Wewnętrzna zgodność

Kiedy mówimy o emocjach, zazwyczaj mamy na myśli te negatywne, bo zakłócają nasz spokój i dobre samopoczucie. Jeśli ich nie rozumiemy, próbujemy z nimi walczyć albo działać pod ich wpływem, co zazwyczaj przynosi niechciane konsekwencje. W istocie negatywne emocje (czyli te odczuwane jako nieprzyjemne) są jak lampki kontrolne w urządzeniu: ostrzegają o nieprawidłowościach w systemie. Jeśli potrafimy je odczytać, potrafimy zapobiec awarii.

Paradoksalnie emocjom odczuwanym jako pozytywne nie poświęcamy tak wiele uwagi. Jak są to super, i już; szkoda, że tak rzadko, i tyle. Tymczasem te emocje też pełnią swoją rolę, wcale nie mniejszą niż te negatywne. Gdyby porównać „pracę” naszych emocji do budowy domu, to te negatywne pilnują fundamentów; pilnują, żeby dom był stabilny; pilnują spełnienia koniecznych do tego wymagań, i są w tym nieustępliwe, nie pozwolą nam budować na piasku, nie da się ich przekupić. Te pozytywne z kolei korzystają z tych fundamentów, żeby umożliwić nam stworzenie czegoś jedynego w swoim rodzaju – żeby umożliwić urzeczywistnienie jakiejś wizji, którą nosimy w sobie, wyrażenie naszej indywidualności, zrealizowanie naszych predyspozycji i talentów.

Nasze odczuwanie to nawigacja: to, co sprawia nam przykrość, to sprawy, którymi musimy się zająć, żeby nasze „fundamenty” nie spowodowały katastrofy budowlanej. To, co sprawia nam radość, to sygnał o kierunku, w jakim mamy iść, o kształcie, jaki mamy stworzyć, o marzeniu, jakie pragniemy spełnić w swoim życiu.

Większość z nas jest na tyle zmęczona atakami negatywnych emocji, że jedyne, o czym marzy, to ich brak, nawet kosztem tych pozytywnych. Gdyby jednak rzeczywiście te negatywne emocje przestały się pojawiać, i nie byłoby tych pozytywnych, okazałoby się, że bez wszelkich emocji nasze życie co prawda stało się spokojne, ale… puste. Bylibyśmy podobni do robotów, których nic nie rusza, ale też nic nie napędza; stracilibyśmy sens życia, bo to radość wskazuje nam, gdzie on jest.

To nie jest tak, że gdyby brakło negatywnych emocji, w ich miejsce pojawiłyby się pozytywne. One nie funkcjonują w ten sposób, mają różne zadania – jedne są strażnikami systemu i mówią, co naprawić, drugie są przewodnikami i mówią gdzie iść, co budować. Jedne pilnują naszego zdrowia i bezpieczeństwa, drugie wskazują nam kierunek samorealizacji. 

Kiedy nie pozwalamy sobie na rozwijanie tego, co nam w duszy gra – swoich predyspozycji, talentów, pasji – tracimy radość, i jedynymi towarzyszącymi nam emocjami będą te negatywne, na dodatek rozmyte jak mgła, nie mówiące o specyficznym problemie, tylko o zapaści całego systemu. Kiedy tracimy kontakt z przewodnikami, strażnicy też przestają pełnić swoją rolę, poddają się – taki stan nazywamy depresją. 

Kiedy aktywnie walczymy z negatywnymi emocjami, zagłuszając je używkami, atrakcjami wyzwalającymi adrenalinę i stałym towarzystwem innych ludzi czy ignorując je, tłumiąc lub racjonalizując (nadając im inne znaczenie), tracimy też kontakt z tymi pozytywnymi; próbujemy wywołać je sztucznie, zmusić do pojawienia się tam, gdzie naturalnie się nie pojawiają. Kiedy tracimy kontakt ze strażnikami, tracimy go również z przewodnikami, a wtedy pogrążamy się w kompletnym chaosie, pozbawiając się kontroli nad swoim życiem.

Kiedy toczy się w nas walka pomiędzy własną samorealizacją a spełnianiem cudzych oczekiwań, dopasowywaniem siebie do istniejących schematów, pozytywne i negatywne emocje pojawiają się na zmianę, z dużą i męczącą intensywnością – odzwierciedlają naszą wewnętrzną walkę, wewnętrzny konflikt na poziomie przekonań: strażnicy rywalizują z przewodnikami, próbując przekrzyczeć się nawzajem, i odczuwamy to tak, jakby dwie osobne siły ciągnęły nas w dwóch różnych kierunkach.

Kiedy jednocześnie weryfikujemy swoje krzywdzące przekonania o sobie (wyciszając w ten sposób negatywne emocje, które tracą powody, żeby się pojawiać) i staramy się robić jak najwięcej tego, co nas uszczęśliwia (co sprawia, że mamy po co budzić się kolejnego dnia), wtedy realizujemy siebie w równowadze. Im bardziej czujemy się silni, zdrowi, pewni siebie, tym większą mamy ochotę na nowe wyzwania, na doświadczanie życia. Kiedy strażnicy współpracują z przewodnikami jak jeden zespół, którym są w rzeczywistości, zaczynamy doświadczać szczęścia.

Na autopilocie

Przez kilka pierwszych lat życia mózg każdego człowieka chłonie wszystko jak gąbka – dosłownie przesiąka tym, z czym ma styczność. Zwykle ma codzienną styczność z najbliższą rodziną i panującymi w niej przekonaniami, które przejawiają się w zachowaniu rodziców i opiekunów, w ich reakcjach na każdy ruch dziecka. W ten sposób w naszych dziecięcych umysłach tworzą się pierwsze, podstawowe założenia – jacy są ludzie, czego można oczekiwać od życia, co jest dobre, a co złe, jacy jesteśmy my sami. Jako dorośli nie jesteśmy nawet świadomi wielu tych przekonań, ale kiedy próbujemy za czyjąś namową zmienić swoje zachowanie i zrobić coś wbrew tym starym zapisom, czujemy negatywne emocje, wewnętrzny konflikt. Logicznie przyznajemy czemuś rację, ale emocje każą nam wybrać coś innego, zgodnego z automatycznie przyjętym kiedyś przekonaniem.

Zmiana samego zachowania bez zweryfikowania swoich przekonań jest najczęściej skazana na niepowodzenie, dlatego takie istotne jest uświadomienie sobie tego „autopilota” utworzonego z cudzych przekonań i naszych starych przypadkowych skojarzeń, które umysł włącza automatycznie poza naszą świadomością. Rozpoznanie, co jest tym naszym autopilotem wyzwala nas z rodzinnych i kulturowych schematów, pozwala nam na dokonanie świadomego wyboru: czym chcemy się kierować w życiu, kim być, co osiągnąć, żeby towarzyszyło temu poczucie spełnienia i radości.

Dlaczego życie na „autopilocie” nie jest satysfakcjonujące?

Życie oferuje nam wszystko, ale możemy przyjąć tylko tyle, na ile pozwalają nam nasze przekonania. Na przykład jeżeli w rodzinie panowało przekonanie (oparte na czyimś konkretnym, ale przypadkowym przecież doświadczeniu), że życie kończy się po czterdziestce, to wraz z czterdziestymi urodzinami tracimy chęć do życia, uczenia się, szukania czegoś nowego – bo przecież już nic na nas nie czeka, to my zaczynamy czekać na śmierć. Jeżeli w rodzinie panowało przeciwne przekonanie (tak samo oparte na czyjejś losowej historii), że nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń, to czterdzieste urodziny nie będą miały dla nas znaczenia, nie będą żadnym ograniczeniem. Nasze nieświadomie przyjęte przekonania stają się samospełniającą przepowiednią, bo kiedy w coś wierzymy, zachowujemy się odpowiednio do tego, wywołujemy konkretny efekt. W tym przypadku albo się wycofujemy z życia (więc nic nam ono nie dostarcza – czyli się dla nas skończyło tak jak się spodziewaliśmy), albo nadal z niego aktywnie korzystamy (więc znajdujemy nowe możliwości, pasje – czyli spełniamy marzenia, bo nie przychodzi nam do głowy, że już na to za późno).

Drugim powodem, dla którego życie na autopilocie nie jest satysfakcjonujące jest fakt, że umysł dziecka zapisuje wszystko bezkrytycznie, bez analizowania, a rodzice mają często odmienne poglądy w różnych kwestiach. Stąd często nosimy w sobie sprzeczne przekonania, które ciągną nas w różne strony. W jednych sprawach zachowujemy się według mechanizmu przyjętego od jednego rodzica, w innych według mechanizmu drugiego rodzica – co sprawia, że nasze zachowanie jest niespójne i niekonsekwentne, stwarza wewnętrzne i zewnętrzne konflikty i wywołuje silne negatywne emocje.

Autonawigacja

Gdyby ktoś mnie zapytał, co moim zdaniem daje najwięcej frajdy w życiu, powiedziałabym, że samorozwój, samorealizacja, przekraczanie własnych pozornych granic. Gdyby ktoś mnie zapytał, co jest najważniejszą kwestią dla samorozwoju, odpowiedziałabym, że umiejętność rozpoznawania i nazywania swoich uczuć. Za każdym razem, kiedy udaje mi się tego kogoś nauczyć, czuję największą satysfakcję ze swojej pracy, bo wiem, że ten ktoś właśnie uruchomił najlepszy kompas w swoim życiu.

Bo każdy z nas doświadcza sprzecznych uczuć, a nikt nas nie uczy, co z takim konfliktem robić, więc najczęściej go zagłuszamy – używkami, pracą, zakupami, mediami – czymkolwiek, co spowoduje, że nie zostaniemy sam na sam ze swoimi myślami i wątpliwościami. Ale kiedy uczciwie próbujemy nazwać dla siebie odcienie tego, co czujemy, na końcu pojawia się pytanie „To o co mi tak naprawdę w tej sprawie chodzi?”. Stajemy na skrzyżowaniu możliwości i wybieramy tę drogę, która wydaje nam się najlepsza. Na ten wybór natychmiast dostajemy odpowiedź – kolejne uczucie, które nam mówi, czy wybraliśmy coś, co nam posłuży, czy wręcz przeciwnie. I znowu musimy dokonać wyboru – czy zawrócić, czy próbować dalej wbrew ostrzeżeniu. Cokolwiek wybierzemy, uczucie to skomentuje, podpowiadając nam kierunek.

Słuchając tej wewnętrznej nawigacji możemy zajść znacznie dalej niż idąc za tłumem i żyć znacznie pełniej niż naśladując innych. A przede wszystkim możemy utrzymać dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie, które są nam w życiu potrzebne jak równowaga do jazdy na rowerze.

Miłość nie krzywdzi

Dla małego dziecka rodzic = miłość. Jeśli zawodzi rodzic, zawodzi miłość. Na podstawie codziennych doświadczeń umysł dziecka tworzy przekonania na temat miłości. Jeśli rodzic nie rozumie potrzeb i uczuć dziecka, za to wymaga podporządkowania się swojej woli czy swojej wizji dziecka, tym przekonaniem staje się „miłość krzywdzi”. 

Mając takie przekonanie będziemy przeżywać konflikt wewnętrzny naturalnie dążąc do bliskości i jednocześnie się jej obawiając z powodu wcześniejszych doświadczeń. Co więcej, takie przekonanie będzie się rozlewać na wszystkie obszary życia: podświadomie będziemy się spodziewać tej krzywdy zewsząd – generalnie od świata, losu i ludzi, a konkretnie od partnera i rodziny, od współpracowników, od sąsiadki, od szefa w pracy, od lekarza i pani w urzędzie… Od wszystkiego, co niesie los, od każdej codziennej sytuacji. 

Przekonanie jest samospełniającą się przepowiednią, więc nasz umysł pokieruje nas tak, żebyśmy wybrali to, co je potwierdzi. Świat będzie nas krzywdził – tak bardzo jak bardzo w taką jego naturę wierzymy.

Jeśli więc widzimy, że cały świat nas krzywdzi to oznacza, że tego podświadomie oczekujemy, tworzymy to. Jeśli nam to nie odpowiada, możemy świadomie zmienić swoje dziecięce przekonanie przez przywrócenie mu prawdziwego znaczenia – przez sprecyzowanie, że dotyczyło ono tylko odczucia dziecka w relacji z rodzicami, a nie natury miłości w ogóle. W jaką postać miłości chcemy wierzyć (i tym samym tworzyć) możemy wybrać dowolnie, bez względu na swoje doświadczenie. Doświadczenie to wiedza umysłu, wiara to wiedza duszy. Jeśli nie pozwolimy doświadczeniu zdominować wiary, jesteśmy potencjalnie wszechmocni.

Bliskość

Funkcjonujemy w czterech różnych obszarach – fizycznym, intelektualnym, emocjonalnym i duchowym.

Nie rozwijamy jednak wszystkich z nich jednakowo. To, co aprobowali w nas rodzice czy opiekunowie, rozwijamy aż nadmiernie. To, czego nie akceptowali, pozostaje w uśpieniu. Ale rozwijając jedną część siebie kosztem drugiej nie czujemy się szczęśliwi, bo podsycamy wewnętrzny konflikt, wewnętrzną walkę jednej części siebie z inną; dopiero akceptując i rozwijając harmonijnie całe „ja” uzyskujemy wewnętrzny spokój i stałe dobre samopoczucie.

Szukając bliskości z drugim człowiekiem również nie robimy tego równomiernie we wszystkich obszarach. Szukamy u innych albo tej formy miłości, która silnie zapisała się w naszych dziecięcych emocjach, albo tej formy miłości, której nie dostaliśmy, a której brak kiedyś silnie odczuliśmy.

Dla tych, którzy dostawali dużo miłości w postaci przytulania, dotyku i obecności, miłość ma postać bliskości fizycznej.

Dla tych, którym rodzice poświęcali całą uwagę, kiedy wykazywali się wiedzą i logiką, miłość ma postać bliskości intelektualnej.

Dla tych, którzy mogli liczyć na zrozumienie i wsparcie w swoich dziecięcych problemach, miłość ma postać bliskości emocjonalnej.

Dla tych, którzy czuli bliskość z rodzicami podczas rytuałów religijnych albo rozmów o wartościach, sensie życia czy Bogu, miłość ma postać bliskości duchowej.

Dla tych, którzy w bolesny, traumatyczny sposób odczuli brak którejś z tych form bliskości, miłość ma taką właśnie wymarzoną postać – tego, czego boleśnie zabrakło.

Jedni szukają tego, czego doświadczyli, żeby powtarzać tę formę bliskości, która jest im znana. Drudzy szukają tego, czego nie zaznali, żeby doświadczyć tego, za czym tęsknią.

Ale jedni i drudzy skupiają się na powiększaniu i eksploatowaniu jednej sfery, wciąż czując niedosyt. Bo poczucie doznawania miłości nie rośnie wraz z powtarzaniem jednej postaci miłości na wiele sposobów czy z wieloma osobami, a w miarę rozszerzania bliskości w jednej relacji na wszystkie obszary.

To, co w sobie akceptujemy i rozwijamy, jest tym, co jesteśmy gotowi dzielić z innymi. Na ile stworzymy bliskość sami ze sobą, z wszystkimi obszarami siebie, na tyle nie boimy się wpuścić tam innych ludzi – na tyle potrafimy stworzyć bliskość i odczuwać miłość.

Dylemat miłości

Dziecko staje się fizycznie niezależne od swoich rodziców, kiedy potrafi samo się poruszać i zadbać o swoje podstawowe potrzeby; materialnie staje się niezależne, kiedy zaczyna zarabiać na swoje utrzymanie; intelektualnie – kiedy realizuje swoje zainteresowania i pasje, nabiera wiedzy i doświadczenia, tworzy własne opinie i poglądy. Pytanie brzmi: kiedy stajemy się niezależni emocjonalnie od swoich rodziców?

Wbrew pozorom nie wtedy, kiedy rozluźnimy z rodzicami kontakt czy nauczymy się sobie radzić z ich problematycznym zachowaniem. Dzieje się to dopiero wtedy, kiedy nasza świadomość dojrzeje wystarczająco, żeby rozwiązać „konflikt miłości”, którego doświadcza każde dziecko. Ten konflikt to niezgodność między uczuciami dziecka a zachowaniem rodziców nazywanym miłością. To konflikt prawd, których dziecięcy umysł nie potrafi ani pogodzić, ani rozdzielić. Pierwsza z nich to ta, że rodzice kochają dziecko jak potrafią i dają mu to, co mają, i dziecko czuje tę miłość bez względu na jej siłę, zakres i formę. Druga prawda jest taka, że dziecko nie ma wpływu na to, co czuje, a czasami czuje się niekochane, bo nie dostaje tego, czego naprawdę potrzebuje, a czego rodzice dać mu nie potrafią. Innymi słowy dzieci widzą, że rodzice się starają lub słyszą, że rodzice deklarują swoją miłość – ale jej nie czują. Zaczynają wtedy wątpić w swoje czucie, próbują zablokować nieakceptowane emocje, równolegle dochodząc do wniosku, że nie zasługują na miłość. Tam, gdzie trzeba, deformują swoje odczuwanie; tam, gdzie mogą, wymuszają więcej tej formy miłości, która jest dostępna. I w taki sposób tworzą swoje kolejne relacje z innymi ludźmi.


Dojrzewamy emocjonalnie wtedy, kiedy dziecięcy konflikt między „czy coś ze mną jest nie w porządku, skoro nie czuję miłości, którą dostaję” a „czy inni są wybrakowani, bo nie dają mi tego, czego potrzebuję” zostaje świadomie rozwiązany. Wtedy, kiedy na powrót uznajemy swoje potrzeby i uczucia, i kiedy jednocześnie rozumiemy, że inni ludzie mogą nie być w stanie ich zaspokoić. Kiedy przestajemy negować to, co czujemy i przestajemy wymuszać na innych dawanie tego, czego brakowało nam jako dzieciom. Kiedy podejmujemy decyzję, żeby samemu zaopiekować się sobą, rozpoznać swoje potrzeby, zaakceptować swoje emocje, uznać swoje marzenia.


Uniezależniamy się emocjonalnie od swoich rodziców i innych ludzi, kiedy bierzemy odpowiedzialność za swoją sferę emocjonalną – dokładnie tak samo jak usamodzielniliśmy się fizycznie ucząc się robić sobie kanapkę, jeździć autobusem i zarabiać pieniądze.

Sprzeczne przekonania

Niespójne przekonania powodują, że utykamy w miejscu: robimy krok w jedną stronę, potem krok w drugą, i chociaż cały czas jesteśmy w ruchu, to zostajemy tam, gdzie byliśmy.

Niespójne przekonania to takie, które logicznie sobie zaprzeczają, ale ponieważ pochodziły od autorytetów, dziecięcy umysł przyjął je kiedyś bezkrytycznie i nadal próbuje ze sobą pogodzić, każąc nam być kimś innym w jednym obszarze, a kimś innym w drugim; albo dążyć do czegoś wybierając drogę, która prowadzi w odwrotnym kierunku.

„Żeby było dobrze, najpierw musi być źle”, „żeby być szczęśliwym, trzeba pozwolić się krzywdzić (źle traktować fizycznie lub emocjonalnie)”, „nie można być zdrowymi silnym, bo się zostanie wykorzystanym”, „trzeba być silnym i podporządkowanym/grzecznym i przebojowym”, „żeby być sobą, należy się przebrać albo ukryć”, „dobrze jest mieć rację i ustępować innym”, „najlepiej być sławnym i anonimowym”, „należy słuchać we wszystkim innych i być liderem”…

Sprzeczne przekonania nie tylko nigdzie nas nie prowadzą, ale powodują nieustanne napięcie – bo za czymkolwiek idziemy, natychmiast coś ciągnie nas w przeciwną stronę, a kiedy zmieniamy kurs – przeciwstawna siła ciągnie nas z powrotem.

Negatywne przekonania (o sobie, innych ludziach, życiu) odbierają nam radość, satysfakcję, motywację do działania. Kolidujące ze sobą przekonania zamykają nas jak w klatce i bez względu na ilość podjętych działań pozostawiają nas z uczuciem bezsilności.

Konflikty wewnętrzne

Często zdarza się tak, że nie umiemy się zachować inaczej niż nas wychowano – np. ktoś nieśmiały nie potrafi być asertywny. Ale zdarza się też, że próbujemy zachowań z obu krańców i żadne nas nie satysfakcjonuje – i jednemu, i drugiemu towarzyszą negatywne emocje. Dzieje się tak wtedy, kiedy przyswojonym nieświadomie wzorcem nie jest jedno konkretne przekonanie, a dwa sprzeczne, tworzące ze sobą konflikt.


Jeśli dziecko jest nagradzane za coś w domu, np. za bycie uległym, posłusznym, prawdomównym, a w kręgu rówieśniczym odwrotnie – za bycie dominującym, przewodzącym, manipulującym, to tworzy się w jego umyśle konflikt. Umysł nie może zdecydować, które zachowanie jest właściwe, bo każde zachowanie przynosi zyski w postaci aprobaty innych ludzi; ale akceptując oba, tworzy konflikt na poziomie wartości (co uważam za słuszne, co sprawia, że czuję się dobrze ze sobą, co jest dla mnie ważne). To powoduje, że i jedno, i drugie zachowanie wytwarza negatywne emocje – umysł wysyła sygnał, że potrzebne jest świadome rozstrzygniecie konfliktu.


Jeśli w rodzinie jedno z rodziców stosuje przemoc (niekoniecznie fizyczną), dziecko najczęściej przejmuje ten mechanizm (żeby być silnym i nie dać się skrzywdzić), ale jednocześnie empatycznie uczy się myślenia drugiego rodzica, w jakimś obszarze zachowując wrażliwość, wykazując podporządkowanie i stając się „ofiarą”. Te dwie skrajne opinie o sobie („jestem katem, jestem winny” i „jestem ofiarą, jestem skrzywdzony”) powodują konflikt na poziomie tożsamości (kim jestem, kim chcę być). Dlatego i jedno, i drugie zachowanie budzi negatywne emocje, zmuszając daną osobę do świadomego zdecydowania o sobie.


Jeśli dziecko doświadcza niespójności zachowania u swojego rodzica czy opiekuna, staje się ona również jego wewnętrznym konfliktem. Np. kiedy rodzic paląc papierosa mówi, że palenie to paskudny nawyk; albo kiedy twierdzi, że pieniądze szczęścia nie dają, ale na wszelkie sposoby, kosztem innych wartości próbuje je zdobyć/zarobić; albo kiedy rodzic podkreśla, że trzeba być pomocnym dla innych ludzi, a jednocześnie oczernia sąsiadów czy oszukuje w sklepie – wtedy u dziecka stosowanie żadnego z tych zachowań nie daje poczucia komfortu, z żadnym się ono nie utożsamia; każde powoduje negatywne emocje, sygnalizujące wewnętrzny konflikt wymagający świadomego rozstrzygnięcia co tak naprawdę uważa za właściwe.


Jesteśmy pełni wewnętrznych konfliktów – jedne z nich „dziedziczymy” bezpośrednio od każdego z rodziców, przejmując ich wewnętrzne niespójności, ale asymilujemy także konflikty panujące między rodzicami i konflikty między środowiskiem domowym i otoczeniem. Wszystkie nieświadomie przyjęte sprzeczne przekonania tworzą wewnętrzne konflikty i domagają się świadomej weryfikacji. Nie weryfikacji na poziomie zachowania („to co mam robić, jak się zachować, jak zareagować?”), tylko na poziomie tożsamości (kim jestem, w co wierzę, czego chcę dla siebie). Kiedy wiemy, kim jesteśmy i w co wybieramy wierzyć, nasze zachowanie staje się spójne i przestają mu towarzyszyć negatywne emocje.

Zapętlone oprogramowanie

W obszarach, w których czujemy się silni, trudności wywołują w nas krytyczną myśl „muszę postarać się bardziej”. Życie dostarcza nam więc więcej przeszkód do pokonania, żebyśmy mieli na czym trenować – i stajemy się coraz silniejsi.

Tam, gdzie czujemy się słabi, trudności sprawiają, że naciskamy, aby inni starali się bardziej. Kiedy to robią, dostajemy dowody na to, że jesteśmy zależni od innych. To nas demotywuje i nawet nie próbujemy trenować – stajemy się coraz słabsi.

Przekonanie o swojej sile czy słabości jest samospełniającą się przepowiednią, co prowadzi do tego, że jedną część siebie rozwijamy do olbrzymich rozmiarów, a innej nie rozwijamy wcale. Umysł nie potrafi sobie z tym poradzić, bo nie potrafi tego zgeneralizować; przerzuca się na oślep z przekonania „jestem świetny” w przekonanie „jestem beznadziejny”, generując wewnętrzny konflikt, a tym samym mnóstwo negatywnych emocji. Te emocje to sygnał, prośba o rozstrzygnięcie, o zweryfikowanie oprogramowania, które się zapętla. O świadome zdecydowanie, w co wierzymy.

Zaplątanie

Umysł jest w stanie połączyć każde, nawet najbardziej sprzeczne dane w logiczną całość, nie jest jednak w stanie zlikwidować konfliktu emocji związanych z tymi danymi. Dlatego często miewamy mieszane uczucia, jakby targały nami dwie przeciwstawne siły. Dopóki skupiamy się na tym, żeby to wyciszyć, zagłuszyć, żeby tego nie czuć – dopóty się nie uwolnimy. Trzeba pozwolić sobie poczuć cały ten dyskomfort i przyjrzeć się swoim emocjom z boku, jakby były cudze. To pozwala nam je zobaczyć, nazwać i zrozumieć. A jak coś ma już konkretny kształt, to można poszukać rozwiązania – czyli świadomie użyć umysłu do odpętlenia tego, co zaplątał poza naszą świadomością.