Uczucie bazowe

W ciągu pierwszych lat życia, na podstawie doświadczeń i obserwacji, umysł dziecka tworzy swój obraz świata -– tak indywidualny i niepowtarzalny jak linie papilarne. Zostają tam zapisane przekonania na temat wszystkiego, z czym się zetknęliśmy: jacy jesteśmy (bo tak o nas mówią), jacy są inni, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, jakie jest życie, i czego się można od niego spodziewać.

Relacje z opiekunami, jakich doświadczyliśmy, stają się wzorcem dla wszystkich innych późniejszych relacji i naszej postawy wobec świata w ogóle. Decydują o tym, czy będziemy się przed życiem bronić, czy mu się przeciwstawiać; decydują o tym, czy uwierzymy, że można wszystko osiągnąć manipulacją, prowokacją czy podporządkowaniem się; i o tym, czego powinniśmy oczekiwać jako standardowego zachowania innych: ataku, wykorzystania czy wsparcia.

Im bardziej nieprzyjazne mieliśmy doświadczenia, tym więcej mamy negatywnych przekonań o życiu, które automatycznie stają się samospełniającymi przepowiedniami. A im więcej w nas tych negatywnych przekonań, tym bardziej usztywniona i obronna staje się nasza ogólna postawa życiowa. 

Na podstawie tych wczesnych doświadczeń tworzy się także coś w rodzaju bazowego stanu emocjonalnego – stałe uczucie w tle, które pojawia się niczym wzorcowe ustawienie wtedy, kiedy nie przysłaniają go bieżące emocje. Jest to spokój lub niepokój. 

Spokój istnieje w nas wtedy, kiedy, mówiąc obrazowo, nauczyliśmy się stać elastycznie na dwóch nogach: możemy na jednej tak samo jak na drugiej, i dlatego stojąc na obu czujemy się pewnie i bezpiecznie. Jedna z tych „nóg” to zaufanie do siebie, druga – zaufanie do innych. Jeśli nasze doświadczenie nauczyło nas wiary w siebie i wiary w innych w tym samym stopniu, to idziemy przez życie w równowadze, a naszym wzorcowym stanem emocjonalnym jest spokój: wiemy, że sobie poradzimy, a jeśli nie, możemy liczyć na pomoc innych ludzi.

Zazwyczaj jednak nasze doświadczenie powoduje, że używamy bardziej (czasem zdecydowanie bardziej) tylko jednej „nogi”. Jest to konsekwencja naszych pierwszych, najważniejszych relacji z opiekunami. Nadmierne rodzicielskie dawanie powoduje, że dziecko uczy się ufać innym, ale staje się zależne, niesamodzielne, słabe. Nadmierne rodzicielskie wymaganie wykształca w dziecku wiarę w swoje umiejętności i siły, ale pozbawia go zaufania do innych. W obu przypadkach bazowym uczuciem staje się niepokój, wynikający z poczucia, że albo musimy kontrolować innych, żeby zawsze byli do naszej dyspozycji, albo sami musimy być do czyjejś dyspozycji; że możemy polegać tylko na innych, albo tylko na sobie. Czyli jedna noga jest sprawna i chce iść do przodu, druga ledwie się porusza i nas blokuje: nie możemy ani na chwilę zaznać spokoju, bo musimy w napięciu kontrolować, czy nie upadniemy. Dlatego stale, niemal podprogowo, towarzyszy nam uczucie niepokoju, napięcia.

Warto przyjrzeć się własnym przekonaniom na swój temat i na temat innych ludzi oraz pozwolić sobie poczuć to, co skrywa się pod wszystkimi bieżącymi emocjami. Jeśli oba odbiorniki – i umysł, i czucie – mówią to samo, warto spróbować uwolnić zablokowaną „nogę”, żeby odzyskać radość ze sprawnego spaceru przez życie, ze spokojem w tle, pozwalającym na otwarte doświadczanie tego, co dzieje się tu i teraz.

A gdyby tak…?

Ciało jest naszym pojazdem do podróżowania przez życie. Jeżeli zanadto skupimy się na jego wyglądzie, a zapomnimy o przeglądach technicznych, to możemy utknąć podczas swojej podróży. Tym bardziej, jeśli nie dbamy o niego wcale, a mocno wykorzystujemy. 

Umysł jest naszą nawigacją. Wgrane dane mają nas przeprowadzić jak najsprawniej z jednego punktu do drugiego. Jeśli unikamy aktualizowania danych, nawigacja może nas wyprowadzić w pole albo kazać wjechać do jeziora czy pod prąd – słowem stworzyć realne zagrożenie zamiast ułatwić podróż.

Emocje są kontrolkami w naszym pojeździe. Zielone sygnalizują nam, że wszystko działa i mamy kontynuować podróż, czerwone informują o awarii i potrzebie naszej interwencji. Jeśli próbujemy je zasłonić, wyłączyć albo zbagatelizować, grozi nam uszkodzenie pojazdu lub nawigacji, niedotarcie do celu.

Cel podróży to duchowość – odpowiedź na pytania: po co jedziemy, co chcemy zobaczyć, dlaczego akurat tam. Bez tego wycieczka zamienia się w jeżdżenie w kółko po znanych drogach aż skończy się paliwo.

Każda część naszego „ja” ma swoje zadanie i jest zależna od pozostałych. Nie można żadnej z nich zastąpić inną. A jednak to robimy, zranieni w dzieciństwie brakiem akceptacji opiekunów dla swojego pojazdu, jego nawigacji, kontrolek czy miejsca, które chcemy zobaczyć. Uczymy się żyć wyłączając tę zarażoną lękiem część siebie. Czasem ukrywamy swój pojazd w krzakach i udajemy, że go nie mamy, że poruszamy się na piechotę. Czasem wyłączamy nawigację i jedziemy przed siebie na oślep, mając nadzieję, że „jakoś to będzie”. Czasem przykrywamy albo niszczymy kontrolki, żeby nas nie straszyły, choć wtedy nie wiemy, co się dzieje. Czasem odcinamy się od pytań „po co?”, „dlaczego?”, „kim jestem?” i próbujemy realizować swoje życie według cudzych map i scenariuszy. W każdym przypadku maksymalnie utrudniamy sobie życie, blokując coś, co jest nam potrzebne.

Wydaje nam się, że możemy zastąpić tę nieudaną część siebie przez podwójne wykorzystanie innej. Czasem popisujemy się możliwościami czy wyglądem swojego pojazdu, ignorując fakt, że donikąd nie jedzie. Czasem przerabiamy swoją nawigację na sztuczną inteligencję, która teoretycznie wie wszystko, tylko nie ma dostępu do aktualnych danych. Czasem tak modyfikujemy kontrolki, że nie świecą nawet przy awarii, choć pojazd i nawigacja się psują. Czasem tak brniemy w tworzenie własnej filozofii życiowej, że staje się baśnią i traci kontakt z rzeczywistością, w której de facto żyjemy. W każdym przypadku tworzymy nadmiar, który nam szkodzi równie jak ten posiadany w naszym mniemaniu brak.

Dopóki widzimy siebie przez pryzmat słabej i silnej strony, dopóty nasze relacje z innymi oparte są na wymuszaniu wzajemnego podziwu i adoracji, rzadziej współczucia. Chodzi o to, żeby kogoś tak oczarować swoim pojazdem albo celem podróży, żeby z wrażenia naprawił nam nawigację albo przejrzał kontrolki. Albo żeby kogoś tak oczarować super-nawigacją albo sztuczkami z kontrolkami, żeby sprawdził nam pojazd i powiedział, gdzie jechać. Generalnie trzeba innych zachwycić, wzbudzić ich podziw swoją mocną stroną, albo obudzić ich współczucie i chęć zaopiekowania się naszą słabą stroną. To bardzo czasochłonne i energochłonne zajęcie, wciąż trzeba porównywać siebie i innych, oceniać swoje szanse, planować strategię kontroli zachowania innych ludzi.

A gdyby tak całą energię skierować na własny pojazd, swoją nawigację, osobiste  kontrolki i indywidualny cel podróży? I po prostu komfortowo jechać przed siebie, ciesząc się bezwarunkowym towarzystwem tych, którzy tak samo jadą w tę samą stronę…?

O emocjonalnej dojrzałości

W procesie wychowania i socjalizacji rozwijamy pewne części siebie bardziej niż inne. Dzieje się to w zależności od wsparcia i wymagań naszego otoczenia, szczególnie osób dla nas ważnych. Gdzieś przesuwamy swoje granice kosztem innych osób, bo nam na to pozwalają. Gdzieś indziej oddajemy swoje „terytorium” pod cudzym naciskiem, czyjąś presją. Im mniej wewnętrznie zrównoważeni są ludzie, którzy nas otaczają, tym bardziej my sami uczymy się funkcjonować w taki sam sposób. Niezależnie od tego, czy naśladujemy innych czy im się przeciwstawiamy, zamykamy siebie w schemacie, który ma dwa skrajne końce, dwie skrajne role: reagujemy jak zależne dziecko, albo mający władzę rodzic. Wykonujemy albo wydajemy polecenia. Puszczamy innych przodem albo wpychamy się przed nich. Jesteśmy albo ofiarami albo agresorami. Krzyczymy albo płaczemy. Słuchamy innych albo mówimy o sobie. Zagadujemy na śmierć albo milczymy. Pędzimy bez tchu albo śpimy. Robimy wszystko naraz albo padamy i tkwimy w bezruchu. Żądamy cudzego albo oddajemy własne. Atakujemy albo się bronimy. 

Miotamy się pomiędzy zwycięstwem a porażką i nic nie przynosi nam spokoju ani dobrego samopoczucia. Narasta jedynie zmęczenie i rozczarowanie. Te emocje mówią nam, że działamy w schemacie „lepszy – gorszy”, „zwycięzca – przegrany”. Jest to wbrew naszej naturze, która każe nam szanować siebie i innych na równi.

Silne jednorodne wzorce w dzieciństwie prowokują nas do przeciwstawiania się im. Szukamy ich odwrotności, drugiego ekstremum, stwarzamy rozbieżności. Rozbieżne wzorce już same w sobie powodują sprzeczne przekonania i funkcjonowanie w skrajnych rolach. Przerzucamy się z jednego krańca w drugi, jakbyśmy w różnych sytuacjach (wobec różnych „wyzwalaczy”) używali różnych tożsamości. To bardzo męczące, wyczerpujące energetycznie i emocjonalnie. Jednocześnie jest jednak konieczne, żebyśmy poznali swoją wszechstronność i zdali sobie sprawę z możliwości wyboru swojego zachowania (mogę tak i tak, umiem tak i tak). Jeśli to sobie uświadomimy, możliwe staje się wyjście poza ten schemat, znalezienie równowagi.

Jeśli uda nam się zaobserwować, gdzie zachowujemy się jak emocjonalne dziecko (bezbronna ofiara innych ludzi i okoliczności), a gdzie jak emocjonalny rodzic (nadużywający kontroli), to możemy przestać pełnić te nienaturalne role, które przysparzają nam mnóstwa negatywnych emocji. Wystarczy uświadomić sobie, że bez względu na stare zapisy w naszym umyśle, w rzeczywistości nie jesteśmy już dziećmi (nikt nie ma nad nami kontroli, jeśli jej komuś nie oddamy) i nie jesteśmy wobec innych ludzi „rodzicami”, bo de facto nie mamy nad nimi władzy, a nawet żadnego prawa, żeby decydować za nich, pouczać ich czy chronić, działać za nich, w ich imieniu. Kiedy zadamy sobie pytanie „kim jestem?” i odkryjemy, że w rzeczywistości to my i tylko my mamy władzę nad sobą i tym samym kontrolujemy własne życie, to przestajemy utożsamiać się z tymi rolami znanymi z dzieciństwa,  stajemy się autonomiczni, zrównoważeni, stabilni – dorastamy emocjonalnie. Nauczenie się tej nowej roli wymaga uważności – żeby „złapać się” na emocjach i reakcjach z poziomu dziecka czy rodzica, oraz treningu – żeby zmienić tę reakcję wbrew swoim automatyzmom. 

Na przykład jeśli ktoś zachowuje się wbrew naszym oczekiwaniom, a my demonstrujemy swoje emocje fochem, płaczem, wykrzykiwaniem swoich żali, wygłoszeniem kazania czy wywieraniem presji, to nie ma w tej relacji partnerstwa, jest zmienny układ rodzic-dziecko (zamiana ról może się dokonywać nawet w trakcie jednej wymiany zdań, choć najczęściej w danej sytuacji jedna osoba reaguje z poziomu dziecka, druga z poziomu rodzica, a w innej sytuacji może być odwrotnie). Jeśli potrafimy nazwać swoje emocje (jestem rozczarowany/a, mam poczucie krzywdy, czuję się rozżalona/y, jestem wściekły/a, itd.) i zrozumieć skąd pochodzą (czy odzywa się w nas bezsilne dziecko – ofiara innych lub zlekceważony, urażony rodzic tracący kontrolę), to taka autodiagnoza jasno nam pokaże, że nasz umysł nie zaktualizował się do tego, co jest – do roli dorosłego, do bycia partnerem dla innych ludzi. Musimy go przeprogramować „ręcznie” – dać sobie doświadczenie, że postawa partnerska (samoświadomość i aktywne wybieranie) opłaca się emocjonalnie znacznie bardziej niż tkwienie w starych rolach, które odbierają nam moc (każą czekać na litość innych lub popychają do ich kontrolowania).

Gdyby przyjrzeć się z boku, to większość naszych interakcji cechuje komunikacja z roli dziecka lub z roli rodzica. Są tam dziecięce emocje (bezradność na zmianę z próbami kontrolowania sytuacji) i dziecięce przekonania (że na nic nie mamy wpływu, albo że możemy mieć wpływ jedynie poprzez jakąś formę przemocy). Takie relacje nie są satysfakcjonujące i zawsze przynoszą lub pozostawiają negatywne emocje, „emocjonalnego kaca”. 

Kiedy świadomie zobaczymy w sobie osobę dorosłą, niezależną, dokonującą wyborów i ponoszącą konsekwencje tych wyborów, zyskujemy prawdziwy wpływ na swoje życie i możemy tworzyć relacje partnerskie z innymi ludźmi. Oznacza to, że nie szukamy winy na zewnątrz siebie, w innych ludziach i sytuacjach, a przyglądamy się swoim wewnętrznym sterownikom („jak mogę to zrobić inaczej”); że bierzemy odpowiedzialność za wszystko, co robimy, i uczymy się na swoich błędach; że nie obarczamy innych swoimi negatywnymi emocjami, tylko próbujemy je zrozumieć i wykorzystać do poprawy swojego samopoczucia; że uczymy się komunikować z innymi jasno i otwarcie; że szanujemy zarówno siebie, jak i innych, przyznając obu stronom te same prawa, jeden standard. 

Dojrzewając emocjonalnie zamieniamy nieaktualne przekonanie „mogę być dzieckiem albo rodzicem” na „jestem dorosły i niezależny”; przekonanie „mogę wygrać albo przegrać” na „możemy współpracować”; przekonanie „jestem ważniejszy/mniej ważny” na „jesteśmy jednakowo ważni”. Jest to przejście od dziecięcego „ja” do dojrzałego „my”. Tam prowadzą nas nasze emocje, jeśli zechcemy i nauczymy się ich słuchać. Niektórzy docierają do takiej dojrzałości emocjonalnej jeszcze przed osiągnięciem dorosłości, inni nie dorastają do partnerstwa nigdy, bez względu na wiek metrykalny.

Ciastko

Kiedy dzielimy się z kimś ciastkiem na pół, obie osoby czują się szczęśliwe. Połowa ciastka, którą jemy, satysfakcjonuje nasze ciało, druga połowa (dana lub otrzymana), satysfakcjonuje naszą duszę. Umiejętność dbania o siebie i innych jednakowo powoduje pozytywne emocje, dobre samopoczucie i wewnętrzną harmonię pomiędzy siłą i troskliwością, między „tak” i „nie”.

Jednak dziecięce doświadczenia (nadmiar serca lub umysłu u rodziców) zniekształcają uczenie się tej równowagi, w efekcie czego później jedni zjadają całe ciastko sami, bo ich umysł przejął kontrolę nad sercem (empatią); drudzy oddają całe ciastko innym, bo ich serce przejęło kontrolę nad umysłem (instynktem samozachowawczym). 

I tak się potem ludzie dobierają, żeby odtworzyć rodzinne wzorce: ci, co zjadają całe ciastko potrzebują tych, co oddają całe ciastko, i vice versa. Umysły ich dzieci zapisują jeden z obserwowanych wzorców i szukają partnera, który do niego pasuje – i tak idea dzielenia ciastka na pół pozostaje dla większości bajkową teorią, a ludzie próbują sobie udowodnić, że z pełnym brzuchem i pustym sercem lub pełnym sercem i pustym brzuchem można czuć się szczęśliwym… tylko widocznie trzeba jeszcze więcej zjeść lub jeszcze więcej oddać…

Pułapka serca

Niedawny post pt. „Pułapki umysłu” był o tym, że umysł bez współpracy z sercem (siła jako sprawstwo bez udziału wrażliwości) ma tendencję do krzywdzenia innych. Dzisiaj chcę opowiedzieć o tym, jak serce bez współpracy z umysłem (wrażliwość pozbawiona siły jako ochrony) ma tendencję do krzywdzenia swojego właściciela.

Serce to wrażliwość, empatia, umiejętność traktowania uczuć i potrzeb innych ludzi jak własnych. Jedni kierują się Sercem sporadycznie, kiedy poruszy ich czyjaś tragedia; inni nałogowo, nawet kiedy wiedzą, że zostaną wykorzystani. Różnica w tym, jak bardzo dopuszczamy Serce do głosu pochodzi z okresu wczesnodziecięcego – wtedy dziecko dostaje od swoich rodziców pierwsze i tym samym najsilniejsze informacje, czy jego wrażliwość jest „dobra” („masz takie dobre serduszko”, „potrafisz się fantastycznie zajmować swoim młodszym rodzeństwem”, „umiesz dbać o zwierzęta”, „jesteś najlepszym pomocnikiem mamy/taty”), czy też „zła” („nie becz, to tylko głupia bajka”, „trzeba być silnym, nie można się roztkliwiać nad każdym chorym zwierzakiem”, „zawsze musisz komuś zrobić krzywdę, strach cię puścić do ludzi”, „nie można na ciebie liczyć, w niczym nie potrafisz pomóc”).

Dziecko może więc zaakceptować swoją wrażliwość lub nie, w zależności od tego, czy ją zinterpretuje jako zaletę czy wadę. I może to zrobić na wiele sposobów.

Może ją odrzucić i Sercem, i Umysłem („wrażliwość jest zła, trzeba ją w sobie wytępić”) – wtedy staje się ludzkim robotem, socjopatą, dla którego liczy się tylko cel, a inni ludzie są jedynie środkami do jego osiągnięcia. Taka osoba potrafi wiele w życiu osiągnąć, ale nie potrafi kochać i tworzyć relacji z innymi ludźmi, nie jest zainteresowana pomaganiem czy wspieraniem innych.

Dziecko może przyjąć swoją wrażliwość Umysłem („jest przydatna”), ale odrzucić Sercem („bycie wrażliwym prowadzi do bycia krzywdzonym”) – wtedy staje się wrażliwym manipulantem. Oznacza to, że zachowuje umiejętność czytania ludzi Sercem (na co są wrażliwi, co lubią, w jakim są humorze), ale wykorzystuje ją Umysłem do manipulowania innymi dla własnych korzyści (mówi to, co chcą usłyszeć, reaguje tak, żeby zdobyć ich przychylność jednocześnie nie ujawniając swoich własnych prawdziwych uczuć i emocji). Pozornie może wiele dawać innym ludziom, ale robi to dla siebie; ponieważ decyduje o tym jego ego, nie empatia, bywa hojny i skąpy, dobroduszny i okrutny, w zależności od okoliczności i swojego humoru. Jego relacje z innymi są jak rollercoaster, raz sięgają nieba, raz piekła.

Dziecko może także przyjąć swoją wrażliwość Sercem (empatia jest najważniejsza), ale odrzucić Umysłem (nie ma granic w byciu wrażliwym, im więcej, tym lepiej) – w takim przypadku staje się osobą poświęcającą się dla innych, męczennikiem. Wyłączony Umysł nie pilnuje ani granic w dawaniu, wspieraniu i pomaganiu, ani równowagi w objęciu tą wrażliwością siebie, co doprowadza do wyczerpania, depresji, chorób somatycznych. Taki człowiek pomaga zawsze i wszystkim, aż do wyczerpania swoich zasobów; a wtedy zazwyczaj zostaje sam w potrzebie, bo pozwalając się wykorzystywać, przyciąga do siebie zainteresowanych braniem, nie dawaniem w zamian.

Kiedy dziecko przyjmuje swoją wrażliwość i Sercem, i Umysłem, staje się i wrażliwe, i silne. Empatycznie podchodzi do innych, ale potrafi rozpoznać socjopatów, obronić się przed manipulantami i samopoświęceniem. Jego wrażliwość przynosi korzyść i jemu samemu, i innym ludziom. Tworzy relacje partnerskie, polegające na wzajemnym dawaniu i przyjmowaniu wsparcia.

Profesjonalne pomaganie wymaga tego ostatniego ustawienia. Wymaga znajomości funkcjonowania człowieka i dostępu do swojej wrażliwości jednakowo, w równowadze. Sama wiedza to za mało, żeby dostać się do ludzkiego Serca. Sama empatia to za mało, żeby dostać się do ludzkiego Umysłu.

Tym właśnie różni się profesjonalna pomoc od zwykłego ludzkiego odruchu współczucia, kiedy widząc krzywdę, próbujemy sprawić, żeby prześladowca się opamiętał lub wesprzeć poszkodowaną osobę, żeby nie czuła swojej krzywdy tak bardzo. Nie ma jednak możliwości, żeby z zewnątrz dostać się do zamkniętego Serca: mówienie o empatii do psychopaty to mówienie w obcym dla niego języku; to nie ma szans zadziałać. Wspieranie ofiary zanim sama zdecyduje o zerwaniu ze swoją rolą to wpychanie jej w mechanizm jeszcze głębiej („skoro ktoś pomaga, to jakoś to będzie, jakoś przetrwam w tym co jest”).

Profesjonalna pomoc polega na tym, żeby towarzyszyć danej osobie w procesie uświadomienia sobie swoich szkodliwych mechanizmów i wspierać ją w decyzji wydostania się z nich. Polega na tym, żeby nauczyć ją unikania przykrych dla niej konsekwencji, a nie na tym, żeby ją przed nimi ochraniać; na tym, żeby uczyć, jak sobie poradzić, a nie wyręczać; żeby dawać wędkę zamiast ryby; żeby aktywować w kimś jego własną moc, a nie uzależniać go od siebie dla własnego ego.

Prawdziwa pomoc – taka, która czyni dobro i nie przynosi niechcianych skutków ubocznych – pochodzi ze współpracy Serca i Umysłu. Tylko kiedy działają razem, widzimy jasno, kto i jakiego wsparcia wymaga: komu potrzeba pomocy, a komu odmówienia pomocy. Tylko kiedy Serce i Umysł działają razem, widzimy jasno, ile możemy dać, na ile nas stać – jakie zasoby mamy do dyspozycji, czym możemy się podzielić bez skrzywdzenia siebie.

Serce to cudowna rzecz, zdolna poruszyć góry, ale bez współpracy z Umysłem ma tendencję do przygniatania tymi górami swojego właściciela. Warto o tym pamiętać zawsze, a szczególnie teraz, kiedy pomaganie stało się naszą codziennością.

Pokoleniowy transfer schematów

Dziecko zależy od rodziców nie tylko w sensie fizycznym i materialnym, ale także emocjonalnym. To, jak rodzice traktują swoje emocje decyduje o tym, co dziecko zrobi z własnymi.

Jeśli rodzice są narcystycznie skupieni na sobie i uważają, że ich emocje są najważniejsze, to dziecko zgodnie z tym wzorcem uczy się troszczyć o ICH samopoczucie. Jako dorosły będzie dbało o innych bardziej niż o siebie, tracąc drogę do swojego szczęścia – silnie kontrolując oraz tłumiąc własne emocje, i nadmiernie troszcząc się o cudze. 

Jeśli z kolei rodzice dbają o dobre samopoczucie dziecka kosztem własnych potrzeb i uczuć, to dziecko uczy się, że jego samopoczucie jest ważniejsze od samopoczucia innych ludzi; uczy się także, że zależy ono od działań innych, i oczekuje nadopiekuńczości jako standardu. Nabiera przekonania, że każda najmniejsza emocja jest ponad jego siły, a inni są jak worek treningowy, w który można uderzać bez ograniczeń, bo cierpliwie zniesie to w milczeniu.

Dzieci narcyzów stają się silne i niezależne, ale towarzyszący im emocjonalny głód z dzieciństwa sprawia, że chcą go zaoszczędzić swoim dzieciom, więc skupiają się na ich samopoczuciu nadmiernie, tworząc z nich… skupionych na sobie i pozbawionych empatii narcyzów. Z kolei ci zależni od innych i przekonani o własnej emocjonalnej słabości narcyzi traktują swoje dzieci jak swoich opiekunów, wymagając od nich tego wszystkiego, czego sami nie potrafią. I cykl się powtarza.

W dużym uproszczeniu tak wygląda mechanizm pokoleniowego transferu schematu dominacji i podporządkowania, egoizmu i altruizmu, siły i słabości; tworzenia swoich dzieci na wzór swoich rodziców. Będzie on działał tak długo, aż jakaś osoba w tym łańcuchu uświadomi go sobie i przerwie cykl – to znaczy da SOBIE to, czego jej brakowało w dzieciństwie zamiast dawać to w nadmiarze swoim dzieciom i innym ludziom; kiedy ktoś stworzy w sobie równowagę, żeby móc ją posłać dalej. 

Autonawigacja

Gdyby ktoś mnie zapytał, co moim zdaniem daje najwięcej frajdy w życiu, powiedziałabym, że samorozwój, samorealizacja, przekraczanie własnych pozornych granic. Gdyby ktoś mnie zapytał, co jest najważniejszą kwestią dla samorozwoju, odpowiedziałabym, że umiejętność rozpoznawania i nazywania swoich uczuć. Za każdym razem, kiedy udaje mi się tego kogoś nauczyć, czuję największą satysfakcję ze swojej pracy, bo wiem, że ten ktoś właśnie uruchomił najlepszy kompas w swoim życiu.

Bo każdy z nas doświadcza sprzecznych uczuć, a nikt nas nie uczy, co z takim konfliktem robić, więc najczęściej go zagłuszamy – używkami, pracą, zakupami, mediami – czymkolwiek, co spowoduje, że nie zostaniemy sam na sam ze swoimi myślami i wątpliwościami. Ale kiedy uczciwie próbujemy nazwać dla siebie odcienie tego, co czujemy, na końcu pojawia się pytanie „To o co mi tak naprawdę w tej sprawie chodzi?”. Stajemy na skrzyżowaniu możliwości i wybieramy tę drogę, która wydaje nam się najlepsza. Na ten wybór natychmiast dostajemy odpowiedź – kolejne uczucie, które nam mówi, czy wybraliśmy coś, co nam posłuży, czy wręcz przeciwnie. I znowu musimy dokonać wyboru – czy zawrócić, czy próbować dalej wbrew ostrzeżeniu. Cokolwiek wybierzemy, uczucie to skomentuje, podpowiadając nam kierunek.

Słuchając tej wewnętrznej nawigacji możemy zajść znacznie dalej niż idąc za tłumem i żyć znacznie pełniej niż naśladując innych. A przede wszystkim możemy utrzymać dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie, które są nam w życiu potrzebne jak równowaga do jazdy na rowerze.

Otwarte drzwi

Prawdziwe przekonanie na jakiś temat cechuje się równowagą – w sposób naturalny dotyczy tak samo jednego obszaru naszego „ja”, jak i innych; nas samych i innych ludzi. 

Wychowanie i socjalizacja nakładają jednak na nasze myślenie wartościujące „nakładki”: uważamy jeden obszar siebie za lepszy, inny za gorszy; przyznajemy sobie  większe prawa niż innym lub odwrotnie – uważamy potrzeby i uczucia innych za ważniejsze od własnych.

Stąd zmiana zazwyczaj nie dokonuje się w całym naszym myśleniu od razu – zaczyna się w obszarze dla nas ważniejszym i tam, gdzie czujemy się pewniej. Tam najpierw zachodzi zmiana fałszywego przekonania, która potem stopniowo „zaraża” pozostałe obszary. 

To prawda, że wszystko zaczyna się od nas samych, ale droga do siebie czasami prowadzi najpierw przez innych; to prawda, że wszystkie obszary „ja” są jednakowo ważne, ale to jeden z nich zapoczątkowuje przyjęcie się tej prawdy w naszym myśleniu.

Prawda przychodzi do nas taką drogą jaka jest, bez żadnych warunków – nie musimy być tacy czy inni, umieć to czy tamto, nie popełniać błędów, mieć doświadczenie, wiedzę czy cokolwiek innego. Prawda przychodzi do nas tymi drzwiami, które zostawiamy otwarte.

Skutki łatwego życia

Próbujemy z całych sił sprawić, żeby życie stało się łatwiejsze, myśląc, że to nas uszczęśliwi.

Gotowanie zabiera za dużo czasu i jest pracochłonne, więc jemy byle co byle gdzie – ale to sprawia, że chorujemy.

Wybieramy przypadkowy seks zamiast związków, żeby uniknąć zaangażowania i wysiłku – ale to sprawia, że czujemy się samotni.

Unikamy ruchu, używamy samochodów, żeby oszczędzić czas i siły – ale to sprawia, że stajemy się zniedołężniali w młodym wieku.

Spędzamy zaoszczędzony czas przed telewizorem lub komputerem, bo to łatwiejsze niż utrzymywanie i pielęgnowanie relacji z ludźmi – ale to sprawia, że stajemy się bezradni w sytuacjach społecznych.

Sięgamy po alkohol albo narkotyki żeby się zrelaksować, bo to prostsze niż posiadanie pasji czy jakiegoś hobby – ale to sprawia, że stajemy się uzależnieni.

Czy na pewno łatwe życie nas uszczęśliwia, czy po prostu sprawia, że stajemy się słabi fizycznie i psychicznie? Czy pogoń za optymalnymi warunkami do życia to pogoń za szczęściem czy samozniszczeniem?

Ku refleksji: https://ciekawe.org/?s=eksperyment+calhouna

Rzeźbienie ludzi

Wychowanie jest jak rzeźbienie: jeśli uderzamy dłutem zbyt mocno, rozłupiemy obiekt na części, jeśli jedynie głaszczemy kawałek drewna czy kamienia, nie stworzymy żadnego kształtu.

Rodzice, którzy wierzą w kształtowanie człowieka pod presją, przekraczają granice tożsamości dziecka, nie pozwalają mu stać się sobą – próbują na siłę rzeźbić to, co chcą, bez względu na to, do czego materiał się nadaje; dlatego materiał pęka, a w najlepszym wypadku staje się rzeźbą z ostrymi, raniącymi, nieoszlifowanymi krawędziami, niebezpiecznymi dla każdego, kto zechce jej dotknąć. Presja i nadmierna kontrola rodzą mechanizmy obronne zapobiegające tworzeniu bliskości, utrudniające tworzenie relacji z innymi ludźmi.

Rodzice, którzy wierzą w kształtowanie człowieka bez stawiania mu granic, nie tworzą tożsamości dziecka, nie pomagają mu się określić. Są jak rzeźbiarze, którzy próbują stworzyć coś wyjątkowego, głaszcząc i polerując kawałek drewna czy kamienia miękką szmatką. Ich materiał nie staje się rzeźbą, pozostaje nieobrobiony. Dzieci traktowane w ten sposób nie wiedzą kim są ani czego chcą; wciąż czekają aż ktoś z zewnątrz zdecyduje o tym za nie, ale mówiąc metaforycznie tak bardzo są przyzwyczajone do miękkiej szmatki, że na widok dłuta natychmiast wpadają w panikę i uciekają. Szarpią się więc pomiędzy chęcią zbliżenia się do innych a lękiem przed przekroczeniem własnych i cudzych granic, których nie rozpoznają. Niestabilność emocjonalna i brak tożsamości nie pozwalają im na tworzenie satysfakcjonujących relacji z innymi.

Rodzice, którzy wyznaczają granice dziecku po to, by czuło się bezpiecznie i wspierają jego rozwój w tych granicach, są jak rzeźbiarze, którzy używają dłuta tam, gdzie to konieczne, aby nadać rzeźbie kształt, papieru ściernego tam, gdzie trzeba wygładzić krawędzie, i miękkiej szmatki, aby wypolerować całość. Rodzicielska stanowczość uczy dzieci granic, a wsparcie – ufności i sięgania po to, co im potrzebne do realizacji siebie i tworzenia szczęśliwych związków z innymi ludźmi. 

Jednak wychowując dzieci rodzice nie używają tego, co chcą, tylko tego, co mają. A mają to, co znają, co zabrali z rodzinnego domu. Czasem zauważają, że rzeźbiarskie narzędzia ich rodziców nie działały jak należy, więc je zamieniają – wymieniają dłuto na szmatkę lub szmatkę na dłuto. Ale w obu przypadkach używają jednego narzędzia częściej i silniej, więc nadal efekt ich starań nie jest taki, jakby chcieli.

Rzeźbę tworzy się na swoje podobieństwo, swoim wyczuciem, swoją równowagą i umiarem, swoimi narzędziami; dlatego najpierw trzeba dać sobie samemu to, czego zabrakło w dziecięcym doświadczeniu – trzeba sobie wypolerować własne ostre krawędzie miękką szmatką zrozumienia i akceptacji lub nadać sobie kształt, wyznaczyć granice, zdecydowanym ruchem dłuta. Bo bez względu na to, co i jak bardzo chcemy dać innym, możemy im dać tylko to, co mamy. Nie można dać ani użyć tego, czego się nie ma – czego się nie odnalazło w sobie.