Z rodzinnego środowiska wynosimy przyzwyczajenie do małej lub dużej ilości dobrych słów, gestów wsparcia, dotyku, wychodzenia nam naprzeciw. Co dla jednych jest manną z nieba, dla innych jest porcją głodową. Są tacy, którzy potrafią przeżyć dzień radośnie na jednym dobrym słowie i są tacy, którzy potrzebują silnego okazywania im uczuć bez przerwy, żeby w ogóle mogli przetrwać.
Ci, którzy byli w dzieciństwie emocjonalnie rozpieszczani, nawet ciepłą rzeczywistość odczuwają jako zbyt chłodną. Ci, którzy byli emocjonalnie hartowani, mają tendencję do jej upiększania, do udawania, że zimne wcale nie jest takie zimne.
Mamy moc zmieniania rzeczywistości – w tym siebie – ale tylko wtedy, kiedy widzimy ją taką, jaka jest, a nie taką, jaką każą nam ją widzieć nasze mechanizmy obronne.
Poczucie bezpieczeństwa i prawidłowy rozwój dziecka zależą od jego relacji z rodzicami; na ile dziecko czuje się kochane, rozumiane i wspierane, na tyle wykształca w sobie poczucie własnej wartości, otwartość na innych ludzi i ciekawość świata.
Zdarza się jednak, że rodzice (oboje lub jedno z nich) ciężko i przewlekle chorują, cierpią na zaburzenia psychiczne, są uzależnieni lub po prostu są emocjonalnie głęboko niedojrzali i de facto nie pełnią roli rodzica, paradoksalnie wymagając tego od swojego dziecka – wtedy najczęściej dziecko zgodnie z ich oczekiwaniami przejmuje ich rolę. Staje się rodzicem swojego rodzica – opiekuje się nim fizycznie lub emocjonalnie, zaspokaja jego potrzeby kosztem swoich, uczy się dbać o jego komfort zamiast o własny. Rozwija w sobie cechy, które są konieczne do pełnienia tej roli – odpowiedzialność, empatię, samodyscyplinę, cierpliwość, poświęcenie. Nazywamy to parentyfikacją.
Im mniej miłości taki narcystyczny, skupiony na sobie rodzic okazuje dziecku, tym bardziej dziecko stara się okazywać miłość rodzicowi w nadziei, że swoim poświęceniem zapracuje na jego wdzięczność i szacunek, że w końcu „zmusi” rodzica do okazania mu miłości – bo uczucia rodzica to dla dziecka jedyny dowód na to, że jest coś warte. Dlatego im mniej czasu, uwagi, zainteresowania, docenienia czy wsparcia takie dziecko dostaje, tym bardziej poświęca się dla rodzica, lekceważąc swoje własne potrzeby i emocje, i systematycznie zmierzając ku autodestrukcji.
Przyjęcie roli rodzica przez dziecko powoduje, że staje się ono bardzo silnym i bardzo samotnym dorosłym. Wzorzec relacji z innymi wyniesiony z domu oznacza dla takiej osoby pełne poświęcenie w relacji z drugim człowiekiem, dawanie z siebie wszystkiego, nawet jeśli z drugiej strony nie dostaje prawie nic. Taki ma standard, to jest dla tak wychowanej osoby normą, tylko tak umie funkcjonować, więc takich nadmiernie wymagających, słabych i wykorzystujących ją ludzi przyciąga do siebie: szefa w pracy, znajomych, partnera. Próbuje ich wyręczać, zgaduje ich potrzeby i skupia się na ich samopoczuciu; rozumie, wspiera i usprawiedliwia; praktycznie nosi wszystkich na swoich barkach, biorąc odpowiedzialność za ich komfort fizyczny i psychiczny; wierząc, że nie może być szczęśliwa, dopóki najpierw nie uszczęśliwi wszystkich innych. Nic dziwnego, że ulega permanentnemu przeciążeniu; nie prosi jednak o pomoc, bo nie spodziewa się od innych pomocy – nie ma takiego doświadczenia, że może na nią liczyć. W sytuacji krańcowego zagrożenia w instynkcie samoobrony wycofuje się, odcina od innych, żeby w samotności (bez obciążenia) złapać oddech i nabrać sił… do dalszego dźwigania cudzych krzyży. Nadzieja na bliskość każe takiej osobie walczyć o ludzi, oddać im wszystko co ma, żeby ją zauważono i zaakceptowano. Nadzieja na wolność i samorealizację każe jej uciekać od ludzi, którzy ją krzywdzą, zabierają jej wszystko co ma i dają niewiele w zamian. Ten wewnętrzny konflikt sprawia, że zachowanie takiej osoby wydaje się niekonsekwentne, nieracjonalne, pozbawione sensu: walczy o coś i odpuszcza, odchodzi i wraca, robi krok w przód i krok w tył.
Kiedy rodzic z jakiegoś powodu pozostaje w roli dziecka, jego dziecko przyjmuje rolę jego rodzica, tracąc własne dzieciństwo, poczucie własnej wartości, zaufanie do innych, radość z życia. Trwała parentyfikacja (niezwiązana z chwilowymi okolicznościami, a wynikająca z utrwalonych postaw rodzicielskich) jest ukrytą formą przemocy psychicznej, która powoduje poważne konsekwencje dla rozwoju emocjonalno-społecznego dziecka. Rzadko jednak dorośli, którzy pełnili rolę rodzica swojego rodzica zdają sobie z tego sprawę. Z jednej strony to ich jedyne doświadczenie z rodzicami, więc taki układ uważają za normę, z drugiej – społeczeństwo chętnie gloryfikuje bohaterskie dzieci, nie chcąc widzieć, ile cierpienia kryje się za tym bohaterstwem.
Źródłem naszych problemów w życiu jest zaburzona równowaga pomiędzy traktowaniem siebie w różnych obszarach, a także siebie i innych. Im więcej mamy podwójnych standardów, tym bardziej cierpimy. Kiedy udaje nam się uzyskać wgląd w nasze błędne założenia, uzyskujemy świadomość prawdy, oświecenie.
Żeby ta świadomość uzyskała swoje odbicie w rzeczywistości, musi zaistnieć w nowym sposobie reagowania i postępowania, sprawdzić się w działaniu – najpierw wobec nas samych, potem wobec innych. Przypomina to trochę przebudowę wieży z klocków, w której zmieniliśmy układ klocków na samym dole – cała reszta musi się do tej zmiany dopasować.
Dopiero wtedy świadomość staje się „ciałem”, zaczyna tworzyć nową rzeczywistość i nowy rodzaj relacji z innymi ludźmi.
To co jest, co widzimy wokół siebie, ogranicza nasze myślenie o tym, co jest możliwe. Jeśli większość ludzi czegoś nie umie lub nie robi, to uznajemy to za standard dla siebie, za normę.
Dzieci wychowane przez wilki czy małpy potrafiły robić to, co robią te zwierzęta, a co jest nieosiągalne dla większości ludzi; z kolei nie potrafiły mówić, poruszać się czy zachowywać jak ludzie, choć żyjąc wśród ludzi byłyby do tego zdolne.
Czyli: co świadomie lub nieświadomie ustanowimy standardem dla siebie, to nas ukształtuje i ograniczy nasz potencjał.
Pytanie – do czego bylibyśmy zdolni, gdyby nie limity zakładane przez nasze doświadczenie, gdybyśmy nie wiedzieli, co potrafią inni i potrafili uwierzyć, że możemy wszystko?
Dzieci zapytane dlaczego grają w gry komputerowe odpowiadają jak alkoholicy: „bo chcę”, „bo lubię”, „bo to jest fajne”. Są uzależnione od pewnego poziomu pobudzenia do tego stopnia, że odbierają jako przyjemne dźwięki i obrazy, które są zdecydowanie nieprzyjemne w odbiorze dla ich rówieśników, którzy nie grają w takie gry.
Mózg przyzwyczaja się do tego, co dostaje, i staje się to standardem do oceny rzeczywistości: coś jest równie intensywne (więc pociągające) albo nie jest (więc nie budzi zainteresowania).
W ten sposób trenuje się skupianie mózgu na tym, co dzieje się szybko, głośno, efektownie, z fajerwerkami, co daje łatwą i szybką przyjemność – czyli na powierzchni, na formie. Treść, głębia i refleksja przestają mieć znaczenie dla przebodźcowanego mózgu. Jak to wróży dla relacji międzyludzkich?
„Chcemy być doskonali w tak wielu rzeczach jak to możliwe – ale nie chcemy być doskonale, całkowicie dobrzy. Bycie trochę dobrym jest doceniane – wykonanie jakiegoś wielkodusznego gestu, okazanie serca w odruchu – ale tylko wtedy, kiedy w tle jest jakiś brud tego świata. Uwielbiamy czarne charaktery ze złotym sercem – żołnierza, który zabija ludzi, ale płacze nad głodującym dzieckiem; narkomana, który dba o swojego psa bardziej niż o siebie; przestępcę, który szanuje swoją matkę; policjanta, który w odwecie niszczy wszystkich, którzy skrzywdzili jego rodzinę. Wolno mieć dobre serce, jeśli jest się draniem. Można nawet działać charytatywnie – ale pod warunkiem, że się upija albo przynajmniej porządnie przeklina, wtedy nie zniszczy to wizerunku… Okazanie odrobiny serca, będąc złym jest doceniane, ale bycie dobrym, całkiem dobrym – autentycznym, szczerym, uczciwym, współczującym, pomocnym, życzliwym nie jest trendy, jest raczej zawstydzające, żenujące, dziwne, podejrzane. Jak długo wierzymy, że dobro czy miłość jest słabością, tak długo najsilniejsza siła we Wszechświecie nie może stać się naszą siłą.”
Napisałam ten tekst 7 lat temu. Właśnie odnalazłam go przypadkiem i skojarzył mi się z moimi odczuciami na temat „Krótkiej historii małżeńskiej” – filmu, który mnóstwo ludzi zachwycił, a mnie wręcz przeciwnie, zasmucił, nawet rozdrażnił. Nie uważam, że jest nieprawdziwy, ale uważam, że gloryfikuje to, co napisałam wyżej – przyzwolenie na każdą krzywdę, jeśli gdzieś w tle jest odrobina uczucia, dobrych chęci, odruchu serca. Tak, jakbyśmy chcieli powiedzieć, że tylko na tyle nas, ludzi, stać. Że trzeba stawiać pomniki tym, którzy w ogóle zauważają innych. Że taki jest standard, i nie należy próbować się poza niego wychylać. Tak jakby nas przerażała sama wizja tego, że moglibyśmy być całkiem dobrzy, że moglibyśmy wcale nie krzywdzić innych. Boimy się nawet o tym pomyśleć, wolimy wierzyć, że to jest poza naszym zasięgiem.
Jak napisała Marianne Williamson: „To nieprawda, że nasz najgłębszy lęk dotyczy tego, iż nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Najbardziej boimy się własnej Siły, która wykracza poza nasze najśmielsze wyobrażenia. Największy lęk budzi w nas nasze Światło, nie ciemność”.