Gdzieś kiedyś przeczytałam takie fajne zdanie, że „ciało to ekran, na którym dusza wyświetla swój film”. Jeśli założyć, że w duszy nosimy przepis na swoje szczęście, to stan naszego ciała jest jak informacja, na ile jesteśmy w kontakcie ze sobą, na ile udaje nam się ten zapis realizować. Językiem duszy jest czucie, a narzędziem do odczytywania znaczenia informacji przesyłanych przez czucie jest umysł. Jeśli czucie i umysł są dobrze skalibrowane ze sobą, to dusza wyświetla się za ich pośrednictwem w zdrowym, radosnym ciele.
Wiele kultur zaobserwowało, że problemy fizyczne mają związek z problemami natury emocjonalnej i są związane z naszymi przekonaniami. Większość ludzi akceptuje istnienie efektu placebo (kiedy zdrowiejemy, wierząc, że pomaga nam lekarstwo, które w rzeczywistości jest obojętną substancją) i efektu nocebo (kiedy nie zdrowiejemy przyjmując lekarstwo, które powinno nas uzdrowić, bo nie wierzymy w jego działanie), ale same choroby traktuje jak coś, co zdarza nam się zupełnie losowo. Z kolei wielu badaczy chorób psychosomatycznych jest przekonanych, że nie tylko choroby autoimmunologiczne, ale praktycznie wszystkie, jakich doświadczamy, z urazami włącznie, są konsekwencją naszego sposobu myślenia, naszych przekonań i problemów emocjonalnych. Zainteresowanych zgłębieniem tematu odsyłam do książki Michela Odoula „Powiedz mi co cię boli, powiem ci dlaczego” https://alicjazdankowska.blog/2020/04/27/powiedz-mi-co-cie-boli/
Od siebie dorzucę tylko kilka swoich obserwacji. W moim odczuciu istnieje bardzo silna zależność pomiędzy naszym stosunkiem do własnych emocji, a doświadczanymi dolegliwościami i chorobami. To, jak postrzegamy swoje emocje, zależy od tego, jak postrzegali je nasi opiekunowie. Jeśli rodzice uczą dziecko, że odczuwanie emocji jest naturalne i ważne, ale wyrażanie ich musi uwzględniać emocje innych ludzi, dziecko nabywa obu potrzebnych umiejętności: uczy się słuchać siebie i uczy się kontrolować swoje zachowanie z szacunku dla innych.
Częściej bywa jednak tak, że któraś z tych umiejętności zostaje pominięta: albo rodzic uczy dziecko nadmiernie się kontrolować (tłumić swoje emocje bez wysłuchania ich), albo uczy dziecko nadmiernie skupiać się na sobie (lekceważyć odczuwanie innych).
W tym pierwszym przypadku tłumienie potrzeb emocjonalnych przeradza się w tłumienie wszelkich innych potrzeb. Tacy ludzie długo potrafią być silni, niezawodni, znoszący wiele więcej niż inni bez skargi i pozornie zdrowi. Pozornie, bo wyniszczenie postępuje pod powierzchnią, tylko jego sygnały nie są dopuszczane do głosu tak samo jak dziecięce emocje. Tacy ludzie są jak ząb zjedzony przez próchnicę, ale otoczony twardym nienaruszonym szkliwem. Przebicie się problemu w jednym miejscu odkrywa ogrom zniszczenia wewnątrz – najczęściej ciężką chorobę, która według obserwatorów pojawiła się „nagle”. Tłumienie potrzeb emocjonalnych wręcz hydraulicznie powoduje powstawanie problemów ze zdrowiem fizycznym.
Kiedy usztywniamy się w obronie emocjonalnej, sztywniejemy fizycznie; kiedy emocjonalnie podporządkowujemy się innym, nasz organizm fizycznie też przejmują obcy – wirusy, bakterie, pasożyty, nowotwory; kiedy nie mamy równowagi emocjonalnej, zaburza się równowaga w funkcjonowaniu naszych narządów i układów, prowadząc do powstania dolegliwości i chorób.
W drugim przypadku, kiedy emocje i odczucia z ciała nie są tłumione, a wyolbrzymiane, człowiek żyje jak przy radiu włączonym na pełny regulator. Każda najmniejsza emocja i potrzeba brzmi jak histeryczny krzyk; słuchanie go powoduje dezaprobatę innych, lekceważenie go powoduje, że przybiera na sile i powoduje ataki paniki, napadowe bóle, dolegliwości, które nie mają medycznego uzasadnienia.
Pojawia się lęk, bezsilność, poczucie braku wpływu na swój stan emocjonalny, co często przeradza się w stany lękowe, depresje, natręctwa i inne zaburzenia czy choroby psychiczne.
Wypracowanie sobie właściwego podejścia do swoich emocji powoduje, że odczuwamy to, co jest, bez przejętego od opiekunów filtra. Drobne emocje odczuwamy jako drobne, silne jako silne; reagując na te drobne unikamy pojawienia się silnych, bo wysłuchane emocje nie mają powodu krzyczeć. Czytając swoje emocje z pomocą umysłu jesteśmy w stałym kontakcie ze sobą, ze swoją duszą, która podpowiada nam, co dla nas dobre, co nas uszczęśliwi. Tak jak właściwe pH organizmu uniemożliwia rozwój patogenom, tak i dobre samopoczucie, dobra wewnętrzna energia zapobiega rozwojowi chorób. Dolegliwości i choroby nie są standardem, koniecznością ani karą, są informacją. Aktywujemy je oddalając się lub odcinając od swojego prawdziwego ja, od swojej duszy. Wiele chorób jest „dziedziczonych” w ten właśnie sposób: nie za pomocą genów, a za pomocą wyuczonych przez naśladownictwo mechanizmów reagowania, sztywnych schematów radzenia sobie odciętych od naszych autentycznych zmieniających się potrzeb.
Wierzymy, że nie jesteśmy szczęśliwi, bo czegoś nam w życiu brakuje. Dużych pieniędzy, uznania, podziwu, kariery, sławy, właściwego partnera, idealnej rodziny, domu z basenem, podróżowania po świecie… Długo można by wymieniać, bo każdy ma coś innego, i o czym innym marzy. Jest jednak w tym wszystkim wspólny mianownik: przekonanie, że uszczęśliwi nas zdobycie czegoś w świecie zewnętrznym. Ale czy na pewno tam leży rozwiązanie problemu? Czy krawcowa, która kiepsko szyje, stworzy arcydzieło, jeśli tylko dostanie najlepszy materiał na świecie? Jasne, że nie. Nie liczy się tylko jakość tego co mamy, ale i umiejętność zarządzania tymi zasobami. Dlatego często lepsze wyniki ma gracz, który dostał słabsze karty, ale potrafi je dobrze rozegrać; albo sukcesy odnosi sportowiec czy naukowiec o mniejszym talencie, ale większej dyscyplinie i pracowitości. I odwrotnie: spadkobierca wielkiej fortuny traci ją w ekspresowych tempie z powodu braku umiejętności zarządzania dużymi pieniędzmi; albo ktoś u szczytu sławy i popularności niszczy swój dorobek popadając w uzależnienie czy wywołując skandale obyczajowe.
Skoro dobre rzeczy na zewnątrz nie gwarantują nam szczęścia bez naszych umiejętności zarządzania nimi, to o jaką konkretnie „technologię” tu chodzi? Odpowiedź jest pozornie zaskakująco prosta: o umiejętność słuchania siebie. Pozornie, bo w praktyce okazuje się, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Rodzimy się z tą umiejętnością, ale od pierwszych kontaktów z innymi ulega ona stałemu wypaczeniu, a co gorsza, dzieje się to poza naszą świadomością. Kiedy wyobrazimy sobie, że od dnia narodzin stale tracilibyśmy ostrość wszystkich zmysłów – tak systematycznie, że brak wzroku, słuchu, dotyku, węchu i smaku byłby oczywistością dorosłego człowieka, wydaje się to przerażające. A brak kontaktu ze sobą – ze swoim odczuwaniem, z językiem swojej duszy – jest swego rodzaju standardem, normą, to znaczy dotyczy większości ludzi. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Pierwszą z nich jest natura naszego umysłu, który dbając o nasze przetrwanie, próbuje z każdego losowego zdarzenia zrobić regułę i zaprogramować nas, żebyśmy reagowali automatycznie, bezrefleksyjnie. Jeśli zidentyfikujemy się z umysłem, on przejmuje dowodzenie, odcina nasze czucie, zamyka nas w swojej rutynie i zamienia w ludzkie roboty. Drugą przyczyną jest powód, dla którego identyfikujemy się z umysłem. Robimy to już jako dzieci, wierząc, że jeśli czujemy coś, co nasi opiekunowie lekceważą albo czego nie pochwalają, to czujemy „źle”, czyli nasze czucie jest „zepsute”, nie można na nim polegać, należy je odciąć lub zracjonalizować, zmanipulować, dopasować. Potem zewnętrzny system silnie nagradzający osiągnięcia intelektualne oraz tłumienie emocji (mądre i grzeczne dzieci, inteligentnych i podporządkowanych pracowników) dokonuje reszty. W efekcie wierzymy głęboko, że umysł jest mądry, a czucie głupie, co ma tyle sensu ile twierdzenie, że prawa ręka czy noga jest dobra, a lewa zła. W rzeczywistości obie kończyny, czy górne czy dolne, najlepiej działają, kiedy pracują razem. Tak samo umysł i serce: jedno bez drugiego staje się kalekie.
Socjalizacja wymusza na nas utratę kontaktu z sobą na rzecz spełniania cudzych oczekiwań, wpasowania się w kulturowe normy, zasłużenia na akceptację i szacunek innych ludzi. Podziw innych staje się miarą naszego życiowego sukcesu. Kontrolowanie tego podziwu staje się więc naszym priorytetem, i zaczynamy żyć dla swojego wizerunku, dla swojego ego. Problem w tym, że daje nam to momenty satysfakcji, ale nie daje stałego dobrego samopoczucia, a tym bardziej poczucia szczęścia. W tle czai się lęk przed utratą tego, co mamy i stale rosnący głód na więcej dowodów tego, że jesteśmy ok. A ponieważ żadna ilość komplementów czy uznania nie potrafi sprawić, żebyśmy POCZULI się dobrze na stałe, nasze uzależnienie rośnie, a samopoczucie stale się obniża. To, co miało prowadzić do szczęścia, prowadzi dokładnie w odwrotnym kierunku.
Jak rozpoznać, że nie mamy kontaktu ze sobą? Główną wskazówką jest przeżywanie powtarzających się sytuacji produkujących negatywne emocje. Oznacza to, że reagujemy automatycznie, zgodnie z wyuczonymi schematami zachowania (scenariuszem swojego umysłu), bez świadomego kontaktu ze sobą. Tak, jakbyśmy codziennie wychodzili z domu w tym samym ubraniu, niezależnie od pory roku. i chociaż raz marzniemy, innym razem się pocimy, to niczego nie zmieniamy, bo się nad tym po prostu nie zastanawiamy; uznajemy, że „tak mamy”, bo nie rozumiemy, że możemy to zmienić. Innym wskaźnikiem braku kontaktu ze sobą jest doświadczanie wyczerpania energetycznego. Oznacza to, że jemy, śpimy i pracujemy jak każą nam nasze automatyzmy, a nie nasze prawdziwe potrzeby, co doprowadza do fizycznego i psychicznego wyczerpania, czasem przybierającego postać choroby. Musimy się wtedy wyłączyć z codziennej aktywności i „naładować” – a potem nadrobić ten stracony czas popadając w kolejne wyczerpanie, i tak w kółko.
Jak naprawić tę zepsutą „technologię”, jak uzyskać i utrzymać kontakt ze sobą? Po pierwsze, trzeba skierować swoją uwagę do wewnątrz, nie na zewnątrz siebie. Uświadomić sobie swoje myśli i emocje. Nauczyć się odczytywać swoje emocje jako informacje i używać umysłu do ich zrozumienia i do wybrania takiego zachowania, jakie najbardziej nam w danej sytuacji posłuży. Po drugie, warto poznać siebie bez oceniania i porównywania do innych. To, co naprawdę lubimy, co sprawia nam radość, w czym czujemy się dobrze. I to, z czym mamy problem, co sprawia nam trudność, dyskomfort. Każdy z nas ma swoje predyspozycje i swoje „alergie”; dbanie o siebie oznacza, że wiemy gdzie na ile nas stać, żeby zachować dobre samopoczucie. Stałe dobre samopoczucie oznacza komfort, a komfort pozwala nam stawiać sobie małe wyzwania i robić kroki naprzód w hartowaniu swoich nadwrażliwości. Po trzecie, warto zaryzykować bycie autentycznym, wbrew wyuczonym schematom zachowania. To trudne, bo wymaga zmierzenia się z lękiem przed brakiem akceptacji, odrzuceniem, samotnością. Wymaga też elastyczności, której wizerunek (ego) nie dopuszcza: że raz możemy wyglądać świetnie, a innym razem kiepsko; że czasem zabłyśniemy, a czasem się potkniemy; że niekiedy będziemy z siebie zadowoleni, a niekiedy nie. I że mimo wszystko nadal dla siebie jesteśmy ok. I w tym ostatnim zdaniu leży sedno sprawy: próbując nakarmić się akceptacją innych, możemy zapewnić sobie jedynie momenty szczęścia; dając tę akceptację samemu sobie, zapewniamy sobie stałe dobre samopoczucie. A dobre samopoczucie jest jak dotyk króla Midasa, który zamieniał wszystko w złoto – pozwala nam się cieszyć tym, co mamy i to pomnażać. Innymi słowy pozwala być szczęśliwym tu i teraz, po drodze do osiągania kolejnych celów czy spełniania kolejnych marzeń.
Podsumowując – jeśli nie znamy, nie rozumiemy i nie lubimy siebie, nic z zewnątrz nie będzie miało mocy uszczęśliwienia nas na stałe, tak jak fajerwerki nie dają stałego światła. Jeśli znamy, rozumiemy i lubimy siebie, na bieżąco wybieramy dla siebie to, co dla nas dobre, stale powiększając swoje poczucie szczęścia, stale rozświetlając swoje życie. Jesteśmy jak maszyny z unikalnym oprogramowaniem, które przetwarzają materiał z zewnątrz. Jeśli wiemy, kim jesteśmy, możemy wybrać to, co do nas pasuje i tworzyć arcydzieła, możemy uszczęśliwiać siebie i innych. Jeśli wybieramy na oślep albo w oparciu o fałszywe dane o sobie, najczęstszym rezultatem jest awaria systemu – problem wewnątrz i na zewnątrz.
Kiedy przyglądamy się życiu i ludziom z pewnego dystansu, zauważamy, że pozornie przypadkowe zdarzenia czasem wydają się występować według jakiejś reguły. Próbujemy sobie tłumaczyć te zbieżności tym, że ktoś sobie na coś zasłużył czy zapracował, a jeśli nie widać wyraźnego związku przyczynowo-skutkowego, tym, że ktoś ma szczęście lub pecha.
Gdybyśmy mogli prześledzić życie wielu ludzi od samego początku, moglibyśmy zauważyć, że regułą rządzącą ludzkim losem są przekonania. Są to bazowe zapisy w umyśle – na podstawie naszych pierwszych losowych doświadczeń w rodzinie tworzone są generalne wzorce „jak jest” w życiu.
Kiedy dziecko stanowi dla swoich rodziców centrum wszechświata, dorasta niczym jedyny aktor na scenie wśród entuzjastycznie nastawionej publiczności. Otrzymuje brawa, pochwały, wyróżnienia, zapewnienia o swojej wyjątkowości. Przyjmuje to za fakt, a to przekonanie sprawia, że i w dorosłym życiu taka osoba przyciąga „fanów” – ludzi, którzy o nią dbają, darzą ją podziwem, adoracją, zachwytem; jak wcześniej rodzice.
Kiedy dziecko wychowuje się na marginesie życia rodziców, dorasta w przekonaniu, że nie jest ważne, warte uwagi, wyjątkowe. W dorosłym życiu zgodnie ze swoim przekonaniem będzie usuwać się w cień, przyjmować niekorzystne oferty, ustępować innym pierwszeństwa; jak wcześniej rodzicom.
W ten sposób jedni wchodzą w życie z przekonaniem, że wszystko im się należy (i dużo od losu dostają), inni z przekonaniem, że muszą walczyć o okruchy dla siebie (i tylko te okruchy spadają im z cudzego stołu). Jedni płyną wygodnie z prądem, inni walczą o każdy krok pod prąd. Jednym pomoc spada z nieba nawet kiedy o nią nie proszą, inni wołają o nią głośno i na próżno. Jedni dają, inni biorą; jedni stają na głowie, żeby innych zadowolić, drudzy pozwalają się zaopatrywać i wciąż chcą więcej.
W tym miejscu pojawia się myśl: a więc to taka sprawiedliwość? Jedni mają szczęście mieć zaangażowanych rodziców i potem wszystko idzie im jak z płatka, a drudzy dostają trudności mnożone przez problemy i jeszcze potem życie im dokłada? Przypuszczam, że z takich wniosków i potrzeby sprawiedliwości zrodziła się idea nieba i piekła: wynagradzania cierpień i karania nadmiernych uciech po śmierci. Bo przecież skoro jest Bóg, to musi być jakaś sprawiedliwość, a skoro nie ma jej tutaj, musi być gdzieś indziej. Problem w tym, że to bardzo ludzka, powierzchowna sprawiedliwość: widzimy ładny obrazek czy obfitość i zakładamy, że doświadczający ich człowiek jest szczęśliwy. Tymczasem okazuje się, że tak nie jest. To, co wydawało się takim prostym równaniem (posiadasz więcej, jest ci łatwiej = jesteś szczęśliwy) nie zawsze działa. Patrzymy jak ludzie sukcesu popadają w depresję, jak znani i bogaci wpadają w nałogi, a nawet decydują się na samobójstwo – i nie rozumiemy. Patrzymy na tych nielicznych zadowolonych z życia, choć nie mają ku temu jakichś szczególnych obiektywnych powodów – i nie rozumiemy. Wygląda na to, że nie ma wspólnego mianownika: ani bogactwo, ani sława, ani sukces, ani rodzina, ani dzieci, ani wolność od wszelkich zobowiązań, ani praca, ani dieta, ani siłownia… Nic samo w sobie nie gwarantuje szczęścia. Nie tylko tym, którzy w życiu idą za swoimi przekonaniami „pod górkę”, ale i tym, których bez wątpienia przekonania prowadzą „z górki”. Każdego coś boli, każdy chce tego, czego nie ma w nadziei, że właśnie to by go uszczęśliwiło.
Jeśli jednak nie damy się zwieść zewnętrznym dekoracjom i spróbujemy popatrzeć głębiej, okazuje się, że owszem, jednak jest coś, co produkuje szczęście. Każdy ma to w sobie, i każdy dzięki swojemu indywidualnemu doświadczeniu dostaje inny kawałek instrukcji jak to uruchomić. Jedni dostają siłę, inni otwartość; jedni cierpliwość, inni spontaniczność; jedni umiejętność radzenia sobie z negatywnymi emocjami, inni umiejętność tworzenia tych pozytywnych. Wbrew pozorom sprawiedliwie – każdy z nas ma swoją część jako dowód, że jest ważny i wyjątkowy, i każdy potrzebuje reszty instrukcji od innych na dowód, że jesteśmy jednością; że mamy wspólne źródło, więc cokolwiek robimy dla innych, robimy dla siebie, i odwrotnie.
Co więc jest tym czymś, od czego zależy nasz generalny dobrostan? Nazwijmy to poczuciem mocy. Nie chodzi bowiem o samą listę tego, co zdobyliśmy czy posiadamy, a o poczucie, że możemy coś stworzyć i tym satysfakcjonująco dla siebie zarządzać. To poczucie kreacji – „mogę”; boski pierwiastek w człowieku. Rodzimy się z nim, ale dostęp do niego musimy znaleźć sami. Połowę informacji jak to zrobić dostajemy w swoim doświadczeniu. Drugą połowę mają inni. Dopiero z dwóch perspektyw widać rozwiązanie zagadki. Czy to nie brzmi jak scenariusz fajnej gry albo filmu przygodowego? 😉
Nasze „mogę” często zostaje przyblokowane. na starcie. To, co nam się w dzieciństwie sprawdza w relacji z rodzicami, staje się w naszym przekonaniu naszą silną stroną. To, co przeszkadza nam w zdobyciu akceptacji rodziców, staje się naszą słabą stroną. Wbrew pozorom jedno i drugie jednakowo stanowi blokadę dla naszego „mogę”. Silna strona staje się naszą wizytówką i warunkiem przetrwania, więc potencjalne „mogę” zamienia się w „muszę”. Słaba strona zostaje od razu zablokowana w postaci „nie mogę”. Ujmując to inaczej – tam, gdzie dotknął nas lęk naszych opiekunów, nasza zdolność kreacji zostaje wyłączona, bo zarówno presja, jak i nadopiekuńczość odbiera nam moc, nie pozwala na uruchomienie tworzenia. Tam, gdzie zachowaliśmy lub otrzymaliśmy miłość, czyli zdrowe, naturalne podejście do tego, co mamy, co jest (bez oceniania, porównywania, ale i wychwalania), tam potrafimy kierować się tym boskim pierwiastkiem „mogę”, możemy tworzyć coś trwałego, zdrowego, harmonijnego. Coś, co nas uszczęśliwia i inspiruje innych. Większość ludzi ogranicza się do tego kawałeczka, gdzie czuje spełnienie, czerpiąc z niego energię dla pozostałych, skażonych nie-miłością obszarów siebie. Ale wcale nie musi tak być.
Przekonania, które otrzymaliśmy losowo w dziecięcym doświadczeniu nie są kwestią nieodwracalną. Możemy je świadomie zmienić, uwalniając cały potencjał swojego twórczego „mogę”. W przeciwnym razie większość naszych marzeń się nie spełni, bo część nas samych będzie chcieć ich realizacji („mogę”), a inna część będzie ten proces blokować. Przyjrzyjmy się na przykładzie. Powiedzmy, że kogoś uszczęśliwia podróżowanie, chciałby zwiedzić świat – duchowa część tej osoby mówi „mogę”, aktywuje marzenie. Fizyczna część tej osoby odpowiada natychmiast „nie mogę” (nie stać mnie finansowo, nie mam kondycji, szkodzi mi jedzenie poza domem itp.). Intelektualna część tej osoby odpowiada „nie mogę” (nie znam języków obcych, nie umiem zaplanować takiej podróży, nie wiem, jak się spakować, jak się poruszać w obcym miejscu). Emocjonalna strona mówi „nie mogę” (stresuje mnie komunikacja z innymi ludźmi, nie lubię niespodzianek i nieprzewidzianych sytuacji, obawiam się, że mogę utknąć na lotnisku albo może mnie ktoś okraść). Jak widać, to marzenie nie może się spełnić, bo w opisanym przypadku na jedno „mogę” przypadają trzy „nie mogę”… Zazwyczaj czując potrzebę spełnienia swojego marzenia za wszelka cenę, próbujemy zmusić oporujące części siebie do współpracy; próbujemy zamienić „nie mogę” na „muszę”. Czyli zaczynamy desperacko ćwiczyć, żeby podreperować kondycję, albo pracować po 12 godzin, żeby zarobić na wycieczkę; noce spędzamy na nauce obcego języka i wertowaniu tysięcy porad w internecie. Efektem najprawdopodobniej będzie słomiany zapał, który szybko zgaśnie, bo „muszę” nie ma mocy twórczej, tak samo jak „nie mogę”. „Muszę” jest jak kapitan drużyny, który sam chce wygrać mecz, pomijając innych i doprowadzając się do krańcowego wyczerpania. „Nie mogę” jest jak ktoś, kto wchodzi na boisko do drużyny, chociaż nie ma pojęcia, co ma robić, więc jedynie przeszkadza.
„Mogę” jest wolne od lęku, lekkie i radosne, ekscytujące; sprawia, że jesteśmy Bogiem swojego życia i tworzymy je w sposób dobry, zdrowy, energetyzujący i harmonijny. „Mogę” nie oznacza, że wiem jak, tylko że wierzę, że sobie poradzę; opiera się na zaufaniu Miłości i dlatego potrafi przekraczać granice, które znamy ze swojego doświadczenia. Jak więc skontaktować się ze swoim boskim pierwiastkiem i tworzyć to, czego się pragnie? Trzeba zmodyfikować swoje wstępne „ustawienia”, tak jak dopasowujemy ustawienia używanego telefonu do własnych potrzeb. Najpierw trzeba swoje ustawienia rozpoznać i nazwać, czyli odszukać swoje „nie mogę” i „muszę” po to, żeby je przeprogramować na „mogę”. Prawda o nas leży zawsze pośrodku tego, co mówią nam emocje i jak reaguje umysł, pośrodku myślenia o sobie i naszych relacji z innymi, pośrodku perspektywy własnej i cudzej, pośrodku niemocy i przymusu.
A praktycznie? Praktycznie wskaźnikiem jest energia. „Mogę” dostarcza nam energii, „nie mogę” i „muszę” nam ją odbiera. To jak wpłaty i wypłaty z konta w banku. Jeśli wartości są zbliżone, możemy dopiero po czasie się zorientować, że stan konta się nie zmienia albo zrobił się dług. Jeżeli przywykamy do długów, traktujemy je jako konieczność, nie wyjdziemy z sytuacji o własnych siłach, będziemy potrzebować pomocy z zewnątrz – tak w przypadku finansów, jak i energii. Zatem jeśli często potrzebujemy pomocy innych, to znak, że nasz własny generator energii jest uśpiony, że działamy głównie w trybie „nie mogę”. Jeśli często ulegamy wyczerpaniu, ale potrafimy się sami naładować, to znak, że działamy w trybie „muszę”. Jeśli używamy swojego „mogę”, żyjemy w równowadze energetycznej, po jasnej stronie emocji.
Wskaźnikiem naszego twórczego „mogę” jest energia, a wskaźnikiem energii są między innymi słowa i stojące za nimi uczucia. Eksperymenty z ryżem w słoiku z wodą czy żywymi roślinami naocznie potwierdzają to, co teoretycznie wiemy o wychowaniu dzieci – że emocjonalne słowa mogą niszczyć lub wzmacniać, zabierać energię lub ją dawać. Wystarczy więc posłuchać swojego wewnętrznego głosu, słów, którymi mówimy do siebie, aby namierzyć swoje energetyczne dziury, swoje „nie mogę” i „muszę”. I wystarczy pamiętać, że powstały one przypadkowo, i jeśli w ogóle były prawdziwe, to kiedyś, kiedy byliśmy zależni i nieświadomi; teraz działają jedynie z rozpędu, jak zapomniany program w komputerze, który tylko nam przeszkadza, i do niczego nie jest nam już potrzebny. Niemniej nie przestanie, dopóki go świadomie nie wyłączymy.
To, czego wszyscy potrzebujemy do szczęścia – nie tylko metaforycznie, ale całkiem dosłownie – to pokój i współpraca w miejsce walki. Dopóki akceptujemy w sobie silną i słabą stronę, dopóty tkwimy w schemacie ofiary i agresora w relacjach z innymi, przeskakując z „nie mogę” w „muszę”, i skutecznie omijając swoje zdrowe twórcze „mogę”, które jako jedyne ma moc uszczęśliwiania nas na stałe, niezależnie od okoliczności.
Doświadczenie braku, niedoboru, traumy powoduje, że widzimy szczęście w przeciwieństwie tego, co nas spotkało, że marzymy o spotkaniu kogoś, kto nam udowodni, że miłość, dobro i szczęście istnieją. To jest myślenie dziecka – zostałem skrzywdzony, chcę żeby ktoś się mną zaopiekował, rozpieszczał. Innymi słowy – byłem uzależniony od złego człowieka, teraz chcę być uzależniony od dobrego człowieka.
Uzależnienie nie daje szczęścia, szczęście trzeba najpierw znaleźć w sobie. Może jesteśmy aniołami z jednym skrzydłem (otrzymanego doświadczenia), ale latanie razem w ten sposób wynika z konieczności i jest mocno ryzykowne. Kiedy każdemu aniołowi wyrośnie drugie skrzydło (stworzonego dla siebie przeciwnego doświadczenia), latanie razem wynika ze wspólnej chęci i jest czystą przyjemnością.
Ludzki umysł jest narzędziem do katalogowania doświadczeń rzeczywistości i dąży do nadania kształtu, nazwy, skojarzenia. Od zawsze ludzie tworzyli „materialny” odpowiednik wiary – religię, z jasno określonymi zasadami, miejscem i obiektami czci. Podobnie od zawsze próbujemy zamknąć miłość w jakiejś definicji – wierzymy, że poczujemy się kochani, kiedy los da nam to, czego dotąd nie dostaliśmy – pieniądze, pracę, karierę, sławę, uznanie, rodzinę, dzieci, przyjaciół, zrozumienie, szacunek, partnera…
I tak jak czasem rezygnacja z religii – ze skupiania się na tym, co angażuje umysł zamiast duszy – pozwala znaleźć w sobie czystą wiarę, tak czasem dopiero utrata tego, co utożsamiliśmy z miłością pozwala nam poczuć, że autentycznej miłości stracić nie można. Bo jest częścią nas, daleko ponad tym, co może objąć i czego każe nam szukać umysł. Ta miłość odczuwana z wewnątrz nadaje sens gestom, relacjom, sytuacjom i rzeczom, uszczęśliwia nas przez nie. Ale żadna rzecz, sytuacja, gest czy relacja nie posiadają tej mocy same w sobie. Naśladowanie różnych form miłości może stworzyć ładny obrazek, którego inni będą nam zazdrościć, ale nie może sprawić, że poczujemy miłość.
Na ogół podążamy za mocniejszym głosem w sobie, nie zawsze potrafimy rozstrzygnąć, czy to głos naszego prawdziwego ja czy ego. A jest to o tyle istotne, że prawdziwe ja przyciąga tych, którzy do niego pasują, a ego przyciąga tych, którzy pasują do ego, więc w masce zdobywamy to, czego chcemy, ale długoterminowo nie będziemy w stanie czuć się z tym dobrze. Co więcej, kiedy my nakładamy maskę, inni automatycznie robią to samo; kiedy my ją zdejmujemy, inni odpowiadają tym samym. Jeśli więc chcemy wiedzieć, czy nasze zachowanie pochodzi z prawdziwego ja czy z ego, musimy jedynie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy potraktowaliśmy drugiego człowieka tak jak siebie, na takich samych prawach. Jeśli tak, to było prawdziwe ja; jeśli zaś potraktowaliśmy innych jak pionki w naszej grze, lub jak słabsze od nas ofiary, lub jak zagrażających nam napastników, to zareagowaliśmy z poziomu ego.
Szukamy ludzi z konkretnymi cechami i perfekcyjnych okoliczności, sądząc, że tam leży klucz do naszego szczęścia. Prawda zaś jest taka, że życie i wszystkie jego elementy podlegają permanentnej zmianie, więc każde ustawienie jest dobre na chwilę, a każde poszukiwanie stałego szczęśliwego ustawienia jest z góry skazane na niepowodzenie. To, co powoduje, że można szczęście zatrzymać na stałe, to akceptacja zmian i umiejętność ustawienia się do nich tak, żeby zachować siebie. Żaden żeglarz nie ma wpływu na to skąd i jaki wiatr wieje, ale może tak ustawić żagle, że dopłynie tam, gdzie chce.
Szczęście to dobre samopoczucie, radość, satysfakcja – czyli zadowolenie z siebie, ze swojego życia i z relacji z innymi ludźmi. Skoro sami tworzymy swoje życie i relacje, to dlaczego tak często nie jesteśmy szczęśliwi?Przede wszystkim dlatego, że umysł zagłusza odczuwanie i dyktuje nam co nas uszczęśliwi za pomocą swoich skojarzeń. Utożsamia nasze szczęście z posiadaniem czegoś lub kogoś i każe nam do tego dążyć za wszelką cenę, nawet jeśli czujemy się z tym źle. Jak mamy dojść do szczęścia podążając za czymś, co nas męczy, krzywdzi, stresuje czy dołuje?
Kiedy rodzice lekceważą emocje dziecka, zwracając się tylko do jego umysłu („musisz to zrobić”, „nie płacz”, „to nic strasznego, nie ma czego się bać”, „a teraz przeproś i pocałuj mamę” itp.), umysł przetwarza takie doświadczenia w zasadę „to co się czuje nie jest ważne, ważny jest cel” i tworzy przekonania typu: „trzeba znosić wszystko w milczeniu, żeby coś osiągnąć”, „trzeba zgadzać się na krzywdę, jeśli chce się doświadczyć miłości”, „trzeba ukrywać swoje emocje i kłamać, żeby być akceptowanym” itd. Takie wewnętrznie sprzeczne przekonania zmuszają nas do zanegowania albo siebie albo innych.
W pierwszym przypadku uznajemy, że jesteśmy zależni od miłości innych ludzi jak małe dzieci i szukamy aprobaty, głasków, uznania, podziwu, sławy wszelkimi znanymi sposobami. Im bardziej się w to angażujemy, tym bardziej się uzależniamy – zamiast szczęścia czujemy głównie lęk („co będzie jeśli to się skończy? co będzie jeśli popełnię błąd?”). Dostajemy dużo i coraz więcej, ale paradoksalnie nas to unieszczęśliwia; bo nawet jeśli przez moment czujemy to, o co nam chodziło, to za chwilę wraca lęk – jak kac po alkoholu.
Drugie rozwiązanie to strategia odwrotna – zaprzeczenie zależności od innych, czyli odizolowanie się od ludzi na tyle, na ile to możliwe. Udowadnianie sobie każdego dnia, że da się żyć bez miłych słów, życzliwych gestów, wsparcia, emocjonalnej więzi. Może się wydawać, że wtedy lęk przed odrzuceniem nie ma nad nami władzy, ale to właśnie on skazuje nas na emocjonalne głodowanie. To, że uczymy się żyć z brakiem, nie sprawia, że brak znika czy przestaje być odczuwalny. Nadal nas unieszczęśliwia. Umysł tworzy konflikt („żeby być szczęśliwym, trzeba cierpieć/znosić krzywdę/zdobyć coś lub kogoś wyjątkowego”), a potem tworzy rozwiązania tego problemu, które nikogo nie uszczęśliwiają. Tworzy obrazek i strategie osiągnięcia tego obrazka, ale zrealizowany scenariusz nie przynosi szczęścia…
Powód jest prosty – szczęście się czuje, i jeśli coś nas może do niego zaprowadzić, to właśnie czucie. To jak zabawa w ciepło – zimno: naszym zadaniem jest iść za tym, co daje nam radość i satysfakcję, nie za scenariuszami umysłu bazującymi na oczekiwaniach innych ludzi. Umysł jest nam potrzebny do tego, żeby odróżnić co daje nam chwilową przyjemność i nieprzyjemne konsekwencje (to ślepe uliczki) od tego, co daje nam prawdziwe poczucie spełnienia, trwale poprawia nam samopoczucie, stwarza zadowolenie z siebie i życia.
Jeśli coś lub ktoś powoduje przymus („muszę to mieć”), zachłanność („im więcej tym lepiej, na zapas, niech to się nie kończy”), lęk na myśl o odstawieniu („nie dam rady żyć bez tego”), to uzależnienie – bez względu na to, czy chodzi o piękny wygląd, zakupy, kawę, media społecznościowe, towarzystwo, pracę czy cokolwiek innego. A każde uzależnienie krzywdzi, powoduje spadek samooceny i unieszczęśliwia.Uszczęśliwia nas wybór zgodny z własnymi uczuciami i zweryfikowany umysłem, bez względu na to, czego dotyczy. Podnosi naszą samoocenę, powoduje poczucie mocy, sprawstwa, wolności, niezależności.
Mówiąc krótko: brak szczęścia to stan, w którym podążamy bezrefleksyjnie za przypadkowymi skojarzeniami własnego umysłu; a szczęście to stan, w którym kierujemy się czuciem do wyznaczania kierunku, a umysłem do wyznaczania drogi w taki sposób, aby nie tracić dobrego samopoczucia.
Im bardziej utożsamiamy się z „ja” zapisanym przez innych ludzi w naszym umyśle, tym bardziej skupiamy się na tym, co jest nie tak w naszym życiu, na znajdowaniu braków i problemów. Im bardziej utożsamimy się z „ja” naturalnym reprezentowanym przez duszę, tym bardziej skupiamy się na tym, co dobre; na wdzięczności i cieszeniu się życiem.
Stąd też postanowienia noworoczne mogą nam służyć albo szkodzić 🙃 Powiedzmy, że źle się czujemy z jakimś uzależnieniem, chcielibyśmy się go pozbyć. Zazwyczaj postanawiamy „w tym roku zwalczę ten nałóg”, a to tak, jakbyśmy prosili Wszechświat, żeby podsuwał nam broń do tej walki i sposoby, żeby trwała, skoro walka jest naszym życzeniem…🤷♀️Możemy postanowić „muszę się wziąć za siebie i przestać (palić, pić, objadać się, tracić pieniądze na głupoty – wstaw dowolne 😉)”. Wtedy w praktyce będziemy sabotować sami siebie, ponieważ nasza podświadomość będzie walczyła ze słowem „muszę” stworzonym przez zsocjalizowany umysł – nic nie musimy, a podświadomość to wie i bez wątpienia nam to udowodni 😬Jeśli stwierdzimy „potrzebuję się uwolnić od nałogu, przeszkadza mi, nie pasuje do mnie, chcę być wolna/y”, Wszechświat podpowie nam jak to zrobić. 👍
Sposób, w jaki wyrażamy życzenie, wyraża naszą prawdziwą intencję, i na tę intencję odpowiada Życie. Jeśli życzenie wynika z przymusu dostosowania się do kogoś lub czegoś, jakiejś wizji siebie, która ma spełnić zewnętrzne oczekiwania, to właśnie dostaniemy – większą zależność, mocniejsze uzależnienie. Jeśli życzenie wynika z autentycznej troski o siebie, to właśnie to dostaniemy – Wszechświat się o nas zatroszczy.
Każdy z nas jest swoim dżinem z butelki spełniającym życzenia, musimy tylko nauczyć się formułować je tak, żeby uszczęśliwiły nas naprawdę zamiast kreować obrazki z reklam, filmów czy książek, które POWINNY nas uszczęśliwić. 🧞
Może więc w miejsce „do lata muszę schudnąć”, „będę biegać dwa razy w tygodniu”, „powinienem rzucić palenie”, „muszę pamiętać, żeby więcej odpoczywać” poprośmy Wszechświat o więcej tego, co sprawia nam radość, z czym czujemy się dobrze…?
Każdy z nas w dzieciństwie doświadcza braku jakiejś specyficznej postaci miłości. W późniejszym życiu jedni z nas próbują sobie zrekompensować ten głód kompulsywnym objadaniem – są łasi na wszelkie komplementy, pochwały i nagrody, pochłaniają każdy dostępną formę doceniania i aprobaty, starają się ciągle być na świeczniku, odnosić sukcesy i prowokować innych do dawania im więcej i więcej, na zapas.
Drudzy próbują odwrotnej strategii – jak przy anoreksji starają się sobie wmówić, że nie potrzebują miłości, że mogą żyć mając jej coraz mniej i mniej, więc nie tylko nie proszą o nią innych, ale boją się czerpać z tego, co dostępne, chcą potrzebować jak najmniej, a najlepiej wcale, żeby czuć się bezpiecznie.
Jeszcze inni wpadają na pomysł, że może nie można tego głodu zaspokoić, ale można przestać go czuć, więc poszukują wszelkich środków, które zmieniają stan świadomości i starają się po prostu jak najrzadziej być w kontakcie ze sobą.
Lęk przed utratą miłości pcha nas w emocjonalne uzależnienia, które fizyczność odzwierciedla. Jeśli jesteśmy ich świadomi, możemy przejąć nad nimi kontrolę. Jeśli nie, one przejmują kontrolę nad naszym życiem, zdrowiem, szczęściem i samopoczuciem.
Prowadzono eksperymenty (m.in. dr Clary Davies), które udowodniły, że małe dzieci, którym daje się możliwość wyboru jedzenia spośród produktów naturalnych, kierują się niezawodnym instynktem. Każde inaczej dobierało produkty, ale żadne nie zrobiło sobie krzywdy. Jadły według własnego niepowtarzalnego gustu i smaku, ale umiały zaspokoić realne potrzeby organizmu: nie miały niedowagi ani nadwagi, ani niedoborów witamin czy pierwiastków. Instynkt jednak nie działa w stosunku do produktów oczyszczonych, wysoko przetworzonych oraz używek. Dzieci, którym zaoferowano czekoladę, wybierały ją zamiast innego jedzenia, traciły kontakt z wewnętrznym głosem, który im mówił, czego potrzebują – smak przejmował dowodzenie.
I to jest pułapka, w którą wpakowała się ludzkość – nasze jedzenie stało się bardziej używką niż pożywieniem ze względu na stopień przetworzenia oraz gigantyczną zawartość uzależniającego cukru i białej mąki. Używki de facto jak kawa czy alkohol są nieodłączną częścią naszego menu, popularne są papierosy i narkotyki. To wszystko – od cukierka po heroinę – są substancje, które zmieniają nasz metabolizm, zakłócają nasz kontakt z samym sobą na poziomie fizjologicznym i psychologicznym. Przestajemy czuć, co jest dla nas dobre, chcieć tego, co nam służy, daje nam siłę, energię, zdrowie. Żyjemy w niewoli substancji, które nas hipnotyzują, ale czy naprawdę uszczęśliwiają?