O zaufaniu

To, na ile standardowo, automatycznie obdarzamy innych zaufaniem jest wynikiem naszych podświadomych przekonań, utworzonych na bazie naszych pierwszych relacji z opiekunami.

Jeśli mamy problem z obdarzaniem innych swoim zaufaniem, to dzieje się tak na skutek traumy – wcześniejszych doświadczeń, które sprawiły, że poczuliśmy się zmanipulowani, okłamani, oszukani przez swoich opiekunów. Standardowo odczuwany brak zaufania do innych jest wskaźnikiem, że odrzucając czy trzymając na dystans drugą osobę próbujemy ochronić siebie przed rozczarowaniem. Ten mechanizm obronny zapobiega jednak również tworzeniu bliskości, za którą tęsknimy.

Z kolei na wyrost obdarzamy innych swoim zaufaniem w dwóch przypadkach. Albo wtedy, kiedy nic nie zachwiało naszej wiary w uczciwość rodziców względem nas (zaufanie jest wtedy bezrefleksyjnym automatyzmem). Albo wtedy, kiedy podświadomie próbujemy dostać coś dla siebie w zamian, kiedy próbujemy zaprzeczyć swoim negatywnym doświadczeniom i zmusić, zobowiązać drugą osobę, aby zachowała się wobec nas uczciwie. To pozostałość dziecięcego magicznego myślenia „jeśli czegoś nie dostaję, to moja wina, muszę się bardziej postarać”. Uruchamiając te fałszywe przekonania (że wszyscy są godni zaufania lub że możemy innych zmusić do bycia uczciwymi), nasz umysł automatycznie wycisza wszystkie ostrzeżenia świadczące o tym, że tej drugiej osobie ufać nie należy. W efekcie zamiast oczekiwanej bliskości pojawia się wykorzystanie, fałsz, manipulacja.

Wszyscy potencjalnie możemy mieć problemy z zaufaniem, czyli możemy obdarzać nim innych nie widząc ludzi takimi, jakimi są naprawdę, a takimi, jakimi każą nam ich widzieć nasze przekonania oparte na naszych pierwszych relacjach. 
Możemy to rozpoznać, kiedy bycie w relacjach powoduje na zmianę doświadczanie albo samotności, albo cudzej manipulacji. Możemy jednak nauczyć się zarządzać swoim zaufaniem proporcjonalnie do tego, co jest, czyli ufać tym, którzy nie zawodzą i nie ufać tym, którzy mają zwyczaj rzucania słów na wiatr. Musimy jednak przestać funkcjonować w dziecięcych schematach, które uruchamiają się automatycznie i zniekształcają nam percepcję.

Dzieje się tak często wtedy, kiedy skupiamy się tylko na tym, co dostajemy od danej osoby, bez kontekstu jak funkcjonuje ona z innymi osobami. Przy czym nie chodzi tutaj o to, żeby znaleźć osobę bez skazy. Popełnione błędy nie są przyczyną, dla której nie należy komuś ufać, każdy z nas je popełnia. Ważniejszy jest sposób myślenia – miejsce uczciwości w czyjejś hierarchii wartości. Jeśli prawda, bycie fair jest dla kogoś ważne, popełnione pomyłki tylko pomogą mu te wartości ugruntować i nie zabłądzić w to samo miejsce ponownie – i taki człowiek jest wart zaufania nawet bardziej niż ten, który nie popełnił błędu, bo jest bardziej świadomy siebie.

Jeśli jednak ktoś mocniej wierzy w efekty mijania się z prawdą niż w siłę uczciwości, żadne błędy niczego go nie nauczą z wyjątkiem udoskonalenia umiejętności manipulowania innymi – i takiemu człowiekowi dla własnego dobra ufać nie należy.
Działanie nie jest problemem samym w sobie, jest lustrem myślenia, które sprawia problem. Dopóki człowiek identyfikuje się z pewnym myśleniem, żadna zmiana działania nie zmieni stanu rzeczy. 

Kłopot w tym, że cudzego myślenia nie widać, widać tylko zachowanie. I dopóki skupiamy się na tym, co dostajemy od tej drugiej osoby, nie widzimy, kim jest. Większość ludzi potrafi być miła, kiedy czegoś chce czy potrzebuje, co nie oznacza, że można im automatycznie ufać. Jeśli nie zaślepia nas własna korzyść czy przyjemność z otrzymywanej aprobaty, to potrafimy zauważyć, jak ta osoba zachowuje się w stosunku do innych ludzi. Jeśli traktuje nas wyjątkowo, inaczej niż innych, powinno to być dla nas czerwoną lampką ostrzegawczą, nie zielonym światem, ponieważ jej standardowe myślenie i zachowanie dotknie nas wcześniej czy później. To, że ktoś nam opowiada o cudzych prywatnych czy wręcz intymnych sprawach nie oznacza, że traktuje nas wyjątkowo, tylko że nie szanuje cudzej prywatności – a więc i naszej też nie uszanuje. A to oznacza, że za przyjemności z głasków, którymi teraz nakarmimy nasze ego, zapłaci później wielkim rozczarowaniem nasze prawdziwe ja. 

Nasze automatyzmy są uruchamiane przez niezaleczone rany lub uzależnienie od aprobaty czy podziwu. Ale na zniekształcenia naszego postrzegania innych wpływa też kwestia naszej definicji miłości. Dla dziecka rodzic = Miłość, te dwa pojęcia są dla niego równoznaczne. I dopóki w dorosłym życiu sobie tego świadomie nie rozdzielimy, dopóty nie będziemy w stanie właściwie zarządzać swoim zaufaniem. 
Albo będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy inni nas wykorzystają, albo nie będziemy ufać i ludziom, i Miłości, a wtedy stracimy nadzieję na bliskość, której pragniemy. Tak czy siak będziemy cierpieć – tylko dlatego, że umysł złapał nas w swoją logiczną pułapkę.

Wystarczy zdać sobie sprawę, że równanie rodzic = Miłość nie jest prawdziwe. Że można mieć ograniczone zaufanie do ludzi i nieograniczone zaufanie do Miłości.
Nasze doświadczenia dotyczą ludzi, a ludzie mają w sobie różną ilość Miłości. Im mniej potrafią rozpalić w sobie Bożą iskrę, tym mniej możemy im ufać. Im bardziej identyfikują się z Miłością, tym bardziej nie zawiodą naszego zaufania. 
Nie jesteśmy w stanie rozpoznać, na ile ktoś jest wart naszego zaufania. I nie musimy – robi to za nas nasz poziom ufności do Miłości: nieufność wobec Miłości przyciąga do nas manipulantów, zaufanie do Miłości przyciąga do nas ludzi z czystymi intencjami.

Jeśli zatem pozwolimy, żeby umysł pielęgnował nieprawdziwe przekonanie z dzieciństwa, on zamknie nas w cierpieniu. Jeśli uświadomimy sobie wewnętrzną sprzeczność tego przekonania, możemy przestać chodzić w kółko po własnych śladach i odtwarzać to samo w różnych dekoracjach; możemy wpuścić do swojego życia więcej światła, ciepła i bliskości. 

Samoakceptacja a relacje

Ludzie, którzy akceptują siebie w całości to rzadkość. Przez naśladownictwo „dziedziczymy” brak samoakceptacji z pokolenia na pokolenie. W reakcjach opiekunów na siebie – swoją obecność i zachowanie – odczytujemy, co mamy prawo w sobie lubić, a czego powinniśmy się wstydzić. Z części siebie robimy swoją wizytówkę, a inną część siebie staramy się ukryć. Ten zaprogramowany w dzieciństwie niespójny obraz siebie nosimy często przez całe życie, nieustannie walcząc z wewnętrznymi konfliktami, które stale wytwarza. Jaki zaś mamy kontakt z poszczególnymi częściami swojego ja, takie też mamy relacje z innymi. Tam, gdzie traktujemy siebie zdrowo, tworzymy zdrowe relacje, oparte na partnerstwie; tam, gdzie nadużywamy jakiejś części siebie, tworzymy relacje z pozycji „rodzica”, oparte na dominacji; tam, gdzie zakładamy swoją słabość, tworzymy relacje z pozycji „dziecka”, oparte na podporządkowaniu. Im bardziej niespójny mamy obraz siebie, tym trudniej tworzyć nam satysfakcjonujące relacje z innymi ludźmi.

Akceptacja swojego ciała i zdrowe podejście do swojej fizyczności jest warunkiem czerpania radości i przyjemności z kontaktu z innymi ludźmi w ogóle. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje napięcie i dyskomfort w kontaktach z innymi (kiedy próbujemy coś ukryć, zatuszować lub wywrzeć na innych silne wrażenie swoją fizycznością). Pytanie diagnozujące ten obszar to: „czy inni są ok, czy czuję się przy nich naturalnie, komfortowo?”.

Akceptacja swojego intelektu decyduje o łatwości bycia w relacji z innymi. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje, że relacje stają się wyzwaniem, prowadzącym najcześciej do konfliktów lub izolacji (kiedy unikamy tematów wymagających intelektualnego przetwarzania lub stale popisujemy się swoją wiedzą, aby zaimponować innym). Pytanie diagnozujące tę sferę brzmi: „czy potrafię satysfakcjonujaco porozumiewać się z innymi ludźmi?”.

Akceptacja swojej emocjonalności i bycie w kontakcie ze swoimi emocjami decyduje o głębokości tworzonych związków. Zaburzony kontakt z tą częścią siebie powoduje brak umiejętności tworzenia i utrzymania głębokich więzi opartych na zrozumieniu i empatii (kiedy unikamy wpuszczania kogokolwiek do swojego świata uczuć i emocji lub wpuszczamy tam wszystkich). Pytanie diagnozujące dla tego obszaru brzmi: „czy jestem zdolny/a do stworzenia wyjątkowej i trwałej, intymnej relacji z drugim człowiekiem?”.

Akceptacja swojej duchowości, świadomość swoich priorytetów, wierność swojej filozofii życiowej ma wpływ na jakość wszystkiego, co współtworzymy z innymi, nadaje temu kontekst. Zaburzony kontakt z tą sferą powoduje, że ludzie stają się dla nas czymś innym niż „innym ja” – środkiem do zaspokajania potrzeb, przeszkodą do zlikwidowania, narzędziem do osiągania określonych celów, słowem aktorem w naszym scenariuszu, pionkiem w naszej grze; kimś do zarządzania lub podporządkowania się. Pytanie diagnozujące dla tej sfery to: „kim jestem w kontekście innych ludzi?”.

Przekonanie o tym, kim jesteśmy (uświadomione czy nie) decyduje kim są dla nas inni ludzie, i co – na jakich zasadach – możemy z nimi tworzyć. Ujmując to obrazowo, fizyczność, intelekt i emocjonalność są jak obudowa, mechanizm i kabel z wtyczką – ale to duchowość jest prądem, który tworzy z tych elementów działające urządzenie; w tym przypadku Człowieka przez C, będącego nie tylko naczelnym ssakiem, ale istotą obdarzoną duszą, boskim pierwiastkiem. 

Jeśli w naszych przekonaniach o sobie zapisane zostały podziały, te podziały wyświetlą się na zewnątrz, w naszych relacjach z innymi. Jeśli zapisał się krytycyzm, wrogość czy nienawiść do siebie, ich odbicie wyświetli się w traktowaniu innych. 

Jeśli w naszych wczesnych, nieświadomych przekonaniach zapisały się podwójne standardy, jeśli widzimy i traktujemy siebie inaczej (lepiej lub gorzej) niż innych, nie jesteśmy zdolni do stworzenia z nimi partnerskich relacji, a tym samym do pełnej samorealizacji, dającej nam poczucie szczęścia i spełnienia. 

Wszystko, co zostało w nas zapisane automatycznie i poza naszą świadomością, w jakiś sposób wyświetla się na zewnątrz i sygnalizuje nam to za pomocą odczuwanych emocji. Zauważając to, uświadamiając to sobie, możemy to zmienić, przeprogramować swoje przekonania zgodnie ze swoją wolą.

Uczucie bazowe

W ciągu pierwszych lat życia, na podstawie doświadczeń i obserwacji, umysł dziecka tworzy swój obraz świata -– tak indywidualny i niepowtarzalny jak linie papilarne. Zostają tam zapisane przekonania na temat wszystkiego, z czym się zetknęliśmy: jacy jesteśmy (bo tak o nas mówią), jacy są inni, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, jakie jest życie, i czego się można od niego spodziewać.

Relacje z opiekunami, jakich doświadczyliśmy, stają się wzorcem dla wszystkich innych późniejszych relacji i naszej postawy wobec świata w ogóle. Decydują o tym, czy będziemy się przed życiem bronić, czy mu się przeciwstawiać; decydują o tym, czy uwierzymy, że można wszystko osiągnąć manipulacją, prowokacją czy podporządkowaniem się; i o tym, czego powinniśmy oczekiwać jako standardowego zachowania innych: ataku, wykorzystania czy wsparcia.

Im bardziej nieprzyjazne mieliśmy doświadczenia, tym więcej mamy negatywnych przekonań o życiu, które automatycznie stają się samospełniającymi przepowiedniami. A im więcej w nas tych negatywnych przekonań, tym bardziej usztywniona i obronna staje się nasza ogólna postawa życiowa. 

Na podstawie tych wczesnych doświadczeń tworzy się także coś w rodzaju bazowego stanu emocjonalnego – stałe uczucie w tle, które pojawia się niczym wzorcowe ustawienie wtedy, kiedy nie przysłaniają go bieżące emocje. Jest to spokój lub niepokój. 

Spokój istnieje w nas wtedy, kiedy, mówiąc obrazowo, nauczyliśmy się stać elastycznie na dwóch nogach: możemy na jednej tak samo jak na drugiej, i dlatego stojąc na obu czujemy się pewnie i bezpiecznie. Jedna z tych „nóg” to zaufanie do siebie, druga – zaufanie do innych. Jeśli nasze doświadczenie nauczyło nas wiary w siebie i wiary w innych w tym samym stopniu, to idziemy przez życie w równowadze, a naszym wzorcowym stanem emocjonalnym jest spokój: wiemy, że sobie poradzimy, a jeśli nie, możemy liczyć na pomoc innych ludzi.

Zazwyczaj jednak nasze doświadczenie powoduje, że używamy bardziej (czasem zdecydowanie bardziej) tylko jednej „nogi”. Jest to konsekwencja naszych pierwszych, najważniejszych relacji z opiekunami. Nadmierne rodzicielskie dawanie powoduje, że dziecko uczy się ufać innym, ale staje się zależne, niesamodzielne, słabe. Nadmierne rodzicielskie wymaganie wykształca w dziecku wiarę w swoje umiejętności i siły, ale pozbawia go zaufania do innych. W obu przypadkach bazowym uczuciem staje się niepokój, wynikający z poczucia, że albo musimy kontrolować innych, żeby zawsze byli do naszej dyspozycji, albo sami musimy być do czyjejś dyspozycji; że możemy polegać tylko na innych, albo tylko na sobie. Czyli jedna noga jest sprawna i chce iść do przodu, druga ledwie się porusza i nas blokuje: nie możemy ani na chwilę zaznać spokoju, bo musimy w napięciu kontrolować, czy nie upadniemy. Dlatego stale, niemal podprogowo, towarzyszy nam uczucie niepokoju, napięcia.

Warto przyjrzeć się własnym przekonaniom na swój temat i na temat innych ludzi oraz pozwolić sobie poczuć to, co skrywa się pod wszystkimi bieżącymi emocjami. Jeśli oba odbiorniki – i umysł, i czucie – mówią to samo, warto spróbować uwolnić zablokowaną „nogę”, żeby odzyskać radość ze sprawnego spaceru przez życie, ze spokojem w tle, pozwalającym na otwarte doświadczanie tego, co dzieje się tu i teraz.

Samooszukiwanie

Działanie nie jest problemem samym w sobie, jest lustrem myślenia, które sprawia problem. Dopóki człowiek identyfikuje się z pewnym myśleniem, żadna zmiana działania nie zmieni stanu rzeczy. 

Złodziej może nie kraść we wtorki i czwartki, ale to nie zmienia faktu, że jest złodziejem – kradzież nie stanowi dla niego problemu. Jeśli ktoś oszukuje kogokolwiek, oszukiwanie nie jest dla niego problemem, więc wcześniej czy później ten sposób myślenia dotknie każdego, kto jest z nim w relacji. Jeśli ktoś uwielbia udawać, udawanie kogoś innego staje się częścią niego, i niczym wirus zniszczy jego relacje z sobą samym i innymi. Jeśli ktoś nie ma szacunku do siebie, automatycznie taki sam standard będzie stosował do innych, nawet próbując nauczyć się reguł zachowania szanujących czyjąś godność.

To, co na zewnątrz, jest hologramem tego, co wewnętrz, i próby kontrolowania samego obrazu są z góry skazane na niepowodzenie; informacja o prawdziwych przekonaniach danej osoby zawsze jakimś kanałem wydostaje się na zewnątrz. To, czy inni to zauważą czy nie, zależy tylko od tego, czy chcą znać prawdę, czy podświadomie zgadzają się na bycie zmanipulowanym – czyli od własnych oczekiwań wobec życia, bazujących na przekonaniach o swojej wartości i godności.

Mówiąc w skrócie – przymykamy oczy na podwójne komunikaty wysyłane przez innych ludzi tym bardziej, im mniej cenimy siebie i im mniej nauczyliśmy się oczekiwać od losu. Jeśli wierzymy, że coś z zewnątrz nadaje nam wartość, to z całych sił chcemy przekonać samych siebie, że cyrkonia w darowanym pierścionku jest diamentem. Oszukując siebie, przyciągamy oszustów.

Relacja z sobą i innymi

Relacje, jakie tworzymy z innymi ludźmi, są odbiciem tego, jak postrzegamy siebie w poszczególnych obszarach: swojej fizyczności, intelektu, emocjonalności i duchowości.

Sfery, które nie zostały dotknięte ani krytyką, ani nadmierną aprobatą naszych opiekunów to te, które rozwijamy najbardziej naturalnie, w kontakcie ze sobą. Są zdrowe i tworzą zdrowe relacje, oparte na partnerstwie. Cechuje je równowaga: intuicyjnie balansujemy tam między byciem z innymi a byciem samemu, dawaniem i braniem, zaspokajaniem własnych i cudzych potrzeb. To relacje bazujące na przekonaniu, że wszyscy jesteśmy sobie równi. 

Tych obszarów, które zostały zranione krytyką nie rozwijamy z lęku przed odrzuceniem. Są słabe nie z natury, ale przez zaniedbanie. Wstydzimy się ich przed innymi, staramy się je ukrywać, nie dopuszczać innych do siebie w tym miejscu – innymi słowy nie tworzymy relacji opartych głównie na tych obszarach. Bezpieczniejsza wydaje się nam tu samotność, z której wychodzimy tylko po to, żeby zaczerpnąć od innych energii, której nie potrafimy tutaj wytwarzać sami. Brak tej umiejętności powoduje, że czujemy się słabi i skupiamy się głównie na swoich potrzebach. W tworzonych w tym obszarze relacjach czujemy się kimś gorszym, podporządkowanym, zależnym od innych. Przekonanie rządzące w takiej sferze to przekonanie o własnej niższości względem innych ludzi.

Sfery, które zostały dotknięte nadmierną aprobatą (zachwytem, podziwem) ze strony opiekunów, rozwijamy intensywnie, znacznie silniej niż inne. Wabimy innych do siebie za ich pomocą, przedstawiamy je jako swoją wizytówkę, wręcz wymuszamy relacje w tym obszarze. Występujemy tu w roli ekspertów, liderów, doradców, nauczycieli, trenerów – kogoś stojącego ponad innymi, zarządzającego innymi, pouczającego, dominującego. W tych obszarach potrafimy wytwarzać energię, ale zasila nas uznanie innych, zgodnie ze wzorcem z dzieciństwa. Te relacje są więc również zależnościowe, choć oparte na przekonaniu o swojej wyższości. 

Załóżmy, że mamy w sobie wszystkie trzy rodzaje obszarów – te słabe, te silne i te neutralne. Każdy z nich powoduje funkcjonowanie w konkretnej roli (podporządkowanej, dominującej, partnerskiej), każdy z nich przyciąga to, co pasuje do jego wzorca: partner partnera, nauczyciel ucznia, potrzebujący ofiarodawcę. Czasami przyciągamy kogoś, kto jak puzzel pasuje do naszych ustawień, a czasami jakaś (lub każda) część nas tworzy swój własny świat, swoje odrębne relacje, ciągnąc nas w różne strony i powodując wewnętrzne konflikty. Jesteśmy całością, chcąc czy nie chcąc używamy jednocześnie wszystkich swoich części, więc jeśli nie pozostają one ze sobą w zgodzie i harmonii, możemy mieć wrażenie ciągłych zmian osobowości, przeskakiwania z roli w rolę, utraty własnej tożsamości.

Przekonanie o swojej wyjątkowości w jakimś zakresie zazwyczaj tworzy dużo intensywnych, ale krótkotrwałych lub spłyconych relacji (jak najwięcej uznania w jak najkrótszym czasie). 
Przekonanie o swoim wybrakowaniu powoduje zawężenie relacji do minimum (jak największy zysk jak najmniejszym kosztem). 
Przekonania nieoceniające tworzą relacje głębokie, wielowarstwowe, długotrwałe, elastycznie się zmieniające.

Możemy przyjrzeć się swoim przekonaniom na temat swojej fizyczności, swojego intelektu, emocjonalności i duchowości i odkryć powód, dlaczego nasze relacje z innymi wyglądają tak, a nie inaczej. Albo możemy przyjrzeć się swoim relacjom z innymi – na czym bazują, ile trwają, jaką pełnimy w nich rolę – i po ich obrazie odczytać swoje przekonania na własny temat. A raczej przekonania, które przyjęliśmy za własne od swoich opiekunów, i które uczyniliśmy samospełniającą się przepowiednią determinującą nasze życie.
To, co zobaczymy i nazwiemy, możemy zmienić. To, co pozostaje w ukryciu, kontroluje nasze życie poza naszą świadomością.

W odcięciu od siebie

Wiele dzieci jest karanych w dzieciństwie za wyrażanie siebie, swoich uczuć i potrzeb. Dorastając zachowują oni w sobie przekonanie o tym, że nie mogą ujawnić swojego ja, swojej prawdziwej tożsamości w relacjach z innymi ludźmi, bo spotka się to z ich dezaprobatą, odrzuceniem bądź naciskami do zmiany. Jak głęboka relacja może powstać między dwojgiem ludzi o takim doświadczeniu i takim przekonaniu…?

Antywsparcie

Im dłużej zajmuję się relacjami międzyludzkimi, tym wyraźniej widzę, że żądamy zmiany od innych ludzi zupełnie wbrew temu, co im dajemy.

Najsilniej widać to na relacjach rodziców z dziećmi – rodzic chce, żeby ktoś (wychowawca, pedagog, psycholog) zmienił zachowanie dziecka, które to zachowanie rodzice sami usilnie (choć nieświadomie) produkują. Wbrew mechanizmom rodziców nikt nie jest w stanie zmienić dziecka, jest to jak pchanie statku pod prąd gołymi rękami.

To samo dzieje się w relacjach partnerskich – chcemy zmiany u drugiej osoby, a to nasz własny lęk prowokuje u partnera zachowanie, które nas drażni czy boli. 

Ukryta transakcja

Najczęstszą postawę rodzicielską, z jaką się spotykam, można by nazwać „ja w ciebie inwestuję, ty spełniasz moje marzenia”. 
Ta postawa ma wiele odmian, ale jeden wspólny mianownik. Czasem jest to „kupię ci co zechcesz, tylko traktuj mnie wyjątkowo, jak króla”, czasem jest to „nie pozwolę na ciebie nawet krzywo spojrzeć, a ty będziesz cudownym dzieckiem”, czasem jest to „poświęcę się dla ciebie, a ty osiągniesz to, co mi się nie udało” – wersje można mnożyć. To, co je łączy, to przekonanie, że miłość polega na wymianie: rodzic da dziecku to, co ma (potrafi), a w zamian ono da rodzicowi to, czego rodzic nie ma (nie potrafi). 
To przekonanie nie tylko się nie sprawdza, ale przede wszystkim nie pochodzi z miłości, tylko z lęku. Bywa jednak silne, „desperackie”, bo zazwyczaj wcześniej zawodzą relacje partnerskie zbudowane na tej samej podstawie: „ja ci dam to, co jest moją mocną stroną, ty mi dasz to, co jest moją słabą stroną”. (O tym, dlaczego to nie działa, pisałam np. tutaj: https://wordpress.com/post/alicjazdankowska.blog/1065 ). Dziecko bywa zatem ostatnią nadzieją swojego rodzica, że uda mu się stworzyć relację wyjątkową, głęboką, zaspokajającą jego emocjonalne potrzeby. 


Wierzymy, że dużo dając dziecku lub nadmiernie je chroniąc zapewnimy sobie jego bezgraniczną, bezwarunkową miłość; że je uszczęśliwimy, a ono w zamian uszczęśliwi nas, czyniąc nas idealnymi rodzicami. To trochę tak, jakbyśmy od zawsze marzyli o graniu na jakimś instrumencie, ale się tego nie uczymy, tylko posyłamy swoje dziecko do szkoły muzycznej, oczekując, że i je, i nas to uszczęśliwi. Mało prawdopodobne, że dziecko, które nie przejawia do tego predyspozycji, i którego rodzice nie grają, znajdzie w tym choćby przyjemność, nie mówiąc o poczuciu spełnienia czy samorealizacji. Projektowanie na dziecko swoich marzeń czy kompensowanie za pomocą dziecka swoich braków z dzieciństwa nie jest miłością, jest traktowaniem małego człowieka przedmiotowo, jak bezkształtnej gliny do dowolnego formowania według własnego pomysłu, pod własne emocjonalne potrzeby. A ono przecież przychodzi na świat z określonym temperamentem i predyspozycjami do tego, co je uszczęśliwi; ma własny potencjał, jedyny w swoim rodzaju. Zadaniem rodzica jest obserwować i wspierać dziecko, wyznaczać granice dla jego bezpieczeństwa i pozwalać mu na jego własne wybory wewnątrz tych granic. Miłość to nieinwazyjne, wspierające towarzyszenie dziecku w jego rozwoju; szanowanie jego indywidualności i zauważanie jego autentycznych potrzeb, pomoc w przezwyciężaniu trudności i lęków. 

Dlaczego tak trudno o taką postawę wychowawczą? Bo nie można dać czegoś, czego się nie ma. A dziecko nie uczy się na naszych słowach i deklaracjach, tylko obserwując nas. Nie możemy go nauczyć, jak ma być szczęśliwe, jeśli sami jesteśmy głęboko nieszczęśliwi. Nie możemy oczekiwać od dziecka emocjonalnej stabilności, kiedy sami krzyczymy i narzekamy na przemian. Nie możemy dać dziecku poczucia bezpieczeństwa, jeśli poddajemy się własnym lękom. Nie możemy nauczyć dziecka uczciwości, oszukując, ani prawdomówności, kłamiąc. Nie możemy dać dziecku miłości, jeśli nie kochamy siebie samych. A zazwyczaj kochamy siebie bardzo wybiórczo, o ile w ogóle (patrz np. poprzedni tekst pt. „Jaszczurczy ogon”).

Dzieci nie są porażką wychowawczą, są odbiciem nas samych: naszych wewnętrznych konfliktów, naszych nieświadomych przekonań i naszych niedostatków miłości wobec samych siebie. Jeśli przeglądając się w tym odbiciu widzimy coś do naprawienia, to musimy to naprawić w sobie. Dając miłość (akceptację i zrozumienie) sobie, dajemy ją automatycznie dziecku, a ono nam ją odwzajemnia. Nie dając miłości sobie, nie jesteśmy w stanie dać jej nikomu – ani swoim przykładem, ani nawet „z głowy”, bo nie wiemy, czym jest.

O emocjonalnej dojrzałości

W procesie wychowania i socjalizacji rozwijamy pewne części siebie bardziej niż inne. Dzieje się to w zależności od wsparcia i wymagań naszego otoczenia, szczególnie osób dla nas ważnych. Gdzieś przesuwamy swoje granice kosztem innych osób, bo nam na to pozwalają. Gdzieś indziej oddajemy swoje „terytorium” pod cudzym naciskiem, czyjąś presją. Im mniej wewnętrznie zrównoważeni są ludzie, którzy nas otaczają, tym bardziej my sami uczymy się funkcjonować w taki sam sposób. Niezależnie od tego, czy naśladujemy innych czy im się przeciwstawiamy, zamykamy siebie w schemacie, który ma dwa skrajne końce, dwie skrajne role: reagujemy jak zależne dziecko, albo mający władzę rodzic. Wykonujemy albo wydajemy polecenia. Puszczamy innych przodem albo wpychamy się przed nich. Jesteśmy albo ofiarami albo agresorami. Krzyczymy albo płaczemy. Słuchamy innych albo mówimy o sobie. Zagadujemy na śmierć albo milczymy. Pędzimy bez tchu albo śpimy. Robimy wszystko naraz albo padamy i tkwimy w bezruchu. Żądamy cudzego albo oddajemy własne. Atakujemy albo się bronimy. 

Miotamy się pomiędzy zwycięstwem a porażką i nic nie przynosi nam spokoju ani dobrego samopoczucia. Narasta jedynie zmęczenie i rozczarowanie. Te emocje mówią nam, że działamy w schemacie „lepszy – gorszy”, „zwycięzca – przegrany”. Jest to wbrew naszej naturze, która każe nam szanować siebie i innych na równi.

Silne jednorodne wzorce w dzieciństwie prowokują nas do przeciwstawiania się im. Szukamy ich odwrotności, drugiego ekstremum, stwarzamy rozbieżności. Rozbieżne wzorce już same w sobie powodują sprzeczne przekonania i funkcjonowanie w skrajnych rolach. Przerzucamy się z jednego krańca w drugi, jakbyśmy w różnych sytuacjach (wobec różnych „wyzwalaczy”) używali różnych tożsamości. To bardzo męczące, wyczerpujące energetycznie i emocjonalnie. Jednocześnie jest jednak konieczne, żebyśmy poznali swoją wszechstronność i zdali sobie sprawę z możliwości wyboru swojego zachowania (mogę tak i tak, umiem tak i tak). Jeśli to sobie uświadomimy, możliwe staje się wyjście poza ten schemat, znalezienie równowagi.

Jeśli uda nam się zaobserwować, gdzie zachowujemy się jak emocjonalne dziecko (bezbronna ofiara innych ludzi i okoliczności), a gdzie jak emocjonalny rodzic (nadużywający kontroli), to możemy przestać pełnić te nienaturalne role, które przysparzają nam mnóstwa negatywnych emocji. Wystarczy uświadomić sobie, że bez względu na stare zapisy w naszym umyśle, w rzeczywistości nie jesteśmy już dziećmi (nikt nie ma nad nami kontroli, jeśli jej komuś nie oddamy) i nie jesteśmy wobec innych ludzi „rodzicami”, bo de facto nie mamy nad nimi władzy, a nawet żadnego prawa, żeby decydować za nich, pouczać ich czy chronić, działać za nich, w ich imieniu. Kiedy zadamy sobie pytanie „kim jestem?” i odkryjemy, że w rzeczywistości to my i tylko my mamy władzę nad sobą i tym samym kontrolujemy własne życie, to przestajemy utożsamiać się z tymi rolami znanymi z dzieciństwa,  stajemy się autonomiczni, zrównoważeni, stabilni – dorastamy emocjonalnie. Nauczenie się tej nowej roli wymaga uważności – żeby „złapać się” na emocjach i reakcjach z poziomu dziecka czy rodzica, oraz treningu – żeby zmienić tę reakcję wbrew swoim automatyzmom. 

Na przykład jeśli ktoś zachowuje się wbrew naszym oczekiwaniom, a my demonstrujemy swoje emocje fochem, płaczem, wykrzykiwaniem swoich żali, wygłoszeniem kazania czy wywieraniem presji, to nie ma w tej relacji partnerstwa, jest zmienny układ rodzic-dziecko (zamiana ról może się dokonywać nawet w trakcie jednej wymiany zdań, choć najczęściej w danej sytuacji jedna osoba reaguje z poziomu dziecka, druga z poziomu rodzica, a w innej sytuacji może być odwrotnie). Jeśli potrafimy nazwać swoje emocje (jestem rozczarowany/a, mam poczucie krzywdy, czuję się rozżalona/y, jestem wściekły/a, itd.) i zrozumieć skąd pochodzą (czy odzywa się w nas bezsilne dziecko – ofiara innych lub zlekceważony, urażony rodzic tracący kontrolę), to taka autodiagnoza jasno nam pokaże, że nasz umysł nie zaktualizował się do tego, co jest – do roli dorosłego, do bycia partnerem dla innych ludzi. Musimy go przeprogramować „ręcznie” – dać sobie doświadczenie, że postawa partnerska (samoświadomość i aktywne wybieranie) opłaca się emocjonalnie znacznie bardziej niż tkwienie w starych rolach, które odbierają nam moc (każą czekać na litość innych lub popychają do ich kontrolowania).

Gdyby przyjrzeć się z boku, to większość naszych interakcji cechuje komunikacja z roli dziecka lub z roli rodzica. Są tam dziecięce emocje (bezradność na zmianę z próbami kontrolowania sytuacji) i dziecięce przekonania (że na nic nie mamy wpływu, albo że możemy mieć wpływ jedynie poprzez jakąś formę przemocy). Takie relacje nie są satysfakcjonujące i zawsze przynoszą lub pozostawiają negatywne emocje, „emocjonalnego kaca”. 

Kiedy świadomie zobaczymy w sobie osobę dorosłą, niezależną, dokonującą wyborów i ponoszącą konsekwencje tych wyborów, zyskujemy prawdziwy wpływ na swoje życie i możemy tworzyć relacje partnerskie z innymi ludźmi. Oznacza to, że nie szukamy winy na zewnątrz siebie, w innych ludziach i sytuacjach, a przyglądamy się swoim wewnętrznym sterownikom („jak mogę to zrobić inaczej”); że bierzemy odpowiedzialność za wszystko, co robimy, i uczymy się na swoich błędach; że nie obarczamy innych swoimi negatywnymi emocjami, tylko próbujemy je zrozumieć i wykorzystać do poprawy swojego samopoczucia; że uczymy się komunikować z innymi jasno i otwarcie; że szanujemy zarówno siebie, jak i innych, przyznając obu stronom te same prawa, jeden standard. 

Dojrzewając emocjonalnie zamieniamy nieaktualne przekonanie „mogę być dzieckiem albo rodzicem” na „jestem dorosły i niezależny”; przekonanie „mogę wygrać albo przegrać” na „możemy współpracować”; przekonanie „jestem ważniejszy/mniej ważny” na „jesteśmy jednakowo ważni”. Jest to przejście od dziecięcego „ja” do dojrzałego „my”. Tam prowadzą nas nasze emocje, jeśli zechcemy i nauczymy się ich słuchać. Niektórzy docierają do takiej dojrzałości emocjonalnej jeszcze przed osiągnięciem dorosłości, inni nie dorastają do partnerstwa nigdy, bez względu na wiek metrykalny.

Język a komunikacja

Każda kultura wytwarza własny język, własne nazewnictwo, i jest to jej swoista wizytówka. Nie mam tu na myśli faktu, że słowa określające konkretną rzecz brzmią inaczej. Raczej to, że każdy język mnoży słowa na to, co dla posługujących się nim jest ważne, i nie tworzy nazw dla tego, co nieistotne. Na przykład Inuici mają kilka określeń na śnieg (inaczej nazywa się leżący na ziemi, inaczej padający, inaczej zawiewany przez wiatr czy usypany w zaspę), bo to ułatwia im komunikację bez opisywania, a śnieg towarzyszy im stale; nam wystarcza po prostu „śnieg”, bo mamy z nim do czynienia sporadycznie. Język opisuje więc subiektywnie rzeczywistość (tę zewnętrzną i wewnętrzną), ale nie tylko – jego gramatyka też niesie informacje o podejściu danej grupy ludzi do tej rzeczywistości: czy jest pełne ścisłych reguł, czy kreatywne, pełne dowolności.

W ramach tego samego języka powstają dialekty i slangi, które są kolejną informacją o tym, kim jesteśmy: akcent zdradza, w jakim regionie mieszkamy, dobór słów pozwala na wyciągnięcie wniosków o tym, gdzie i jak się wychowaliśmy, a nawet w jakim jesteśmy wieku. Znajomość słów nieznanych innym może zdradzać nasze zainteresowania lub wykonywany zawód. Ktoś, kto pracuje w branży artystycznej, nie zadowoli się określeniem koloru jako „zielony”, bo zielony ma mnóstwo odcieni, jasnych i ciemnych, ciepłych i zimnych; dlatego powstały nazwy jak limonkowy, groszkowy, jaśminowy, malachitowy, miętowy, morski, oliwkowy, pistacjowy, seledynowy, szmaragdowy, butelkowy i mnóstwo innych. To pozwala wytłumaczyć kolor bez pokazywania go, ułatwia komunikację (np. przez telefon); jest niezbędne dla projektanta czy artysty i zupełnie nieznane i nieużywane przez kogoś, dla kogo kolory są nieistotne. Każda dziedzina ma swoje sprecyzowane nazewnictwo, zazwyczaj niezrozumiałe dla ludzi spoza branży.

No i jest jeszcze język własny, indywidualny. Spośród wielu wyrazów bliskoznacznych jedne nam pasują, inne nie. Używamy wybranych wulgaryzmów, tworzymy własne neologizmy, sięgamy po specyficzne wyrażenia przestarzałe albo literackie. Mówimy prosto, bez ozdobników, albo wręcz przeciwnie, z mnóstwem odniesień i dygresji. Tworzymy pełne zdania jak w wypracowaniu, albo nie tworzymy ich wcale, co dwa słowa zmieniając myśl. Mamy swoje ulubione słowa, przerywniki, wyrażenia, reakcje. To, jakim językiem indywidualnym się posługujemy, niesie informację nie tylko o wykształceniu i/lub zdolnościach językowych, ale także o tym, jaka jest nasza osobista historia. Można z niego wywnioskować, czy trenowaliśmy komunikację z innymi, ze sobą samym czy wcale; czy nasze doświadczenie nauczyło nas nazywać wszystko z drobiazgową precyzją, czy wystarcza nam pokazywanie palcem, o co nam chodzi; czy stwierdzamy fakty, snujemy refleksje czy zmyślamy historie; gdzie wystarcza nam ten przykładowy „zielony”, a gdzie mamy na niego dziesiątki nazw odcieni; czy nazywanie to dla nas przymus wynikający z życia społecznego czy frajda nazywania świata po swojemu… 

Ekstrawertycy na ogół wolą mówić, introwertycy pisać. Tych pierwszych bardziej zajmuje to, co na zewnątrz, rzeczywiste zdarzenia, tych drugich – życie wewnętrzne, przemyślenia i odczucia. Ale bez względu na predyspozycje, każdy z nas nieświadomie przyswaja ze swojego otoczenia przekonania dotyczące komunikacji: czy warto wyrażać siebie (czy spotyka się to z aprobatą czy dezaprobatą); czy komunikując się, czujemy się rozumiani czy odrzucani; czy warto zabiegać o porozumienie, czy tworzy ono bliskość, czy rani. W rezultacie bywa często tak, że jedni nadmiernie trenują wyrażanie siebie (nie uczą się słuchać), inni je tłumią (nie uczą się nazywać), co w podobnym stopniu zaburza komunikację.

Do efektywnego porozumienia potrzebna jest wystarczająca precyzja, żeby wskazać właściwy obszar i wystarczająca metafora, żeby ktoś doprecyzował sobie znaczenie sam według własnych potrzeb – ponieważ jesteśmy jednakowi pod względem mechanizmów, ale odrębni pod względem ich wyrażania, zachowania; mówiąc metaforycznie, mamy ten sam szkielet, ale różnie ubrany😉 Już małym dzieciom można lepiej wyjaśnić pewne sprawy za pomocą metafory, opowiadając im bajkę, niż tłumacząc i analizując szczegółowo sytuację. Zbyt konkretne detale (tak samo jak mętna teoria) powodują, że nie rozpoznajemy mechanizmu ukrytego pod spodem; nie rozumiemy, więc nie komunikujemy się i nie uczymy.

Dotyczy to także komunikacji profesjonalnej, czyli rozmawiania z psychologami czy terapeutami. Część psychologów wzoruje się na psychiatrii, próbując szczegółowo opisać typy osobowości i rodzaje zaburzeń czy problemów oraz stworzyć odpowiadające im procedury postępowania dla terapeuty i dla pacjenta. Część psychologów skłania się bardziej w kierunku duchowości, patrząc bez klasyfikowania, operując metaforami, starając się poszerzyć świadomość siebie swojego klienta dostępnym dla niego kanałem. Każde podejście i idący za nim język niesie zarówno informacje o preferencjach psychologa, jak i odpowiada konkretnemu zapotrzebowaniu klienta. Ktoś, kto wyłączył u siebie czucie, będzie odbierał psychologa preferującego ten kanał jako „nawiedzonego”; i odwrotnie, ktoś, kto daje pierwszeństwo czuciu, zniechęci się sztywnym naukowym podejściem psychologa silnie preferującego umysł. Generalnie wszyscy mówią o tym samym, ale innym językiem, docierając do drugiej osoby innym kanałem. Jeśli obie strony pasują do siebie na tyle, że możliwa jest komunikacja między nimi, to proces zmiany może się rozpocząć. Jeśli język na to nie pozwala, nic się nie wydarzy, tak jak w każdej innej komunikacji. Logicznie, największą potencjalną sprawczość posiada terapeuta z własną wewnętrzną równowagą pomiędzy swoimi dwoma „odbiornikami” (umysłem i czuciem), mogąc używać każdego z nich w zależności od preferencji drugiej strony. 

Mówiąc obrazowo, każdy z nas potencjalnie może znać dwa wewnętrzne języki: język czucia i język logiki. Kiedy używa się obu, można opisać rzeczywistość przestrzennie, jak obraz w 3D; kiedy używa się jednego, obraz staje się spłaszczony, uproszczony, pozbawiony kolorów i detali, niewyraźny. Większość ludzi silnie preferuje jeden wewnętrzny język, dlatego często trudno nam się porozumieć. Specjalista od komunikacji powinien znać oba i być jak elastyczny tłumacz: jednego (języka klienta) używać po to, żeby czuł się rozumiany, drugiego po to, żeby go sobie przypomniał i przez poprawę komunikacji wzbogacił swoją rzeczywistość.