życie na wyższy poziom (materialnie, intelektualnie, emocjonalnie, duchowo), to jak każde ziarenko, musi paść na podatny grunt. Nie sprawią tego ludzie, których częstotliwość jest zbyt odległa od naszej własnej – im raczej zazdrościmy; ich przykład częściej wyzwala w nas bezsilność niż moc. Nie widzimy drogi, którą przeszli, żeby się zmienić, zakładamy, że są ulepieni z innej gliny, bo są tak bardzo inni od nas samych. Często nas irytują, budzą niechęć, a nawet nienawiść, jakbyśmy chcieli ich ukarać za to, że mają to, o czym my nie ośmielamy się marzyć.
Kogoś z budżetową pensją nie zainspiruje milioner; ale sąsiad, który prowadzi z powodzeniem własny biznes – już tak. Kogoś schorowanego i mającego problemy z samodzielnym funkcjonowaniem nie zainspirują sportowcy bijący rekordy, ale koleżanka, która wróciła do zdrowia. Kogoś uwięzionego w toksycznej relacji nie zainspirują szczęśliwe pary z filmów, ale poruszy przykład ciotki, która rozwiodła się po sześćdziesiątce i tryska radością życia.
Co nie znaczy, że ludzie funkcjonujący ekstremalnie inaczej niż my nie są nam w życiu potrzebni. Ich przykład zmienia nasze myślenie o ograniczeniach, które blokują większość ludzi i stanowią dla nas standard, normę – poddaje je w wątpliwość. Kiedy nie marzniemy tylko w upał, a Wim Hof chodzi po lodowcu bez koszulki, rodzi się pytanie „jak to jest?”. Kiedy Nick Vujicić żyje pełnią życia bez żadnej kończyny, a ktoś znajomy nie wychodzi z domu z powodu pryszczy, to zaczynamy się zastanawiać, co sprawia, że tak się dzieje. Kiedy ludzie po setnych urodzinach biegają w maratonach albo ćwiczą akrobacje, a emeryci wokół nas nie poruszają się bez pomocy, budzi się refleksja czy tak musi być. Każdy taki przykład jest bezcenny, bo sprawia, że zmieniamy myślenie na temat tego, co jest potencjalnie możliwe – nawet jeśli sami tego nie osiągniemy.
Osiągamy to, co jest w naszym zasięgu ustanowionym przez zapisy w naszym umyśle. Nawet jeśli w rodzinnych ustawieniach mamy zapisaną zgodę na minimalny krok rozwojowy, to wiele takich małych kroków może nas zaprowadzić całkiem daleko. Problem w tym, że zmienia nas doświadczenie, nie wiedza. Coś, co angażuje nasze emocje, nie tylko umysł. Jeśli mamy złe doświadczenia, możemy je wymazać jedynie stwarzając sobie dobre, zastępując jeden zapis w umyśle innym.
Pytanie brzmi, jak to zrobić? Jak stworzyć sobie poczucie, że się jest bogatym, kiedy doświadcza się biedy; że się jest mądrym, kiedy inni nas wyśmiewają; że się jest dojrzałym, kiedy inni nas nie rozumieją; że to, w co wierzymy, co myślimy i czujemy, jest ok, skoro inni to odrzucają? W kategoriach energii to pytanie brzmi: jak zachować swoją wibrację, stworzyć, ochronić i stale zwiększać swoje dobre samopoczucie?
Bardzo trudno jest utrzymać własny dobry poziom energetyczny, jeśli nasze otoczenie wibruje inaczej i zaraża nas przy każdym kontakcie negatywną energią jak wirusem. Taka sytuacja oznacza, że powinniśmy zweryfikować swoje przekonania na temat relacji z innymi; zmienić to, czym się otaczamy, co wpuszczamy do siebie.
I odwrotnie: wysoko wibrujący ludzie mogą na jakiś czas wprowadzić nas w swoje pole energetyczne, ale jeśli nie umiemy go utrzymać, trwała zmiana w polu naszej obniżonej energii nie nastąpi. W takiej sytuacji powinniśmy zweryfikować swoje przekonania na własny temat; zmienić grunt, żeby zasiane ziarno mogło zakiełkować.
Stworzenie stałej dobrej energii wewnętrznej polega na poznaniu i zaakceptowaniu siebie oraz na traktowaniu siebie jak swojego najlepszego przyjaciela. Jeśli wiemy, kim jesteśmy, odbieramy innym moc definiowania nas. Jeśli akceptujemy siebie z całą swoją historią i wszystkim, z czego nie jesteśmy dumni, odbieramy innym moc ranienia nas. Jeśli rozumiemy, czego potrzebujemy i dajemy to sobie, odbieramy innym moc kontrolowania nas. Jeśli stwarzamy w sobie przyjazne środowisko i wybieramy relacje, które do tego pasują, to i w nas, i wokół nas tworzy się zewnętrzny obszar zdrowej energii, który wspieramy i który nas zwrotnie wspiera.
Jeśli tak nie jest, to znaczy, że wybieramy dla siebie nie to, czego potrzebujemy. Przyczyna jest zawsze ta sama: stłumione lub zdeformowane przez umysł czucie. Informacje z tego zmysłu są konieczne do tego, żebyśmy zrozumieli siebie i rozpoznali, na czym polega nasze indywidualnie spersonalizowane szczęście. Ci, którzy w tym obszarze wibrują wyżej, mogą nam pomóc oświetlić problem, ale zmienić swoje ustawienia możemy tylko my sami.
Jako obrazek do tego tekstu polecam film „Czekolada” (2000) 🙂
Wierzymy, że nie jesteśmy szczęśliwi, bo czegoś nam w życiu brakuje. Dużych pieniędzy, uznania, podziwu, kariery, sławy, właściwego partnera, idealnej rodziny, domu z basenem, podróżowania po świecie… Długo można by wymieniać, bo każdy ma coś innego, i o czym innym marzy. Jest jednak w tym wszystkim wspólny mianownik: przekonanie, że uszczęśliwi nas zdobycie czegoś w świecie zewnętrznym. Ale czy na pewno tam leży rozwiązanie problemu? Czy krawcowa, która kiepsko szyje, stworzy arcydzieło, jeśli tylko dostanie najlepszy materiał na świecie? Jasne, że nie. Nie liczy się tylko jakość tego co mamy, ale i umiejętność zarządzania tymi zasobami. Dlatego często lepsze wyniki ma gracz, który dostał słabsze karty, ale potrafi je dobrze rozegrać; albo sukcesy odnosi sportowiec czy naukowiec o mniejszym talencie, ale większej dyscyplinie i pracowitości. I odwrotnie: spadkobierca wielkiej fortuny traci ją w ekspresowych tempie z powodu braku umiejętności zarządzania dużymi pieniędzmi; albo ktoś u szczytu sławy i popularności niszczy swój dorobek popadając w uzależnienie czy wywołując skandale obyczajowe.
Skoro dobre rzeczy na zewnątrz nie gwarantują nam szczęścia bez naszych umiejętności zarządzania nimi, to o jaką konkretnie „technologię” tu chodzi? Odpowiedź jest pozornie zaskakująco prosta: o umiejętność słuchania siebie. Pozornie, bo w praktyce okazuje się, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Rodzimy się z tą umiejętnością, ale od pierwszych kontaktów z innymi ulega ona stałemu wypaczeniu, a co gorsza, dzieje się to poza naszą świadomością. Kiedy wyobrazimy sobie, że od dnia narodzin stale tracilibyśmy ostrość wszystkich zmysłów – tak systematycznie, że brak wzroku, słuchu, dotyku, węchu i smaku byłby oczywistością dorosłego człowieka, wydaje się to przerażające. A brak kontaktu ze sobą – ze swoim odczuwaniem, z językiem swojej duszy – jest swego rodzaju standardem, normą, to znaczy dotyczy większości ludzi. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Pierwszą z nich jest natura naszego umysłu, który dbając o nasze przetrwanie, próbuje z każdego losowego zdarzenia zrobić regułę i zaprogramować nas, żebyśmy reagowali automatycznie, bezrefleksyjnie. Jeśli zidentyfikujemy się z umysłem, on przejmuje dowodzenie, odcina nasze czucie, zamyka nas w swojej rutynie i zamienia w ludzkie roboty. Drugą przyczyną jest powód, dla którego identyfikujemy się z umysłem. Robimy to już jako dzieci, wierząc, że jeśli czujemy coś, co nasi opiekunowie lekceważą albo czego nie pochwalają, to czujemy „źle”, czyli nasze czucie jest „zepsute”, nie można na nim polegać, należy je odciąć lub zracjonalizować, zmanipulować, dopasować. Potem zewnętrzny system silnie nagradzający osiągnięcia intelektualne oraz tłumienie emocji (mądre i grzeczne dzieci, inteligentnych i podporządkowanych pracowników) dokonuje reszty. W efekcie wierzymy głęboko, że umysł jest mądry, a czucie głupie, co ma tyle sensu ile twierdzenie, że prawa ręka czy noga jest dobra, a lewa zła. W rzeczywistości obie kończyny, czy górne czy dolne, najlepiej działają, kiedy pracują razem. Tak samo umysł i serce: jedno bez drugiego staje się kalekie.
Socjalizacja wymusza na nas utratę kontaktu z sobą na rzecz spełniania cudzych oczekiwań, wpasowania się w kulturowe normy, zasłużenia na akceptację i szacunek innych ludzi. Podziw innych staje się miarą naszego życiowego sukcesu. Kontrolowanie tego podziwu staje się więc naszym priorytetem, i zaczynamy żyć dla swojego wizerunku, dla swojego ego. Problem w tym, że daje nam to momenty satysfakcji, ale nie daje stałego dobrego samopoczucia, a tym bardziej poczucia szczęścia. W tle czai się lęk przed utratą tego, co mamy i stale rosnący głód na więcej dowodów tego, że jesteśmy ok. A ponieważ żadna ilość komplementów czy uznania nie potrafi sprawić, żebyśmy POCZULI się dobrze na stałe, nasze uzależnienie rośnie, a samopoczucie stale się obniża. To, co miało prowadzić do szczęścia, prowadzi dokładnie w odwrotnym kierunku.
Jak rozpoznać, że nie mamy kontaktu ze sobą? Główną wskazówką jest przeżywanie powtarzających się sytuacji produkujących negatywne emocje. Oznacza to, że reagujemy automatycznie, zgodnie z wyuczonymi schematami zachowania (scenariuszem swojego umysłu), bez świadomego kontaktu ze sobą. Tak, jakbyśmy codziennie wychodzili z domu w tym samym ubraniu, niezależnie od pory roku. i chociaż raz marzniemy, innym razem się pocimy, to niczego nie zmieniamy, bo się nad tym po prostu nie zastanawiamy; uznajemy, że „tak mamy”, bo nie rozumiemy, że możemy to zmienić. Innym wskaźnikiem braku kontaktu ze sobą jest doświadczanie wyczerpania energetycznego. Oznacza to, że jemy, śpimy i pracujemy jak każą nam nasze automatyzmy, a nie nasze prawdziwe potrzeby, co doprowadza do fizycznego i psychicznego wyczerpania, czasem przybierającego postać choroby. Musimy się wtedy wyłączyć z codziennej aktywności i „naładować” – a potem nadrobić ten stracony czas popadając w kolejne wyczerpanie, i tak w kółko.
Jak naprawić tę zepsutą „technologię”, jak uzyskać i utrzymać kontakt ze sobą? Po pierwsze, trzeba skierować swoją uwagę do wewnątrz, nie na zewnątrz siebie. Uświadomić sobie swoje myśli i emocje. Nauczyć się odczytywać swoje emocje jako informacje i używać umysłu do ich zrozumienia i do wybrania takiego zachowania, jakie najbardziej nam w danej sytuacji posłuży. Po drugie, warto poznać siebie bez oceniania i porównywania do innych. To, co naprawdę lubimy, co sprawia nam radość, w czym czujemy się dobrze. I to, z czym mamy problem, co sprawia nam trudność, dyskomfort. Każdy z nas ma swoje predyspozycje i swoje „alergie”; dbanie o siebie oznacza, że wiemy gdzie na ile nas stać, żeby zachować dobre samopoczucie. Stałe dobre samopoczucie oznacza komfort, a komfort pozwala nam stawiać sobie małe wyzwania i robić kroki naprzód w hartowaniu swoich nadwrażliwości. Po trzecie, warto zaryzykować bycie autentycznym, wbrew wyuczonym schematom zachowania. To trudne, bo wymaga zmierzenia się z lękiem przed brakiem akceptacji, odrzuceniem, samotnością. Wymaga też elastyczności, której wizerunek (ego) nie dopuszcza: że raz możemy wyglądać świetnie, a innym razem kiepsko; że czasem zabłyśniemy, a czasem się potkniemy; że niekiedy będziemy z siebie zadowoleni, a niekiedy nie. I że mimo wszystko nadal dla siebie jesteśmy ok. I w tym ostatnim zdaniu leży sedno sprawy: próbując nakarmić się akceptacją innych, możemy zapewnić sobie jedynie momenty szczęścia; dając tę akceptację samemu sobie, zapewniamy sobie stałe dobre samopoczucie. A dobre samopoczucie jest jak dotyk króla Midasa, który zamieniał wszystko w złoto – pozwala nam się cieszyć tym, co mamy i to pomnażać. Innymi słowy pozwala być szczęśliwym tu i teraz, po drodze do osiągania kolejnych celów czy spełniania kolejnych marzeń.
Podsumowując – jeśli nie znamy, nie rozumiemy i nie lubimy siebie, nic z zewnątrz nie będzie miało mocy uszczęśliwienia nas na stałe, tak jak fajerwerki nie dają stałego światła. Jeśli znamy, rozumiemy i lubimy siebie, na bieżąco wybieramy dla siebie to, co dla nas dobre, stale powiększając swoje poczucie szczęścia, stale rozświetlając swoje życie. Jesteśmy jak maszyny z unikalnym oprogramowaniem, które przetwarzają materiał z zewnątrz. Jeśli wiemy, kim jesteśmy, możemy wybrać to, co do nas pasuje i tworzyć arcydzieła, możemy uszczęśliwiać siebie i innych. Jeśli wybieramy na oślep albo w oparciu o fałszywe dane o sobie, najczęstszym rezultatem jest awaria systemu – problem wewnątrz i na zewnątrz.
Tam, gdzie rodzice są słabi, dzieci muszą być silne, i na odwrót – gdzie rodzice są nadmiernie ekspansywni, tam dzieci stają się słabe, zależne. Bardzo często silna strona rodzica staje się słabą stroną dziecka, a słaba strona rodzica – silną stroną dziecka. Z tego powodu zmiana myślenia o swojej słabości jest podwójnie trudna: nie tylko trzeba wystąpić przeciwko lękom, które ją chronią, ale i przeciwko lękom związanym z odstraszającym przykładem po drugiej stronie.
Na przykład ktoś może czuć się słaby fizycznie, ale bać się zmiany, widząc, jak przeciążenie fizyczne odbija się na zdrowiu rodzica. W umyśle powstaje konflikt typu unikanie-unikanie: nie chcę być słaby, ale nie chcę też zrobić sobie krzywdy przesadną eksploatacją. Komuś może ciążyć tłumienie emocji, ale może też uważać, że jego wybór ogranicza się do tego co ma lub do przeciwnego schematu czyli wybuchów emocjonalnych. Ktoś inny może cierpieć biedę, ale nie chcieć tego zamienić na dobrobyt związany z utratę życia z powodu przesiadywania w pracy do nocy. Ktoś cierpi z powodu przemocy, ale trudno mu się uwolnić od takich relacji, kiedy wierzy, że po drugiej stronie czeka go tylko fałszywa czułość pod postacią manipulowania słowami. Ktoś może źle znosić presję, ale tkwić pod cudzym naciskiem, bo wolność kojarzy mu się z całkowitą samotnością.
Podobnie jest z silną stroną. Wcale nie przynosi nam ona samych korzyści, ale forsujemy ją z lęku przed słabością, którą obserwujemy u rodziców. Ktoś staje się okrutny z lęku przed byciem ofiarą cudzej przemocy. Ktoś eksploatuje swoje ciało lub umysł, żeby odegnać lęk przed staniem się zależnym od innych (fizycznie, materialnie, intelektualnie). Ktoś ucieka w samotność od wszelkich relacji, bo nie chce żyć pod czyjąś presją.
Jak długo dane w naszych umysłach ograniczają się do danych z naszego doświadczenia, pozostajemy w schematach. Naśladujemy je lub odwracamy, ale z nich nie wychodzimy. Wybieramy mniejsze zło, a właściwie robi to za nas nasz pokładowy komputer, czyli umysł. Jego zadaniem jest zapewnić nam przeżycie, wybiera więc to, co w specyficznym kontekście zwycięża. Czasem jest to siła, wręcz przemoc. Czasem spryt, zaradność. Czasem umiejętność dostosowania się, adaptacji, podporządkowania. Czasem przedstawianie siebie jako ofiary i branie innych na litość. Wytwarzamy w sobie to, co działa, co się w naszej konkretnej sytuacji sprawdza, co zapewnia nam akceptację opiekunów, czyli przetrwanie.
Co może wybić umysł ze schematów? Nowe, inne doświadczenie, własne lub cudze, z którym utożsamimy się emocjonalnie. Coś, co poruszy nasz umysł i serce w tym samym czasie. Może to być rozmowa, książka, film, piosenka – cokolwiek, co dotknie naszych pourażanych miejsc w czuły, nieraniący sposób i wzbudzi w nas wątpliwość co do naszych lękowych przekonań o sobie, ludziach i świecie. Umysł traktuje takie intelektualno-emocjonalne doświadczenie jako prawdę (w przeciwieństwie do treści wyłącznie intelektualnych). A kiedy ta prawda nie zgadza się z istniejącą logiką umysłu, pojawiają się pytania z najgłębszego poziomu: jak jest? kim jestem? po co żyję? jaki jest sens tego, co robię? na czym mi zależy? z czym czuję się dobrze? jacy są ludzie? czy istnieje siłą wyższa?
Dopóki tkwimy w schematach wynikających z naszego jednostkowego doświadczenia, żyjemy połowicznie niczym roboty; rozwijamy się fizycznie i intelektualnie, ale emocjonalnie i duchowo pozostajemy niedojrzali, nieświadomi. O emocjonalności i duchowości nie rozmawia się ani w rodzinach, ani w szkole. Jeśli nikt nas nie pyta, co chcemy zjeść i w co się ubrać, nie zastanawiamy się nad tym; jemy i ubieramy to, co nam dają, i nie inaczej jest z innymi sferami: bierzemy za własne to, co jest. Nadopiekuńczość nie rozwija – nie stawia pytań, daje odpowiedzi.
Wydawałoby się, że to, czego nie dostajemy w życiu, dostaniemy w internecie. Ale internet tylko odbija rzeczywistość, na dodatek w krzywym lustrze. Masy ludzi dzielą się wiedzą, szczegółami swojego życia i poradami – jak jeść, jak ćwiczyć, jak się uczyć, jak pracować, jak poczuć się lepiej i w co wierzyć. W internecie jest wiele treści dla umysłu, ale bardzo niewiele dla duszy. Są odpowiedzi, ale nie ma pytań, które zmuszałyby do znalezienia swojej własnej prawdy.
Często słyszę pytanie, skąd biorę pomysły do swoich tekstów, kto mnie inspiruje, jacy autorzy, jakie książki. Sama zaczęłam się nad tym zastanawiać – i doszłam do wniosku, że po prostu mam w życiu szczęście. Moja duchowość rozwijała się na równi z innymi sferami, a właściwie najswobodniej, bo niezauważana, więc nie została zablokowana cudzym lękiem, cudzymi wytycznymi, cudzymi odpowiedziami.
Miałam szczęście jako dziecko, że główną i w pełni akceptowaną rozrywką mojego dzieciństwa były książki. Czytałam wszystko, co było osiągalne w tamtych trudnych czasach. Opowieści o zwierzętach wzruszały i budziły empatię, baśnie Andersena przerażały i zmuszały do zadawania sobie egzystencjalnych pytań, młodzieżowe powieści Siesickej pokazywały bohaterów i relacje zupełnie inne od tych, które znałam. To było jak drugie równoległe życie: świadomość, że jest coś więcej niż to, czego doświadczam osobiście.
Miałam szczęście, że kiedy byłam nastolatką, religia odbywała się w salkach, nie w szkole, a spotkania prowadził ksiądz mocno niestandardowy – młody, energiczny, kontaktowy, pasjonat. Nie wykładał, chciał z nami rozmawiać. Nie podawał gotowych odpowiedzi, zadawał mnóstwo pytań. Jednym tak bardzo mnie zaskoczył, że pamiętam je do dzisiaj: „co jest ważniejsze, tłum czy jednostka?”. Przez wiele lat nie potrafiłam na nie odpowiedzieć, ale o to właśnie chodziło – żeby zasiać pytanie, rozbudzić ciekawość, ustawić umysł na rozwiązywanie innych problemów niż te materialne i intelektualne.
Miałam szczęście, że potem znowu znalazłam inspiracje w książkach, tym razem takich, których autorzy swoimi słowami nazywali to, co mnie było trudno nazwać samej. To byli nie tylko przedstawiciele różnych nurtów psychologii jak Erich Fromm, Karen Horney, Carl Rogers, Milton Erickson, ale i zwykli-niezwykli ludzie jak Martin Gray czy Neale Donald Walsch, albo hinduski jezuita (odrzucony przez Kościół) Anthony de Mello i wielu współczesnych jak Gary Zukav czy Bruce Lipton. Nie sposób wymienić ich wszystkich, każdy wniósł coś do mojego sposobu myślenia, nazwał kawałek mojego czucia. Z wieloma nie zgadzałam się w innych kwestiach, ale każdy mówił swoim własnym językiem o swojej własnej prawdzie, i ta inspiracja liczyła się najbardziej.
No i miałam szczęście, że mogłam sobie wybrać zawód, który codziennie od 30 lat dostarcza mi nowych danych o tym, jak funkcjonują ludzie WEWNĄTRZ. Dlatego jestem głęboko przekonana, że nie potrafimy być szczęśliwi pomijając najgłębszą część siebie, odrzucając duchowość albo zastępując ją religią. Z radością obserwuję powolny, ale wyraźny powrót obszaru duchowości do psychologii, która próbując spełniać weryfikowalne kryteria nauki zabrnęła głęboko w intelektualne koleiny.
Duchowość jest takim samym obszarem „ja” jak emocjonalność, intelekt czy fizyczność. Nadaje pozostałym sferom sens, znaczenie – dlaczego robię to, co robię, wybieram w ten, a nie inny sposób, co sprawia mi radość, kim jestem, jakie mam priorytety. Bez kontaktu z własną duchowością popadamy w rutynę i upodabniamy się do robotów; utykamy w swoich schematach i życie przestaje nas cieszyć. Obecna fala depresji i zaburzeń psychicznych to nic innego jak skutek rozwijania fizyczności i intelektu kosztem emocjonalności i duchowości. Znamy anatomię i metabolizm ciała lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a chorujemy bardziej. Wiemy wszystko o wszystkim, ale nic nie przynosi nam radości. Mamy gigantyczne możliwości technologiczne, ale prowadzą one najczęściej do uzależnienia. Bo emocjonalnie i duchowo pozostaliśmy dziećmi. Bo korzystamy z połowy siebie. Bo nie zadajemy sobie pytań, w tym tego zasadniczego – „po co?”.
Wybierając zawód najczęściej kierujemy się swoimi predyspozycjami, tym co lubimy i potrafimy robić. Profesjonaliści zajmujący się pomaganiem zazwyczaj w taki sam sposób wybierają sobie podejście czy narzędzia terapeutyczne. Jedni wierzą w testy, inni w hipnozę, jedni kierują się logiką, inni intuicją, jedni mają procedury, inni idą za tym co się pojawia w trakcie spotkania. Żeby byli efektywni, klient musi rozumieć ten konkretny język, którym się posługują. Klient i terapeuta muszą do siebie pasować, żeby nastąpiło porozumienie warunkujące udzielenie i przyjęcie pomocy. Kiedy tak się nie dzieje, następuje rozczarowanie i generalizowanie, że psycholodzy są do kitu.
Pomoc drugiemu człowiekowi w odnalezieniu swojej prawdy – tego, z czym czuje się dobrze – musi uwzględniać jego indywidualność. Nie ma jednego uniwersalnego narzędzia czy sposobu, który działa u wszystkich. Obrazowo mówiąc, pomagający musi znaleźć otwarte drzwi, żeby tę pomoc dostarczyć w miejsca chore i zablokowane.
Osobie, która dobrze czuje się ze swoim ciałem może być najłatwiej dotrzeć do swoich problemów właśnie przez pracę z ciałem – np. ćwiczenia oddechowe, śledzenie obszarów napięć, „czytanie” ze swojego ciała, bo z tym czuje się bezpiecznie, to potrafi, w przeciwieństwie do bezpośredniego nazywania swoich emocji. Ale dla osoby, która nie akceptuje swojego ciała, będzie to koszmar, nie terapia – to ją przerazi, to nie jest jej język. Te drzwi są u niej zamknięte. Ona może polegać na przykład na swoim logicznym umyśle i dopiero pokazanie jej logicznych zależności zmotywuje ją do skupienia się na tym, co czuje, do uznania emocji za dane. Ktoś inny ma bujną wyobraźnię i kocha metafory, wychwytuje niuanse – to jest jego język i tam są jego otwarte drzwi. I bywa tak, że ktoś jest w kontakcie ze swoimi emocjami i może o nich rozmawiać jak o przedmiotach ze swojego otoczenia, bez pośrednictwa innej sfery.
Prawda o sobie dociera do każdego tymi drzwiami, które zostawił dla niej otwarte. Za pomocą tego, co stało się jego silną stroną dociera do miejsc, które wymagają wsparcia. To, co uniknęło zranienia pomaga leczyć to, co wymaga uzdrowienia.
Pomagający jest katalizatorem, przewodnikiem, inspiracją. Jego zadaniem jest rozpoznać, których drzwi użyć i jakim językiem przemówić, żeby uruchomić proces „samonaprawiania” się drugiej osoby. Im lepiej pomagający rozumie siebie, tym lepiej rozumie innych. Im bardziej pomógł sobie (zaakceptował wszystkie obszary siebie), tym większe ma możliwości dotarcia do kogoś innego – bo nie tylko za pomocą swojej silnej strony, ale za pomocą każdego potrzebnego obszaru.
Można powiedzieć, że im pełniej ktoś pokochał siebie, tym łatwiej, elastyczniej, radzi sobie z innymi, a sama jego obecność staje się terapeutyczna dla innych. Nie zawsze musi być psychologiem czy terapeutą, wystarczy, że jest wrażliwym, empatycznym i doświadczonym człowiekiem.
Każdy z nas dochodzi do tej samej prawdy o sobie samym, ale inną, własną drogą. I jak w wieży Babel – wszyscy mówimy o tym samym, ale posługujemy się różnymi językami. Czasem nie rozumiemy się wcale, a czasem na tyle dobrze, że możemy sobie nawzajem pomóc.
Kiedy przyglądamy się życiu i ludziom z pewnego dystansu, zauważamy, że pozornie przypadkowe zdarzenia czasem wydają się występować według jakiejś reguły. Próbujemy sobie tłumaczyć te zbieżności tym, że ktoś sobie na coś zasłużył czy zapracował, a jeśli nie widać wyraźnego związku przyczynowo-skutkowego, tym, że ktoś ma szczęście lub pecha.
Gdybyśmy mogli prześledzić życie wielu ludzi od samego początku, moglibyśmy zauważyć, że regułą rządzącą ludzkim losem są przekonania. Są to bazowe zapisy w umyśle – na podstawie naszych pierwszych losowych doświadczeń w rodzinie tworzone są generalne wzorce „jak jest” w życiu.
Kiedy dziecko stanowi dla swoich rodziców centrum wszechświata, dorasta niczym jedyny aktor na scenie wśród entuzjastycznie nastawionej publiczności. Otrzymuje brawa, pochwały, wyróżnienia, zapewnienia o swojej wyjątkowości. Przyjmuje to za fakt, a to przekonanie sprawia, że i w dorosłym życiu taka osoba przyciąga „fanów” – ludzi, którzy o nią dbają, darzą ją podziwem, adoracją, zachwytem; jak wcześniej rodzice.
Kiedy dziecko wychowuje się na marginesie życia rodziców, dorasta w przekonaniu, że nie jest ważne, warte uwagi, wyjątkowe. W dorosłym życiu zgodnie ze swoim przekonaniem będzie usuwać się w cień, przyjmować niekorzystne oferty, ustępować innym pierwszeństwa; jak wcześniej rodzicom.
W ten sposób jedni wchodzą w życie z przekonaniem, że wszystko im się należy (i dużo od losu dostają), inni z przekonaniem, że muszą walczyć o okruchy dla siebie (i tylko te okruchy spadają im z cudzego stołu). Jedni płyną wygodnie z prądem, inni walczą o każdy krok pod prąd. Jednym pomoc spada z nieba nawet kiedy o nią nie proszą, inni wołają o nią głośno i na próżno. Jedni dają, inni biorą; jedni stają na głowie, żeby innych zadowolić, drudzy pozwalają się zaopatrywać i wciąż chcą więcej.
W tym miejscu pojawia się myśl: a więc to taka sprawiedliwość? Jedni mają szczęście mieć zaangażowanych rodziców i potem wszystko idzie im jak z płatka, a drudzy dostają trudności mnożone przez problemy i jeszcze potem życie im dokłada? Przypuszczam, że z takich wniosków i potrzeby sprawiedliwości zrodziła się idea nieba i piekła: wynagradzania cierpień i karania nadmiernych uciech po śmierci. Bo przecież skoro jest Bóg, to musi być jakaś sprawiedliwość, a skoro nie ma jej tutaj, musi być gdzieś indziej. Problem w tym, że to bardzo ludzka, powierzchowna sprawiedliwość: widzimy ładny obrazek czy obfitość i zakładamy, że doświadczający ich człowiek jest szczęśliwy. Tymczasem okazuje się, że tak nie jest. To, co wydawało się takim prostym równaniem (posiadasz więcej, jest ci łatwiej = jesteś szczęśliwy) nie zawsze działa. Patrzymy jak ludzie sukcesu popadają w depresję, jak znani i bogaci wpadają w nałogi, a nawet decydują się na samobójstwo – i nie rozumiemy. Patrzymy na tych nielicznych zadowolonych z życia, choć nie mają ku temu jakichś szczególnych obiektywnych powodów – i nie rozumiemy. Wygląda na to, że nie ma wspólnego mianownika: ani bogactwo, ani sława, ani sukces, ani rodzina, ani dzieci, ani wolność od wszelkich zobowiązań, ani praca, ani dieta, ani siłownia… Nic samo w sobie nie gwarantuje szczęścia. Nie tylko tym, którzy w życiu idą za swoimi przekonaniami „pod górkę”, ale i tym, których bez wątpienia przekonania prowadzą „z górki”. Każdego coś boli, każdy chce tego, czego nie ma w nadziei, że właśnie to by go uszczęśliwiło.
Jeśli jednak nie damy się zwieść zewnętrznym dekoracjom i spróbujemy popatrzeć głębiej, okazuje się, że owszem, jednak jest coś, co produkuje szczęście. Każdy ma to w sobie, i każdy dzięki swojemu indywidualnemu doświadczeniu dostaje inny kawałek instrukcji jak to uruchomić. Jedni dostają siłę, inni otwartość; jedni cierpliwość, inni spontaniczność; jedni umiejętność radzenia sobie z negatywnymi emocjami, inni umiejętność tworzenia tych pozytywnych. Wbrew pozorom sprawiedliwie – każdy z nas ma swoją część jako dowód, że jest ważny i wyjątkowy, i każdy potrzebuje reszty instrukcji od innych na dowód, że jesteśmy jednością; że mamy wspólne źródło, więc cokolwiek robimy dla innych, robimy dla siebie, i odwrotnie.
Co więc jest tym czymś, od czego zależy nasz generalny dobrostan? Nazwijmy to poczuciem mocy. Nie chodzi bowiem o samą listę tego, co zdobyliśmy czy posiadamy, a o poczucie, że możemy coś stworzyć i tym satysfakcjonująco dla siebie zarządzać. To poczucie kreacji – „mogę”; boski pierwiastek w człowieku. Rodzimy się z nim, ale dostęp do niego musimy znaleźć sami. Połowę informacji jak to zrobić dostajemy w swoim doświadczeniu. Drugą połowę mają inni. Dopiero z dwóch perspektyw widać rozwiązanie zagadki. Czy to nie brzmi jak scenariusz fajnej gry albo filmu przygodowego? 😉
Nasze „mogę” często zostaje przyblokowane. na starcie. To, co nam się w dzieciństwie sprawdza w relacji z rodzicami, staje się w naszym przekonaniu naszą silną stroną. To, co przeszkadza nam w zdobyciu akceptacji rodziców, staje się naszą słabą stroną. Wbrew pozorom jedno i drugie jednakowo stanowi blokadę dla naszego „mogę”. Silna strona staje się naszą wizytówką i warunkiem przetrwania, więc potencjalne „mogę” zamienia się w „muszę”. Słaba strona zostaje od razu zablokowana w postaci „nie mogę”. Ujmując to inaczej – tam, gdzie dotknął nas lęk naszych opiekunów, nasza zdolność kreacji zostaje wyłączona, bo zarówno presja, jak i nadopiekuńczość odbiera nam moc, nie pozwala na uruchomienie tworzenia. Tam, gdzie zachowaliśmy lub otrzymaliśmy miłość, czyli zdrowe, naturalne podejście do tego, co mamy, co jest (bez oceniania, porównywania, ale i wychwalania), tam potrafimy kierować się tym boskim pierwiastkiem „mogę”, możemy tworzyć coś trwałego, zdrowego, harmonijnego. Coś, co nas uszczęśliwia i inspiruje innych. Większość ludzi ogranicza się do tego kawałeczka, gdzie czuje spełnienie, czerpiąc z niego energię dla pozostałych, skażonych nie-miłością obszarów siebie. Ale wcale nie musi tak być.
Przekonania, które otrzymaliśmy losowo w dziecięcym doświadczeniu nie są kwestią nieodwracalną. Możemy je świadomie zmienić, uwalniając cały potencjał swojego twórczego „mogę”. W przeciwnym razie większość naszych marzeń się nie spełni, bo część nas samych będzie chcieć ich realizacji („mogę”), a inna część będzie ten proces blokować. Przyjrzyjmy się na przykładzie. Powiedzmy, że kogoś uszczęśliwia podróżowanie, chciałby zwiedzić świat – duchowa część tej osoby mówi „mogę”, aktywuje marzenie. Fizyczna część tej osoby odpowiada natychmiast „nie mogę” (nie stać mnie finansowo, nie mam kondycji, szkodzi mi jedzenie poza domem itp.). Intelektualna część tej osoby odpowiada „nie mogę” (nie znam języków obcych, nie umiem zaplanować takiej podróży, nie wiem, jak się spakować, jak się poruszać w obcym miejscu). Emocjonalna strona mówi „nie mogę” (stresuje mnie komunikacja z innymi ludźmi, nie lubię niespodzianek i nieprzewidzianych sytuacji, obawiam się, że mogę utknąć na lotnisku albo może mnie ktoś okraść). Jak widać, to marzenie nie może się spełnić, bo w opisanym przypadku na jedno „mogę” przypadają trzy „nie mogę”… Zazwyczaj czując potrzebę spełnienia swojego marzenia za wszelka cenę, próbujemy zmusić oporujące części siebie do współpracy; próbujemy zamienić „nie mogę” na „muszę”. Czyli zaczynamy desperacko ćwiczyć, żeby podreperować kondycję, albo pracować po 12 godzin, żeby zarobić na wycieczkę; noce spędzamy na nauce obcego języka i wertowaniu tysięcy porad w internecie. Efektem najprawdopodobniej będzie słomiany zapał, który szybko zgaśnie, bo „muszę” nie ma mocy twórczej, tak samo jak „nie mogę”. „Muszę” jest jak kapitan drużyny, który sam chce wygrać mecz, pomijając innych i doprowadzając się do krańcowego wyczerpania. „Nie mogę” jest jak ktoś, kto wchodzi na boisko do drużyny, chociaż nie ma pojęcia, co ma robić, więc jedynie przeszkadza.
„Mogę” jest wolne od lęku, lekkie i radosne, ekscytujące; sprawia, że jesteśmy Bogiem swojego życia i tworzymy je w sposób dobry, zdrowy, energetyzujący i harmonijny. „Mogę” nie oznacza, że wiem jak, tylko że wierzę, że sobie poradzę; opiera się na zaufaniu Miłości i dlatego potrafi przekraczać granice, które znamy ze swojego doświadczenia. Jak więc skontaktować się ze swoim boskim pierwiastkiem i tworzyć to, czego się pragnie? Trzeba zmodyfikować swoje wstępne „ustawienia”, tak jak dopasowujemy ustawienia używanego telefonu do własnych potrzeb. Najpierw trzeba swoje ustawienia rozpoznać i nazwać, czyli odszukać swoje „nie mogę” i „muszę” po to, żeby je przeprogramować na „mogę”. Prawda o nas leży zawsze pośrodku tego, co mówią nam emocje i jak reaguje umysł, pośrodku myślenia o sobie i naszych relacji z innymi, pośrodku perspektywy własnej i cudzej, pośrodku niemocy i przymusu.
A praktycznie? Praktycznie wskaźnikiem jest energia. „Mogę” dostarcza nam energii, „nie mogę” i „muszę” nam ją odbiera. To jak wpłaty i wypłaty z konta w banku. Jeśli wartości są zbliżone, możemy dopiero po czasie się zorientować, że stan konta się nie zmienia albo zrobił się dług. Jeżeli przywykamy do długów, traktujemy je jako konieczność, nie wyjdziemy z sytuacji o własnych siłach, będziemy potrzebować pomocy z zewnątrz – tak w przypadku finansów, jak i energii. Zatem jeśli często potrzebujemy pomocy innych, to znak, że nasz własny generator energii jest uśpiony, że działamy głównie w trybie „nie mogę”. Jeśli często ulegamy wyczerpaniu, ale potrafimy się sami naładować, to znak, że działamy w trybie „muszę”. Jeśli używamy swojego „mogę”, żyjemy w równowadze energetycznej, po jasnej stronie emocji.
Wskaźnikiem naszego twórczego „mogę” jest energia, a wskaźnikiem energii są między innymi słowa i stojące za nimi uczucia. Eksperymenty z ryżem w słoiku z wodą czy żywymi roślinami naocznie potwierdzają to, co teoretycznie wiemy o wychowaniu dzieci – że emocjonalne słowa mogą niszczyć lub wzmacniać, zabierać energię lub ją dawać. Wystarczy więc posłuchać swojego wewnętrznego głosu, słów, którymi mówimy do siebie, aby namierzyć swoje energetyczne dziury, swoje „nie mogę” i „muszę”. I wystarczy pamiętać, że powstały one przypadkowo, i jeśli w ogóle były prawdziwe, to kiedyś, kiedy byliśmy zależni i nieświadomi; teraz działają jedynie z rozpędu, jak zapomniany program w komputerze, który tylko nam przeszkadza, i do niczego nie jest nam już potrzebny. Niemniej nie przestanie, dopóki go świadomie nie wyłączymy.
To, czego wszyscy potrzebujemy do szczęścia – nie tylko metaforycznie, ale całkiem dosłownie – to pokój i współpraca w miejsce walki. Dopóki akceptujemy w sobie silną i słabą stronę, dopóty tkwimy w schemacie ofiary i agresora w relacjach z innymi, przeskakując z „nie mogę” w „muszę”, i skutecznie omijając swoje zdrowe twórcze „mogę”, które jako jedyne ma moc uszczęśliwiania nas na stałe, niezależnie od okoliczności.
„Mózg jest jak komputer, działa według biologicznych algorytmów – generalizuje wnioski z jednego ważnego dla nas emocjonalnie zdarzenia, tworząc uniwersalną (i fałszywą tym samym) regułę, ale też pozwala na zmianę jednego typu zachowania bez powiązania z innymi obszarami – pozwala na istnienie sprzeczności, wydzielając dla każdego przekonania inny obszar działania. Na przykład jeśli ktoś nas wyjątkowo boleśnie skrzywdzi, możemy nabrać przekonania, że wszyscy ludzie są źli (generalizacja); ale nawet jeśli wierzymy, że sami jesteśmy źli, możemy bezinteresownie opiekować się wybraną osobą, nadal źle traktując pozostałych i podtrzymując swoje uogólnione przekonanie o sobie (rozdział obszarów). Jest to możliwe, bo umysł potrafi połączyć w całość nawet najbardziej sprzeczne dane, w razie potrzeby dzieląc nasz wewnętrzny świat na wiele małych światów – obszarów, które rządzą się odmiennymi zasadami. Nie potrafi jednak zlikwidować konfliktu emocji przypisanych do przeciwstawnych przekonań. Sprzeczne (mieszane) emocje oznaczają istnienie w umyśle przeciwstawnych, wzajemnie wykluczających się danych, i domagają się zweryfikowania tych starych zapisów, rozwiązania konfliktu. Może to zrobić tylko właściciel danego umysłu – za pomocą świadomych wyborów porządkujących ten system. Stąd umiejętność wglądu w swoje zachowanie i uczucia jest podstawowym narzędziem do osiągnięcia wewnętrznej harmonii i poczucia szczęścia. Dlaczego nie jest to umiejętność powszechna? Rozwój świadomości jest zakłócany przez tendencję do utożsamiania się na zmianę z emocjami lub automatycznym umysłem. Przypomina to błędne koło, z którego coś musi nas wyrwać, żeby obudzić świadomość.”
To fragment trzeciej części Mini-przewodnika „Kim jestem?”, który chętnie wyślę e-mailem (plik pdf) każdej zainteresowanej osobie, która w wiadomości prywatnej zgłosi taką chęć. Bezpłatnie, w zamian za jakiś gest wsparcia w sieci (najbardziej zależy mi na ocenach/opiniach książki w księgarniach internetowych, ale z wdzięcznością przyjmę każdy inny gest – polecenie, udostępnienie, polubienie strony na Fb, komentarz w zakładce Opinie na Fb).
Ciało jest naszym pojazdem do podróżowania przez życie. Jeżeli zanadto skupimy się na jego wyglądzie, a zapomnimy o przeglądach technicznych, to możemy utknąć podczas swojej podróży. Tym bardziej, jeśli nie dbamy o niego wcale, a mocno wykorzystujemy.
Umysł jest naszą nawigacją. Wgrane dane mają nas przeprowadzić jak najsprawniej z jednego punktu do drugiego. Jeśli unikamy aktualizowania danych, nawigacja może nas wyprowadzić w pole albo kazać wjechać do jeziora czy pod prąd – słowem stworzyć realne zagrożenie zamiast ułatwić podróż.
Emocje są kontrolkami w naszym pojeździe. Zielone sygnalizują nam, że wszystko działa i mamy kontynuować podróż, czerwone informują o awarii i potrzebie naszej interwencji. Jeśli próbujemy je zasłonić, wyłączyć albo zbagatelizować, grozi nam uszkodzenie pojazdu lub nawigacji, niedotarcie do celu.
Cel podróży to duchowość – odpowiedź na pytania: po co jedziemy, co chcemy zobaczyć, dlaczego akurat tam. Bez tego wycieczka zamienia się w jeżdżenie w kółko po znanych drogach aż skończy się paliwo.
Każda część naszego „ja” ma swoje zadanie i jest zależna od pozostałych. Nie można żadnej z nich zastąpić inną. A jednak to robimy, zranieni w dzieciństwie brakiem akceptacji opiekunów dla swojego pojazdu, jego nawigacji, kontrolek czy miejsca, które chcemy zobaczyć. Uczymy się żyć wyłączając tę zarażoną lękiem część siebie. Czasem ukrywamy swój pojazd w krzakach i udajemy, że go nie mamy, że poruszamy się na piechotę. Czasem wyłączamy nawigację i jedziemy przed siebie na oślep, mając nadzieję, że „jakoś to będzie”. Czasem przykrywamy albo niszczymy kontrolki, żeby nas nie straszyły, choć wtedy nie wiemy, co się dzieje. Czasem odcinamy się od pytań „po co?”, „dlaczego?”, „kim jestem?” i próbujemy realizować swoje życie według cudzych map i scenariuszy. W każdym przypadku maksymalnie utrudniamy sobie życie, blokując coś, co jest nam potrzebne.
Wydaje nam się, że możemy zastąpić tę nieudaną część siebie przez podwójne wykorzystanie innej. Czasem popisujemy się możliwościami czy wyglądem swojego pojazdu, ignorując fakt, że donikąd nie jedzie. Czasem przerabiamy swoją nawigację na sztuczną inteligencję, która teoretycznie wie wszystko, tylko nie ma dostępu do aktualnych danych. Czasem tak modyfikujemy kontrolki, że nie świecą nawet przy awarii, choć pojazd i nawigacja się psują. Czasem tak brniemy w tworzenie własnej filozofii życiowej, że staje się baśnią i traci kontakt z rzeczywistością, w której de facto żyjemy. W każdym przypadku tworzymy nadmiar, który nam szkodzi równie jak ten posiadany w naszym mniemaniu brak.
Dopóki widzimy siebie przez pryzmat słabej i silnej strony, dopóty nasze relacje z innymi oparte są na wymuszaniu wzajemnego podziwu i adoracji, rzadziej współczucia. Chodzi o to, żeby kogoś tak oczarować swoim pojazdem albo celem podróży, żeby z wrażenia naprawił nam nawigację albo przejrzał kontrolki. Albo żeby kogoś tak oczarować super-nawigacją albo sztuczkami z kontrolkami, żeby sprawdził nam pojazd i powiedział, gdzie jechać. Generalnie trzeba innych zachwycić, wzbudzić ich podziw swoją mocną stroną, albo obudzić ich współczucie i chęć zaopiekowania się naszą słabą stroną. To bardzo czasochłonne i energochłonne zajęcie, wciąż trzeba porównywać siebie i innych, oceniać swoje szanse, planować strategię kontroli zachowania innych ludzi.
A gdyby tak całą energię skierować na własny pojazd, swoją nawigację, osobiste kontrolki i indywidualny cel podróży? I po prostu komfortowo jechać przed siebie, ciesząc się bezwarunkowym towarzystwem tych, którzy tak samo jadą w tę samą stronę…?
Boli nas to, co robimy wbrew swojej naturze. Najcześciej nie to CO robimy, tylko JAK – z jakiej intencji, DLACZEGO. Boli każda zależność, satysfakcjonuje wolność.
Można czuć się wolnym w więzieniu, jeśli poszło się tam z własnej woli, w obronie swoich przekonań. I można czuć się niewolnikiem, mając wszystko co jest do osiągnięcia na tym świecie, jeśli zdobyło się to tylko po to, żeby komuś udowodnić swoją wartość.