Negatywne emocje – i co dalej?

Nie możemy sobie wybrać emocji, które do nas przychodzą. Ale możemy wybrać, co z nimi zrobić.


Po pierwsze, możemy je ignorować, udawać, że wcale nie czujemy tego, co czujemy. Wtedy emocje się gromadzą i buzują jak młode wino, czekając, kiedy będą mogły się wydostać wspólnymi siłami. Jeśli widzimy kogoś reagującego nadmiarowo wybuchem emocji na jakiś drobiazg, to prawdopodobnie jest to jego reakcja na setny drobiazg tego typu – zignorował 99 poprzednich, aż w końcu nagromadzone emocje postawiły na swoim… Ignorowanie emocji prowadzi do utraty kontroli nad swoimi reakcjami, co zazwyczaj mocno nadwyręża nasze relacje międzyludzkie; zaczynamy być postrzegani jako nieprzewidywalni w reakcjach, więc nie jest to sposób godny polecenia. Nie wspominając o tym, że nawyk przechowywania nagromadzonych emocji powoduje choroby psychosomatyczne: ciało próbuje przekazać nam to, czego nie chcemy usłyszeć od emocji.


Po drugie, możemy dać się ponieść emocjom, wyrazić je natychmiast i bez ograniczeń. Problem w tym, że emocje wszystko znacznie wyolbrzymiają i po ich opadnięciu sami najczęściej widzimy, że przesadziliśmy. Inni tym bardziej, i nie zawsze są skłonni do pozostania w kontakcie z nami po naszym ataku gniewu czy histerii, zatem – jak wyżej – nie jest to sposób godny polecenia, jeśli chcemy utrzymać jakiekolwiek relacje międzyludzkie.


Po trzecie, możemy emocje… przeczytać. Bo negatywne emocje są informatorami, ostrzegają nas, że to nie jest właściwy kierunek. Jeśli zastanowimy się, co czujemy, spróbujemy to nazwać jak najbardziej precyzyjnie, znajdziemy odpowiedź dlaczego ta emocja się pojawiła – a wtedy możemy świadomie i dojrzale zareagować: tak, żeby nie skrzywdzić innych, a sobie nie napytać biedy. Często emocje powiązanie są ze skojarzeniami, których sobie nie uświadamiamy, np. irytuje nas człowiek, którego nie znamy, bo z jakiegoś powodu przypomina nam kogoś, kto kiedyś był wobec nas wyjątkowo niemiły – uświadamiając to sobie, stajemy się wolni od przymusu bycia niemiłym dla tego człowieka na zasadzie „bo go nie lubię i już”; co więcej, możemy świadomie zmienić to skojarzenie (czyli uniknąć pojawiania się tej emocji w podobnych przypadkach), traktując go nie jak czyjegoś klona, którym przecież nie jest, a jak każdą nową nieznaną osobę – z otwartością i życzliwością.


Warto też zdać sobie sprawę, że negatywne emocje zawsze w jakiś sposób związane są z naszą samooceną – dlatego może nie robić na nas wrażenia czyjaś uwaga rzucona pod adresem czegoś, co uznajemy za swoją mocną stronę, ale dojmująco poczujemy nawet drobiazg, jeśli powiązany jest z naszą słabą stroną. Stąd błędem jest szukanie winnego na zewnątrz – nie mamy kontroli nad innymi ludźmi i sytuacjami, i nawet jeśli uda nam się wykluczyć domniemane źródło naszych negatywnych emocji, to pojawi się ktoś nowy lub nowa sytuacja, bo prawdziwe źródło jest w nas, i tam też leży rozwiązanie problemu, całkowicie poza tym, co robią inni i jacy są.
Nazywając swoje emocje i odraczając reakcje na nie do czasu ich zrozumienia nie tylko poprawiamy relacje z innymi, ale i swój wizerunek, samokontrolę, samopoczucie i samoocenę – a to powoduje, że negatywne emocje mają coraz mniej do roboty, więc pojawiają się coraz rzadziej. A czy nie o to nam właśnie chodzi?

Lekarstwo czy trucizna?

Panuje powszechne przekonanie, że lekarstwem na niską samoocenę jest pochwała, aprobata, docenianie. Jak każda uniwersalna recepta jest to jednak tylko częściowo prawda. Akceptacji i docenienia potrzebują osoby, które ich nie dostały od swoich rodziców we wczesnym dzieciństwie, kiedy kształtował się ich obraz siebie. Potrzebują tego, aby móc spojrzeć na siebie z innej perspektywy. Same komplementy nie sprawią, że ci ludzie zmienią swoją samoocenę, ale jeśli te komplementy zainspirują ich, żeby inaczej niż oczami rodziców spojrzeli na siebie, to mogą wybrać, jak tak naprawdę, świadomie, chcą widzieć siebie.

Niska samoocena nie jest jednak domeną osób, których nie chwalono czy nie doceniano w dzieciństwie. Wręcz przeciwnie – najniższą samooceną cechują się dzieci, które dostały za dużo rodzicielskich „głasków”. Bo kiedy dziecko jest wyłącznie chwalone, staje się bezkrytyczne –  staje się celem i pośmiewiskiem dla rówieśników. Kiedy jest stale nagradzane, uzależnia się od aprobaty innych – staje się więc łatwą zdobyczą dla manipulantów. Kiedy dziecko jest stale chronione przed konsekwencjami, nie uczy się mądrze wybierać, więc wciąż popełnia te same błędy. Kiedy dziecko doświadcza nadmiernej wyrozumiałości, uczy się przekraczać cudze granice i krzywdzić innych – nie potrafi więc tworzyć trwałych relacji z innymi. Kiedy rodzice wyręczają dziecko we wszystkim, czuje się słabe, przestaje wierzyć w siebie – nie potrafi więc dążyć do swoich celów, realizować planów i spełniać swoich marzeń, bo bardzo łatwo się załamuje i zniechęca. Kiedy rodzice ustępują dziecku we wszystkim, uczy się winić innych za swoje błędy i traci wgląd w siebie. 

Wychowanie skupione wyłącznie na potrzebach i uczuciach dziecka paradoksalnie go nie wspiera, a krzywdzi. Matki, które rekompensują sobie brak bliskości z partnerem w relacji z synem, chcą wychować sobie idealnego mężczyznę, ale dając i nie wymagając, najczęściej wychowują narcyza lub socjopatę. Córki, które zostały obdarzone bezkrytyczną akceptacją przez swoje nieakceptujące siebie matki, często stają się anorektyczkami.

Dzieci „za bardzo zaopiekowane” podobnie jak te zaniedbane mają niską samoocenę. O ile jednak dla tych ostatnich akceptacja i docenienie jest przeciwwagą dla ich dotychczasowego doświadczenia, i dlatego może być lekarstwem wspierającym prawdziwe „ja”, o tyle dla tych pierwszych jest pogłębianiem tego, co ich skrzywdziło, jest trucizną wspierającą sztuczne ego, które jest barierą w tworzeniu bliskości i odczuwaniu miłości.

Jak myślisz, tak jest

Czy myślisz, że potrafisz, czy też myślisz, że nie potrafisz – masz rację”  (Henry Ford)

Inaczej widzi się rzeczy z zewnątrz, inaczej od środka; inaczej innych, inaczej siebie. To sprawia, że patrzymy na kogoś i nie możemy uwierzyć, dlaczego opowiada o sobie takie niedorzeczności, przecież wyraźnie widzimy, że jest inaczej. Słuchamy, jak ktoś zwierza się ze swoich słabości i niedoskonałości i rodzi się myśl, żeby temu człowiekowi udowodnić, że jest przeciwnie, że nie jest wcale taki zły, brzydki, głupi, nieudany… Rodzi się myśl, że będziemy w niego wierzyć i wspierać go z całych sił, aż nasza wiara w niego stanie się jego wiarą, aż zrozumie, że prawda jest inna…

I w tym momencie zaczyna się dramat. Bo ilu komplementów potrzeba, żeby wyleczyć czyjeś kompleksy? Każdy, kto ma jakikolwiek wie, że nie ma takiej liczby – to po prostu nie działa. Jakiego trzeba poświęcenia, jakiej ofiary, żeby wyciągnąć kogoś z nałogu? Nawet śmierć nie udowodni naszej racji, nie zmusi kogoś do zmiany zdania o sobie, wręcz przeciwnie, przyniesie kolejny dowód na to, że jest beznadziejny; miliony żon alkoholików mogą być tutaj przykładem. Bo nie ma takiej zewnętrznej mocy, która może zmienić czyjeś myślenie.

Dlatego słuchaj, co ktoś mówi o sobie, bo to jest prawda. Nie dlatego, że taki naprawdę jest, tylko dlatego, że wierząc w to, czyni to faktem. Im bardziej jest przekonywany, tym bardziej udowadnia, że ma rację, idąc po trupach tych, którzy chcieli pomóc.

Siła ludzkiego umysłu ma moc twórczą. Co jest wewnątrz, nie może być jednak zmienione z zewnątrz, sterownik jest w środku. Można człowieka zainspirować do zmiany, jeśli jest na to gotowy, nie można go zmienić, jeśli w to nie wierzy.

Samoocena

Wszystko, co robimy – od sposobu ubierania się, jedzenia, wydawania pieniędzy, spędzania czasu wolnego po sposób traktowania innych ludzi – odzwierciedla nasz sposób myślenia o sobie na najgłębszym poziomie: kim jesteśmy, na co zasługujemy. Gdyby wychowały nas wilki, myślelibyśmy, że jesteśmy wilkami, zachowywalibyśmy się jak wilki i chcielibyśmy dla siebie tego, czego chcą wilki – to nie przypuszczenie, to fakt, można znaleźć wiele prawdziwych przypadków ludzkich dzieci, które straciły opiekunów i wychowały się wśród zwierząt, utożsamiając się z nimi.

Nasze doświadczenie kształtuje nasze myślenie, ale to nie znaczy, że zmienia naszą tożsamość. Niemniej jeśli siebie widzimy przez brudne okulary, tak samo widzimy innych – wybieramy partnerów, którzy w naszym mniemaniu mają to, czego my nie mamy i chcemy, żeby nas „skompletowali”, tworząc z nimi uzależniające i unieszczęśliwiające związki; dajemy dzieciom nie to, czego potrzebują, a to, czego sami nie dostaliśmy; używamy innych ludzi jak przedmiotów do podniesienia swojego poczucia wartości, nie troszcząc się o ich uczucia – zabierając sobie szansę na prawdziwe, głębokie, satysfakcjonujące i rozwijające relacje z innymi. Innymi słowy – nie możemy dać innym tego, czego nie mamy: nie kochając siebie, krzywdzimy tych, których chcemy kochać.

Gdziekolwiek w obrazie siebie mamy wątpliwość co do własnej wartości, mamy tendencję do zaniżania swoich wymagań w tym obszarze, blokujemy to, co naprawdę moglibyśmy dostać – a kiedy niewiele nam się udaje, odbieramy to jako dowód na to, że niewiele jesteśmy warci, na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. To tak, jakbyśmy zamienili swoją samoocenę na pieniądze i próbowali oszacować, na co nas stać, jak bardzo musimy limitować sobie to, czego potrzebujemy, żeby przeżyć – wtedy inni ludzie są jak towar, są oceniani, wyceniani, porównywani i kupowani – w każdej chwili do wymiany, jak tylko znajdzie się coś lepszego za niższą cenę. To jest najsilniejszy sygnał o stanie naszej samooceny – bo jeśli kogoś potrzebujemy, to nasza miłość własna jest w potrzebie i nie ma mowy o prawdziwej bezwarunkowej miłości w tej relacji, jest tylko wymiana usług; jeśli kogoś kochamy, to tej miłości nikt inny kupić nie może – ona jest, bo chce być, choć nie musi.

W rzeczywistości mamy nie to, na co zasługujemy, bo jesteśmy tacy czy inni, ale dostajemy to, po co odważymy się sięgnąć, mając nieograniczony potencjał. Jedynie brak wiary w ten potencjał nas ogranicza – ale żeby zacząć w niego wierzyć, musimy podważyć to, co o sobie wiemy, to, jak zdefiniowaliśmy się na podstawie naszego wyrywkowego i losowego dotychczasowego doświadczenia.

Dolina Charlotty

Obraz siebie

Granice rozwoju człowieka w dowolnym kierunku wyznacza konkretny obraz siebie, jaki przechowuje jego umysł. Obraz utkany ze wszystkiego, co ktoś o sobie usłyszał jako dziecko od swoich rodziców i opiekunów. Obraz, który stał się samospełniającą przepowiednią i dostarczył doświadczenia potwierdzającego swoją prawdziwość, stał się głębokim przekonaniem.

Niezależnie od swojej metryki przestajemy być dziećmi dopiero wtedy, kiedy przestajemy patrzeć na siebie oczami swoich rodziców, przestajemy się zmuszać do bycia tym, kim chcieli nas widzieć, i walczyć z tym, co uznali za naszą słabość, kiedy przestajemy naginać swoje prawdziwe ja do obrazka, który przechowuje nasz umysł. Nie wtedy kiedy mu zaprzeczamy, a dopiero kiedy go całkowicie odrzucamy.

Rozpuszczone dzieci

Dlaczego „rozpuszczamy” dzieci? Bo chcemy, żeby ktoś nas kochał wyjątkowo, specjalnie, najmocniej na świecie, i wydaje nam się, że w relacji z dzieckiem („od początku”), mamy największe szanse na zostanie czyimś superbohaterem. Nie jest to więc wcale taka altruistyczna miłość, i dlatego jej owoce nie są słodkie: dzieje się to kosztem siebie, kosztem relacji z partnerem (zamiast rozwijania jej), a także, paradoksalnie, kosztem dziecka.

Dlaczego „rozpuszczone” dzieci są nieszczęśliwe? Bo nie uczą się pokonywać trudności i zarządzać sobą, stają się zależne od ciągłego dostawania rzeczy i uwagi. Brak przeszkód i konsekwencji nie pozwala im na refleksyjne poznawanie siebie, uczenie się empatii i odpowiedzialności, tworzenie swoich celów i marzeń. A ponieważ reszta świata nie traktuje ich tak samo jak zakochany rodzic, ich samoocena jest niestabilna i z czasem coraz niższa. Za to roszczeniowość i agresja (czasem czynna, czasem bierna) wobec całego świata coraz większa, bo nawet już jako dorośli nie potrafią sami zaspokoić swoich potrzeb, automatycznie oczekują, że zrobi to ktoś za nich.