Ocenianie a rozumienie

Ocenianie szkodzi i boli. Nie trzeba tego dowodzić argumentami, wystarczy, że przypomnimy sobie, jak się czuliśmy jako dzieci, kiedy rodzice, opiekunowie i inne ważne dla nas osoby porównywały nas do innych, krytykowały i etykietowały. Dziecko oceniane czuje silne negatywne emocje, spada jego poczucie własnej wartości, pojawia się u niego przekonanie, że jest niewystarczająco dobre, aby je kochać.

Ocenianie i porównywanie sprawia, że czujemy się niekochani i zabija w nas radość, bo blokuje naturalny rozwój, niszczy potencjał.

Radzimy sobie z tym na 3 sposoby: 

  • odmawiając dalszego wysiłku, popadając w apatię, przygnębienie i depresję;
  • zwiększając maksymalnie starania, aby zasłużyć, zapracować na miłość kosztem swoich prawdziwych potrzeb i emocji, do wyczerpania;
  • prowokując zachowaniem potwierdzenie tego, że jesteśmy, źli, wybrakowani, popadając w konflikty z innymi ludźmi i prawem.

Bez względu na to, jaki sposób reagowania wybierze nasz umysł, tam, gdzie dotknęła nas krytyka (szczególnie jako reakcja opiekunów na nasze emocje) pojawia się blokada. Nie zawsze pamiętamy świadomie, czego doświadczyliśmy, ale nasze utrzymujące się w dorosłym życiu lęki, awersje i fobie sygnalizują nam, gdzie zostaliśmy zranieni.

Naturalna myśl, która pojawia się w tym miejscu, to taka, że nie należy dziecka krytykować, należy je chwalić – im bardziej, tym lepiej. Wielu ludzi ocenianych i porównywanych w dzieciństwie rękę by sobie dało uciąć, żeby móc wrócić do tamtych czasów i usłyszeć, jak rodzice ich chwalą i są z nich dumni, więc robią to dla swoich dzieci z głębokim przekonaniem, że w ten sposób wzmacniają ich poczucie własnej wartości. Niestety konsekwencje pokazują, że jest inaczej. Pochwała to też ocena: uczy oceniania i uzależnia od aprobaty innych, co obniża poczucie własnej wartości. Dzieci często i silnie chwalone przez rodziców, o ile nie wpadną w narcyzm, wykazują taki sam brak pewności siebie jak dzieci krytykowane. 

Dzieje się tak dlatego, że tak naprawdę dziecko potrzebuje zauważenia swojej indywidualności, zrozumienia i wsparcia, nie konkretnego zachowania rodzica czyli pochwał czy prezentów. Jeśli nie sprawdzamy, jakie uczucie stoi za potrzebą dziecka, nie rozumiemy go i nie pomożemy mu we właściwy sposób. Może chcieć nowe drogie buty, ale jeśli chce tego, bo czuje się gorsze od kolegów, to kupienie tych butów nie poprawi na stałe jego samooceny. Może chcieć pochwał i zapewniania o miłości, ale jeśli nie wierzy w siebie, te zachowania nie poprawią jego poczucia własnej wartości – z tego prostego względu, że zewnętrzna ocena ulega stałej zmianie. Co podoba się jednemu, nie podoba się innemu; a i ta sama osoba mówi różne rzeczy pod wpływem odmiennych emocji.

Jak zatem reagować na zachowanie dziecka, żeby je wspierać?

Przede wszystkim, żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zrozumieć pewną rzecz: dziecko to nie mały dorosły. Jego umysł dopiero zdobywa dane o świecie, więc w ciągu pierwszych lat życia każde doświadczenie przekształca w zasadę. 

Dorosły rozumie, że jeśli ktoś powie „Masz super buty!”, to nie jest to niepodważalna opinia ekspercka, z którą wszyscy się zgodzą (choć tak brzmi), tylko czyjaś opinia. Dla umysłu dziecka „Jesteś głupi” to nie opinia, to fakt. Nie ocena jego wypowiedzi czy zachowania tu i teraz, tylko generalna etykietka jego całego na zawsze. Konsekwencje tego faktu można zaobserwować u dorosłych, którzy w opinii innych ludzi są bardzo atrakcyjni czy utalentowani, sami jednak nie potrafią w ten fakt uwierzyć, ponieważ wzorzec zapisany w ich dzieciństwie stanowczo twierdzi inaczej.

I to jest powód, dla którego powinniśmy jak ognia unikać oceniania, porównywania i rywalizacji w ogóle, a szczególnie w wieku przedszkolnym.

Czym zastąpić ocenianie i etykietowanie? 

Po pierwsze – komunikatami od „ja”. Zamiast ocenić „świetny rysunek”, możemy powiedzieć „podoba mi się ten rysunek”; zamiast etykietować „jesteś niegrzeczny”, możemy sprecyzować „nie lubię, kiedy tak robisz”. Uświadomienie dziecku, że wypowiadamy opinie, i te opinie mogą się różnić, uodparnia je na ocenianie i uczy wybierania tego, co powoduje, że czuje się dobrze ze sobą.

Po drugie – ocenianie i etykietowanie można zastąpić precyzyjnym językiem, unikaniem generalizacji. Kiedy mówimy „jesteś odważny” czy „jesteś pomocna”, a umysł dziecka przechowuje wspomnienie, kiedy nie było ono odważne czy pomocne, ta ocena się nie przyjmie, nie zasili jego poczucia własnej wartości. Ale kiedy powiemy „zaimponowałeś mi swoją odwagą” albo „dziękuję, że mi pomogłaś”, umysł zapisze: „potrafię być odważny” czy „potrafię być pomocna” jako pozytywną informację o sobie. Chodzi tu o wyrobienie w dziecku przekonania, że jesteśmy zdolni do różnych zachowań, więc niewłaściwy wybór nie powinien nikogo przekreślać, tylko uczyć, pomóc mu wybrać lepiej następnym razem.

Większość dzieci, pytana czy czują się wyjątkowe, odpowiada, że nie, bo nie potrafią ani nie mają w wyglądzie nic szczególnego. To odpowiedź w języku oceniania, wniosek z porównywania się z innymi. Ale zdarza się, że dziecko odpowiada: „to zależy – dla rodziców jestem wyjątkowy, dla innych nie”. I o to chodzi – żeby mogło wybrać patrzenie na siebie oczami tych, którzy je kochają zamiast stale pozycjonować się w nieskończonych rankingach. 

Po trzecie i chyba najważniejsze: ocena samoistnie znika tam, gdzie pojawia się zrozumienie dla emocji. Nie oznacza to jednak przyzwolenia na wyrażanie ich w sposób krzywdzący innych ludzi, a rozgraniczenie, że czuć wolno nam wszystko, bo sobie tego nie wybieramy, ale zachowanie musimy wybierać tak, żeby nie skrzywdzić ani siebie, ani innych ludzi. Dla rodziców to postawa życzliwej stanowczości – możemy i powinniśmy wyznaczać dziecku granice, ale musimy zadbać o to, aby czuło, że robimy to z doświadczenia i troski, dla niego, nie przeciwko niemu. Nie musimy ulegać emocjom dzieci ani im zaprzeczać – możemy je uznać i zachęcić dziecko do poradzenia sobie z nimi i wybrania zachowania, które zapewni mu lepsze samopoczucie, zadowolenie z siebie.

Są dwa czynniki, które utrudniają nam reagowanie z poziomu rozumienia i porzucenie oceniania. 

Pierwszy to czynnik indywidualny. Kiedy jako dzieci wyrażamy swoje emocje, a opiekunowie reagują oceniająco, czujemy się zranieni, nierozumiani, niekochani. Tłumimy więc to, co czujemy i zaczynamy polegać na umyśle. Przejmujemy język dorosłych i zaczynamy oceniać – siebie i innych, w tym własne dzieci, fundując im to samo niezrozumienie, które nas kiedyś zraniło. Próby zrozumienia emocji swojego dziecka bez dania tego zrozumienia najpierw sobie nie mogą skończyć się sukcesem, bo jak można dać komuś coś, czego się nie ma?

Drugim czynnikiem utrzymującym ocenianie przy życiu jest czynnik społeczny. Nasze życie społeczne, od przedszkoli po korporacje oparte są na ocenianiu, porównywaniu, rywalizacji i hierarchii. Najlepiej w tym wyścigu radzą sobie ci, którzy najskuteczniej potrafią odciąć się od swoich emocji (notabene ostrzegających przed utratą równowagi między czuciem a scenariuszami umysłu). I dopiero osiągając ten upragniony sukces zauważamy, że nie potrafi nas uszczęśliwić, bo jak poczuć szczęście, kiedy odcięło się czucie?

Gloryfikowanie i stymulowanie intelektu w oderwaniu od pozostałych sfer (emocji, fizyczności, duchowości) powoduje, że rozwijamy się nieharmonijnie, co tworzy wiele wewnętrznych napięć i konfliktów. Im bardziej odcinamy czucie i kierujemy się umysłem, tym bardziej zbliżamy się do psychopatii. Im bardziej rządzi rozum, tym bardziej cierpią emocje. I pewnie stąd – z chęci uszczęśliwienia swoich dzieci, zapewnienia im pozytywnych emocji – bierze się rodzicielski trend na przyzwalanie wyrażania emocji bez granic. Przyzwalanie to jednak nie zrozumienie – to brak zrozumienia, że dzieci tych granic potrzebują. Jeśli ich nie dostają, stają się roszczeniowe, przemocowe, agresywne, nieempatyczne, niewdzięczne i nieszczęśliwe. Kierowanie się wyłącznie czuciem daje ten sam efekt co kierowanie się samym umysłem. 

Brak równowagi między naszymi oboma odbiornikami to przepis na problemy.

Dobrze obrazuje to obecny kryzys w szkołach opartych na ocenianiu, etykietowaniu, porównywaniu i rywalizacji, do których chodzą dzieci, które otrzymały od rodziców przyzwolenie na łamanie zasad i norm społecznych, na wyrażanie siebie i lekceważenie innych. To z definicji musi tworzyć głęboki konflikt. To walka Serca z Umysłem, tak bezsensowna jak walka prawej nogi z lewą.

Na szczęście pojawiają się również pierwsze jaskółki współpracy Serca i Umysłu. Są to rosnące jak grzyby po deszczu szkoły i przedszkola prowadzone metodą Montessori, a nawet systemowe szkoły średnie, które rezygnują z ocen cząstkowych na rzecz procentów (zamiast oceny uczeń otrzymuje informację, na ile procent opanował dany zakres materiału).

To, co na zewnątrz, to tylko obraz z projektora tworzonego przez nasze wewnętrzne dwa odbiorniki: Serce i Rozum, czucie i logikę, emocje i myśli. To, co tworzymy w swoim życiu, jest informacją, na ile te dwa systemy neuronów (tak, serce też ma swoją sieć komórek nerwowych!) współpracują ze sobą harmonijnie. Nie naprawimy szkół bez zmiany funkcjonowania dzieci, i nie zmienimy zachowania dzieci, jeśli nie zmienimy swoich własnych reakcji na ich zachowanie; nie zmienimy swoich automatycznych reakcji, jeśli nie damy sobie tego, czego zabrakło w naszym dzieciństwie – zrozumienia siebie, swoich autentycznych potrzeb. 

Ocenianie krzywdzi, bo rozdziela umysł i czucie. Zrozumienie leczy, bo pochodzi z harmonijnej współpracy Serca i Rozumu.

Przyjemność i satysfakcja

Postawa elastycznej równowagi powoduje, że idziemy przez życie pewnie, bezpiecznie i szczęśliwie, bo możemy wybierać zachowanie w zależności od swoich potrzeb i okoliczności. Taka równowaga pojawia się wtedy, kiedy słuchamy i swojego czucia, które informuje nas o potrzebach („jak jest”), i swojego umysłu mówiącego nam o możliwościach działania („co można z tym zrobić”). Porównałabym to do korzystania z rolety okiennej: możemy ją zasłonić i odsłonić, bardziej lub mniej, na ile chcemy wpuścić jasność czy ochronić się przed gorącem, i w każdej chwili możemy to zmienić, dostosować do zmiany pogody czy naszego zapotrzebowania.

Kiedy jednak stłumimy czucie i nieświadomie pozwolimy umysłowi przejąć kontrolę, okazuje się, że metaforyczna roleta ma tylko dwa tryby: opuszczona lub podniesiona, które zmieniamy na jakiś przypadkowy sygnał, np. kiedy ktoś nas odwiedza, albo kiedy zaszczeka pies, albo kiedy inni to robią. Tak działa ten nasz wewnętrzny komputer: ustala kategorie i wzór korzystania z nich. W ten sposób w naszym myśleniu pojawiają się podziały, które są sztuczne i których de facto nie ma. Na przykład wierzymy, że praca i odpoczynek albo przyjemność i obowiązek to przeciwieństwa (jak opuszczona lub podniesiona roleta). A przecież mamy w doświadczeniu przykłady, kiedy jakaś praca/wysiłek nas relaksuje, a odpoczynek męczy; kiedy obowiązek wykonujemy z przyjemnością, albo przyjemność staje się uzależnieniem, niejako „obowiązkiem” wobec siebie. Nadawanie kategorii logicznej przez umysł bez udziału czucia wprowadza wiele zamieszania i nieporozumień, nie tylko w komunikacji z innymi ludźmi, ale także w naszym wewnętrznym dialogu Serca z Rozumem, który na skutek odmiennych definicji pogrąża się w chaosie. 

Spróbujmy zatem „odpętlić” kwestię pracy/obowiązku i odpoczynku/przyjemności. Zostawmy na chwilę perspektywę Rozumu, który każe nam widzieć w nich antagonistów. Popatrzmy oczami Serca (czucia), a zobaczymy, że i odpoczynek, i wysiłek mogą być przyjemne (albo nieprzyjemne). Z relaksu, otrzymywania czegoś, smakowania świata płynie przyjemność; z wysiłku, przekraczania swoich granic, uczenia się czegoś nowego, pomagania innym – satysfakcja. To dwie różne pozytywne emocje, mówiące nam, że robimy coś, co nam służy. I utrzymywałyby nas we wspomnianej wyżej elastycznej równowadze między aktywnością i odpoczynkiem, dając nam poczucie radości i szczęścia… gdyby nie to, że doświadczenia pierwszych lat życia nadpisują to ustawienie, zmieniając je i zniekształcając jego efekt. Dzieje się tak dlatego, że dziecięcy umysł, kierując się aprobatą opiekunów, wybiera jednego dostawcę pozytywnych emocji, a drugiego, paradoksalnie, ustanawia nie jego zastępcą, a konkurentem. 

Jeśli dziecko jest chwalone za pracowitość, obowiązkowość, pomaganie, jego umysł wybiera satysfakcję jako główną nagrodę. Przyjemność staje się… wrogiem. No bo zgodnie z logiką umysłu dużo pracy, dużo wysiłku, dużo obowiązków to dużo satysfakcji, a odpoczynek, relaks, przyjemność to brak wysiłku, pracy i obowiązków, co oznacza brak satysfakcji, czyli brak nagrody, brak sensu działania. Innymi słowy, w efekcie powstaje przekonanie, że żeby być szczęśliwym, trzeba się stale wysilać i unikać przyjemności. To oczywiście prowadzi do wyczerpania, pojawiają się emocje ostrzegawcze jak smutek, rozdrażnienie, żal do innych ludzi, złość, wybuchy gniewu – ale jak odpoczywać, kiedy zasilanie płynie z pracy?! I mamy zapętlenie. Więcej wysiłku = więcej negatywnych emocji związanych z wyczerpaniem; mniej wysiłku = wzrastający niepokój i podświadomy lęk związany z utratą źródła satysfakcji, nagrody, sensu życia. Sytuacja patowa.

Jeśli dziecko doświadcza dużo ułatwień i udogodnień, często dostaje prezenty, jest uprzywilejowane, jego umysł wybiera przyjemność jako główną nagrodę. A wtedy, analogicznie do poprzedniego przykładu, wysiłek staje się wrogiem. Dużo uwagi, dużo słów i gestów wsparcia, dużo podarunków i przywilejów to dużo przyjemności; wysiłek, obowiązek, praca to rezygnacja z przyjemności, z nagrody, z sensu życia. Powstaje przekonanie, że żeby być szczęśliwym, należy stale dużo dostawać, sprawiać sobie przyjemności i unikać wysiłku jak ognia. Prowadzi to jednak do zależności, braku poczucia własnej wartości, często do uzależnień różnego rodzaju. Mówią o tym pojawiające się emocje: bezradność, lęk, przygnębienie, poczucie niższości. nerwowość, frustracja, znudzenie – ale jak zmotywować się do wysiłku, kiedy zasilanie płynie z jego negacji?! Zapętlenie gotowe: więcej przyjemności = więcej negatywnych emocji związanych z zależnością lub uzależnieniem; mniej przyjemności = wzrastający niepokój i podświadomy lęk związany z utratą źródła przyjemności, nagrody, sensu życia. Ślepa uliczka.

I w ten sposób to, co istnieje po to, aby nam pomóc utrzymać równowagę, a więc dla naszej radości i szczęścia, zostaje wypaczone i zaczyna nam przynosić negatywne emocje. Zaczynamy maniakalnie korzystać z jednej formy zasilania, ignorując tę drugą. (Najczęściej zresztą kompensujemy sobie brak tworząc pojedynczy ekstremalny wyjątek od tej reguły, który staje się czynnością kompulsywną, ale to temat na odrębny tekst…)

Nie jesteśmy uczeni myśleć o sobie w kategoriach energii – a wystarczy prosta analogia do urządzenia z baterią: jeśli będziemy je używać bez ładowania, wcześniej czy później rozładuje się i przestanie działać; jeśli zostawimy w stałym ładowaniu, pojemność baterii też w końcu spadnie do zera. Jesteśmy naturalnie stworzeni do aktywności i odpoczynku, potrzebujemy zarówno dawać, jaki i otrzymywać, i mieć z tego wszystkiego radość. Jeśli tak nie jest, to znaczy, że nabyte przez nas przekonania faworyzują jedno z dwóch źródeł zasilania: albo przyjemność, albo satysfakcję, i świadomie musimy te przekonania skorygować, aby odzyskać radość z życia.

Zdrowy człowiek

Człowiek jest wewnętrznie zdrowy, kiedy trudne go nie zniechęca, tylko motywuje; kiedy zmiana budzi ciekawość, nie rozdrażnienie; kiedy krytyka wzmacnia, zamiast rozbić; kiedy marzenie o świętym spokoju zostaje zastąpione przez szukanie ujścia dla swojej kreatywności.

O intelekcie

W naszej rzeczywistości wyjątkowo cenimy jedną część człowieka: intelekt. 

Nie można zaprzeczyć, że intelekt jest potrzebny do świadomego zarządzania swoim życiem i rozwojem. Problem w tym, że intelekt rozwijany kosztem innych sfer staje się naszym wrogiem; aby był naszym wsparciem, musi grać w drużynie, współpracować z resztą obszarów naszego ja. Taki harmonijny rozwój jednak bardzo łatwo ulega zakłóceniu ze względu na specyfikę poszczególnych sfer.

Fizycznie dziecko właściwie rozwija się samo według naturalnego planu; emocjonalnie wpływamy na dziecko nieświadomie, co zazwyczaj przynosi opiekunom sporo wyzwań i co najmniej mieszanych uczuć; rozwój duchowy (nomen omen) pozostaje najczęściej niezauważany i nienazywany; za to rozwój intelektualny to prawdziwe eldorado dla rodziców chcących poczuć dumę z udanego potomka. Można nauczyć małe dziecko rozpoznawać kolory, litery czy marki samochodów; można wyuczyć je stolic państw czy nazw egzotycznych zwierząt albo posługiwania się telefonem, tabletem czy laptopem, możliwości są ogromne, dziecko chłonie wszystko jak gąbka.

Jeszcze raz podkreślam – nie chcę przez to powiedzieć, że rozwijanie intelektu to coś niewłaściwego. Chcę powiedzieć, że nadmierny rozwój intelektu względem innych obszarów niesie ze sobą daleko idące konsekwencje. 

Najważniejszą z nich jest to, że dziecko, które doświadcza uwagi, zachwytu i podziwu dorosłych ze względu na swoje osiągnięcia intelektualne, utożsamia się z tą częścią siebie, porzucając pozostałe, które nie otrzymują takich „głasków”. Uczy się zasługiwać na miłość będąc „mądrym”. Każde niepowodzenie intelektualne nie będzie odtąd zwykłą pomyłką, tylko tragedią (bo w jego odczuciu stawką jest utrata miłości), każda niewiedza czy wątpliwość będzie wzbudzać paniczny lęk przed odrzuceniem. Szkoda będzie czasu na rozwijanie fizyczności, a emocje próbujące ostrzec przed tym fałszywym przekonaniem o miłości zostaną uznane za wroga, którego trzeba pokonać za wszelką cenę. Efektem będzie chorobliwa ambicja i stały wewnętrzny konflikt, generujący nieustające negatywne emocje, próbujące przebić się do świadomości z informacją o zapisanym w umyśle błędzie.

Kolejną konsekwencją jest to, że intelekt to komputer przetwarzający dane, więc jeśli brakuje danych z części emocjonalnej, komputer nie działa właściwie, nie przynosi też spodziewanej kontroli nad akceptacją innych ludzi. Bycie intelektualnie „mądrym” nie zawiera w sobie rozumienia innych ludzi, ich emocji. Cierpią na tym relacje i rozwój społeczny, a więc i samopoczucie. Coś, co miało kontrolować miłość, teraz nam ją odbiera.

Co więcej – ten intelektualny komputer ma swoją wewnętrzną logikę, opiera się na dwóch głównych procesach: ocenianiu i porównywaniu. Biały czy czarny? Dobry czy zły? Lepszy czy gorszy? Komputer oznacza i segreguje, ale wycinając emocjonalny kontekst zwyczajnie się zapętla. Jeśli ta marka samochodu jest najlepsza, to dlaczego nie jestem ze swojego auta zadowolony? Skoro róże to najlepsze kwiaty, to dlaczego mi się nie podobają? Jeśli ta dieta jest najzdrowsza, to dlaczego mam mdłości na sam jej widok? Bez danych o tym, kim jestem, co lubię, czego potrzebuję – jak czuję – przynoszonych przez emocje mamy w głowie tylko mało użyteczne encyklopedie i dane statystyczne.

I finalna konsekwencja – im silniejsza jest przewaga intelektu nad pozostałymi częściami siebie, tym częściej posługujemy się językiem intelektu. Mówimy na przykład:„masz ładne buty”. To oceniający komunikat  z poziomu umysłu. Z poziomu emocji brzmiałby: „podobają mi się Twoje buty”. Język intelektu jest tak głęboko zakorzeniony w naszej kulturze, że wręcz trudno powiedzieć to inaczej – kiedy dziecko pokazuje nam swój rysunek, co mówimy? „Jaki ładny rysunek zrobiłeś”, „pięknie narysowałaś”, „super ci to wyszło”. Wierzymy, że im bardziej pochwalimy dziecko (ocenimy pozytywnie), tym lepiej będzie o sobie myśleć. Niestety to tak nie działa, każda ocena, i ta negatywna, krytyczna, i ta pozytywna, tworzą to samo: uzależniają od zewnętrznego potwierdzania swojej wartości i uczą oceniać. Dziecko porównuje swój rysunek z rysunkiem starszego brata, albo ilustracją w książce i zaczyna się złościć – bo nie wie, czy jest oszukiwane, czy „eksperci” są do niczego. Wystarczy jednak zamienić ocenę na wyrażenie swojej opinii (np. „podoba mi się jak narysowałeś tatę, tyle szczegółów zauważyłeś w jego ubraniu”, „jestem zaskoczona, że udało ci się narysować takie równe kółka”, „podobają mi się kolory, których użyłaś”), a dziecko dostaje prawdziwą informację – że ktoś widzi to tak, a ktoś inaczej; że jeden zwraca uwagę na szczegóły, a drugi na kolory; że jego rysunek niej jest ładny albo brzydki, tylko komuś się podoba, a komuś innemu nie; że nie jest dobrym lub złym rysownikiem, tylko czasem mu coś wychodzi, a czasem nie, jak każdemu.

Im silnej identyfikujemy się z umysłem, tym bardziej kategorycznie i oceniająco traktujemy innych. Mówimy na przykład, że ktoś jest „nienormalny”, bo zareagował żartem na wiadomość o poważnym wypadku. Gdybyśmy wiedzieli, że tak reaguje automatycznie w każdej trudnej, poważnej czy niepewnej sytuacji, bo jako dziecko rozśmieszając dorosłych unikał ich gniewu („zachowywał ich miłość”), czy nadal to słowo przyszłoby nam na myśl, „nienormalny”? Zrozumienie nie oznacza wcale akceptacji czyjegoś zachowania, wręcz przeciwnie – pomaga znaleźć taką reakcję, która pomoże tej osobie uświadomić sobie potrzebę zmiany. Oceniająca krytyka tego nie sprawi.

Ocenianie i porównywanie bez kontekstu emocjonalnego krzywdzi. Nauczeni przez swoich rodziców oceniającego języka umysłu, stosujemy go wobec własnych dzieci, a one potem przekazują to swoim dzieciom. I tak wszyscy żyjemy w rzeczywistości tworzonej przez intelekt, nieustannie oceniani i porównywani, w wyścigu kto będzie miał lepiej i więcej, choć w żaden sposób nie przekłada się to na nasze dobre samopoczucie. Bo czujemy się dobrze wtedy, kiedy wybieramy dla siebie to, co lubimy, co nam pasuje i smakuje, co poprawia nam nastrój i uszczęśliwia; nie wtedy, kiedy męczymy się w czymś czy z czymś, żeby zaimponować innym albo wzbudzić ich zazdrość, żeby otrzymać właściwą etykietkę, właściwą ocenę, czyjaś aprobatę.

Intelekt, który silnie dominuje nad innymi sferami, staje się wrogiem naszego dobrego samopoczucia, obraca się przeciwko nam i tym, z którymi wchodzimy w relacje – oceniając, porównując, kategoryzując, segregując nie tylko dane i rzeczy, ale również tak samo przedmiotowo traktując ludzi. W krańcowym przypadku intelekt odizolowany od pozostałych sfer tworzy osobowość psychopatyczną.

Intelekt, który wspiera inne sfery i pozostaje z nimi w równowadze, staje się najlepszym przyjacielem naszego dobrego samopoczucia, wspierając nas w rozumieniu siebie i innych ludzi, w budowaniu satysfakcjonujących relacji i podejmowaniu właściwych wyborów życiowych. Intelekt w harmonii z pozostałymi sferami tworzy osobowość empatyczną – zarazem wrażliwą i stanowczą, rozumiejącą i konsekwentną.

Być ważnym

Jedną z wielu rzeczy, których uczymy się o sobie w pierwszych latach życia jest to, czy jesteśmy ważni czy nieważni, a precyzyjniej – czy jesteśmy bardziej czy mniej ważni od innych ludzi.

Jeśli rodzice czy opiekunowie okazują radość z naszego istnienia, chwalą się nami i traktują nas w uprzywilejowany sposób, nabywamy przekonania, że jesteśmy ważniejsi od innych. Bycie szczególnie ważnym skleja się w dziecięcym umyśle z byciem kochanym; dlatego jako dorośli podświadomie dążymy do uzyskania tego poczucia uprzywilejowania, wyróżnienia. Komplementy czy podziw innych są odczuwane jako zapamiętana forma rodzicielskiej miłości, choć w tym przypadku mogą pochodzić z zupełnie odwrotnej intencji, np. chęci zmanipulowania nas, uzyskania naszej przychylności dla siebie w jakimś celu. Dopóki jednak bycie kochanym oznacza dla nas bycie ważniejszym od innych, dopóty każdy, kto tak nas traktuje, dla naszej podświadomości będzie pożądanym dostawcą „miłości” (choć tak naprawdę jedynie substancji uzależniającej).

Jeśli rodzice czy opiekunowie są skupieni na sobie i nie zauważają naszych emocji i potrzeb w pierwszych latach naszego życia, nabywamy przekonania, że jesteśmy mniej ważni od innych. Żadna ilość aprobaty, doceniania czy szacunku otrzymywanego później nie jest w stanie tego zmienić. Automatycznie puszczamy innych przed sobą, dosłownie i metaforycznie – ponieważ „ja” może zaistnieć tylko wtedy, kiedy najpierw pojawi się ktoś inny. Tak jak ludzie „ważni” potrzebują „nieważnych” do zapewniania ich o swojej ważności, tak osoby „nieważne” potrzebują tych „ważnych” jako punktu orientacyjnego, żeby w ogóle być, ponieważ ich miejsce jest ZA nimi. Muszą najpierw zadbać o innych, żeby mogli zadbać o siebie. Nakarmić kogoś, żeby mogli sami coś zjeść; zadowolić kogoś, żeby bez wyrzutów sumienia móc się uśmiechnąć; odgadnąć i zaspokoić czyjeś potrzeby, żeby mieć prawo poczuć swoje własne.

Bez względu na to, czy potrzebujemy innych po to, żeby karmili nasze ego, czy po to, żebyśmy mieli prawo nakarmić po nich siebie, żyjemy we współuzależnieniu, kształtowanym przez fałszywe przekonanie, że jedni z nas są ważniejsi/mniej ważni od pozostałych. 

Dlaczego bycie ważnym wprost lub pośrednio jest tak istotne? Bo za pomocą bycia ważnym lub dbania o ważnych próbujemy poczuć się kochani, choć działa to zupełnie na odwrót: kiedy czujemy się kochani, wtedy czujemy się ważni. 

Nieliczni tworzą przekonanie o byciu na równi ważnym z wszystkimi innymi członkami rodziny w dziecięcym doświadczeniu, większość z nas musi przeprogramować swoje – skrzywione w którąś stronę – automatyczne zapisy umysłu. Potrzebne są do tego dwa kroki: uznanie swojej ważności bez porównywania się do innych, bez kontekstu, oraz przećwiczenie tego w relacjach („nawet jeśli nikt mnie nie wyróżnia, jestem ok” lub „nawet jeśli nie zadbam najpierw o innych, mam prawo czuć się ok”).

Szeroko rozumiana miłość nikogo nie wyklucza, nie umniejsza ani nie wyróżnia kosztem innych. Będąc w relacji na bazie takiej miłości automatycznie jesteśmy dla siebie ważni, z definicji; dbamy o siebie i innych z takim samym zaangażowaniem. Rywalizowanie o wyróżnienie oparte na dominacji, tak jak i zasługiwanie na uznanie oparte na podporządkowaniu nie są miłością, bo skupiają się tylko na jednej stronie, umniejszając, lekceważąc tę drugą. Taka relacja jest bardziej układem stworzonym przez pasujące do siebie automatyzmy – może ona funkcjonować długo, ale pochłania energię zamiast ją wytwarzać, dlatego w najlepszym przypadku przynosi mieszane uczucia. Prawdziwe partnerstwo przynosi radość – informację o tym, że działamy w równowadze, z miłości do siebie i innych.

Dostarczanie i przetwarzanie

Czy liczy się to, co jemy, czy to, jak trawimy jedzenie? 
Każdy chyba się zgodzi, że to, co jemy jest paliwem dla naszego organizmu, więc ma to duże znaczenie, czy jemy mało przetworzone dary natury, zawierające dużą ilość składników odżywczych czy tzw. śmieciowe jedzenie, które dostarcza nam pustych kalorii. Ale już nie każdy zdaje sobie sprawę, że nawet najzdrowsze produkty nie gwarantują nam zdrowia, jeśli nasze trawienie nie działa jak należy, jeśli nie potrafimy właściwie przetworzyć jedzenia – tak, aby bez problemów się przyswoiło i nas zasiliło. Prowadząc siedzący i stresujący tryb życia, jedząc za dużo, dla towarzystwa, nie z głodu, doprowadzamy do tego, że nasz metabolizm się rozregulowuje, rozleniwia, i siła trawienia słabnie. Wtedy nawet najzdrowsze produkty zamiast nas zasilać, będą nas zatruwać jako błądzące po organizmie niedotrawione resztki.

Chcę przez to powiedzieć, że liczy się i materiał, i urządzenie do jego przetwarzania. Super maszyna nie zdziała cudów, jeśli nie ma na czym pracować, ale i najlepszy materiał na nic się nie przyda, jeśli nie ma go jak przetworzyć.

Nie inaczej jest z emocjami. Lubimy myśleć, że to inni ludzie czy sytuacje są odpowiedzialni za nasze emocje – że gdyby inni byli lepsi, milsi, to czulibyśmy się dobrze. I niewątpliwie to, co nas otacza, ma na nas wpływ; jest „jedzeniem”, które nas wzmacnia albo osłabia. Ale nasze samopoczucie nie zależy tylko od innych, od materiału, który dostajemy z zewnątrz. Zależy też od tego, jak potrafimy te emocje „strawić”, przetworzyć. I tak jak hartowanie fizyczne wpływa na poprawę trawienia jedzenia, tak też hartowanie emocjonalne wpływa na poprawę „trawienia” emocji. 

Hartowanie fizyczne to ruch, aktywność, wysiłek, świeże powietrze, głód; to budowanie zaufania do siebie, że nasze ciało jest sprawne, silne, wytrzymałe, zdolne do poradzenia sobie w trudnych warunkach. Hartowanie emocjonalne to budowanie zaufania do siebie, że nasza emocjonalność jest sprawna, silna, wytrzymała, zdolna do poradzenia sobie w trudnych sytuacjach.

Pierwszy czynnik, który kształtuje naszą fizyczną i psychiczną sprawność to predyspozycje i blokady, które przynosimy ze sobą na świat. Drugim jest to, co dostajemy od rodziców czy opiekunów: ich życzliwe wymagania powodują, że się hartujemy (fizycznie i emocjonalnie), ich nadopiekuńczość temu przeciwdziała. Jeśli jesteśmy traktowani jak zdrowi, silni, wytrzymali, tak uczymy się siebie widzieć. Z zaufaniem do siebie podchodzimy do wyzwań i przekraczamy swoje ograniczenia, rozwijamy się. Jeśli jesteśmy traktowani jak słabi, chorzy, nadwrażliwi, też tak uczymy się siebie widzieć. Nie mając zaufania do swoich możliwości nawet nie próbujemy, nie trenujemy, więc i nie doświadczamy satysfakcji, nie rozwijamy się. To, jak jesteśmy traktowani ma zazwyczaj nadrzędną moc nad tym, co ze sobą przynieśliśmy na świat – przykładem niech będzie Nick Vujicic, który mimo braku wszystkich czterech kończyn prowadzi bardziej satysfakcjonujące życie niż niejedna pełnosprawna osoba.

Nasze urządzenia do przetwarzania jedzenia i emocji ustawiają się zatem na jakiejś (wyznaczonej przez wspomniane wyżej czynniki) pozycji i dyktują nam, co jesteśmy w stanie strawić. Podświadomie wybieramy z zewnątrz to, co pasuje do naszej „maszynerii” wewnątrz: i jedzenie, i emocje. Ci, którzy przekroczyli wiele granic i przeżyli, mają tendencję do szarżowania („nic mi nie zaszkodzi”); wybierają toksyczne jedzenie czy emocje, jakby chcieli znaleźć to, co w końcu ich zabije, określi tę nieprzekraczalną granicę. Ci, którzy zatrzasnęli się w przekonaniu o swojej nadwrażliwości i niedomaganiu, sięgają po to, co lekkie, łatwe i przyjemne („szkodzi mi wszystko”), nakładając sobie coraz to nowe ograniczenia i skazując na fizyczną lub emocjonalną wegetację. Ci, którzy mają zaufanie do swojej fizyczności czy emocjonalności, reagują zgodnie ze swoim bieżącym samopoczuciem; kiedy czują się dobrze, stawiają sobie wyzwania, kiedy czują się osłabieni, opiekują się sobą, regenerują się – i wybierają z zewnątrz to, co im w tym pomaga.

To, po co podświadomie sięgamy dla siebie jest informacją o tym, jak myślimy o sobie, o swoich „maszynach przetwarzających” w różnych obszarach siebie. Gdzie nie czujemy się wartościowi, tam mało odżywczo (a czasem wręcz śmieciowo) siebie traktujemy, co nas wtórnie osłabia. 

Liczy się to, co dostajemy z zewnątrz, i to, jak to przetwarzamy. Wierzymy, że wystarczy zmienić to, co na zewnątrz, żeby poczuć się lepiej – ale to nie działa, jeśli nasze przetwarzanie szwankuje. Usprawniając jednak to, co wewnątrz, automatycznie przyciągamy do siebie z zewnątrz to, co nas wspiera. Zmieniając myślenie o sobie, zmieniamy to, co dzieje się wokół nas, nie na odwrót.

Uczucie bazowe

W ciągu pierwszych lat życia, na podstawie doświadczeń i obserwacji, umysł dziecka tworzy swój obraz świata -– tak indywidualny i niepowtarzalny jak linie papilarne. Zostają tam zapisane przekonania na temat wszystkiego, z czym się zetknęliśmy: jacy jesteśmy (bo tak o nas mówią), jacy są inni, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, jakie jest życie, i czego się można od niego spodziewać.

Relacje z opiekunami, jakich doświadczyliśmy, stają się wzorcem dla wszystkich innych późniejszych relacji i naszej postawy wobec świata w ogóle. Decydują o tym, czy będziemy się przed życiem bronić, czy mu się przeciwstawiać; decydują o tym, czy uwierzymy, że można wszystko osiągnąć manipulacją, prowokacją czy podporządkowaniem się; i o tym, czego powinniśmy oczekiwać jako standardowego zachowania innych: ataku, wykorzystania czy wsparcia.

Im bardziej nieprzyjazne mieliśmy doświadczenia, tym więcej mamy negatywnych przekonań o życiu, które automatycznie stają się samospełniającymi przepowiedniami. A im więcej w nas tych negatywnych przekonań, tym bardziej usztywniona i obronna staje się nasza ogólna postawa życiowa. 

Na podstawie tych wczesnych doświadczeń tworzy się także coś w rodzaju bazowego stanu emocjonalnego – stałe uczucie w tle, które pojawia się niczym wzorcowe ustawienie wtedy, kiedy nie przysłaniają go bieżące emocje. Jest to spokój lub niepokój. 

Spokój istnieje w nas wtedy, kiedy, mówiąc obrazowo, nauczyliśmy się stać elastycznie na dwóch nogach: możemy na jednej tak samo jak na drugiej, i dlatego stojąc na obu czujemy się pewnie i bezpiecznie. Jedna z tych „nóg” to zaufanie do siebie, druga – zaufanie do innych. Jeśli nasze doświadczenie nauczyło nas wiary w siebie i wiary w innych w tym samym stopniu, to idziemy przez życie w równowadze, a naszym wzorcowym stanem emocjonalnym jest spokój: wiemy, że sobie poradzimy, a jeśli nie, możemy liczyć na pomoc innych ludzi.

Zazwyczaj jednak nasze doświadczenie powoduje, że używamy bardziej (czasem zdecydowanie bardziej) tylko jednej „nogi”. Jest to konsekwencja naszych pierwszych, najważniejszych relacji z opiekunami. Nadmierne rodzicielskie dawanie powoduje, że dziecko uczy się ufać innym, ale staje się zależne, niesamodzielne, słabe. Nadmierne rodzicielskie wymaganie wykształca w dziecku wiarę w swoje umiejętności i siły, ale pozbawia go zaufania do innych. W obu przypadkach bazowym uczuciem staje się niepokój, wynikający z poczucia, że albo musimy kontrolować innych, żeby zawsze byli do naszej dyspozycji, albo sami musimy być do czyjejś dyspozycji; że możemy polegać tylko na innych, albo tylko na sobie. Czyli jedna noga jest sprawna i chce iść do przodu, druga ledwie się porusza i nas blokuje: nie możemy ani na chwilę zaznać spokoju, bo musimy w napięciu kontrolować, czy nie upadniemy. Dlatego stale, niemal podprogowo, towarzyszy nam uczucie niepokoju, napięcia.

Warto przyjrzeć się własnym przekonaniom na swój temat i na temat innych ludzi oraz pozwolić sobie poczuć to, co skrywa się pod wszystkimi bieżącymi emocjami. Jeśli oba odbiorniki – i umysł, i czucie – mówią to samo, warto spróbować uwolnić zablokowaną „nogę”, żeby odzyskać radość ze sprawnego spaceru przez życie, ze spokojem w tle, pozwalającym na otwarte doświadczanie tego, co dzieje się tu i teraz.

A gdyby tak…?

Ciało jest naszym pojazdem do podróżowania przez życie. Jeżeli zanadto skupimy się na jego wyglądzie, a zapomnimy o przeglądach technicznych, to możemy utknąć podczas swojej podróży. Tym bardziej, jeśli nie dbamy o niego wcale, a mocno wykorzystujemy. 

Umysł jest naszą nawigacją. Wgrane dane mają nas przeprowadzić jak najsprawniej z jednego punktu do drugiego. Jeśli unikamy aktualizowania danych, nawigacja może nas wyprowadzić w pole albo kazać wjechać do jeziora czy pod prąd – słowem stworzyć realne zagrożenie zamiast ułatwić podróż.

Emocje są kontrolkami w naszym pojeździe. Zielone sygnalizują nam, że wszystko działa i mamy kontynuować podróż, czerwone informują o awarii i potrzebie naszej interwencji. Jeśli próbujemy je zasłonić, wyłączyć albo zbagatelizować, grozi nam uszkodzenie pojazdu lub nawigacji, niedotarcie do celu.

Cel podróży to duchowość – odpowiedź na pytania: po co jedziemy, co chcemy zobaczyć, dlaczego akurat tam. Bez tego wycieczka zamienia się w jeżdżenie w kółko po znanych drogach aż skończy się paliwo.

Każda część naszego „ja” ma swoje zadanie i jest zależna od pozostałych. Nie można żadnej z nich zastąpić inną. A jednak to robimy, zranieni w dzieciństwie brakiem akceptacji opiekunów dla swojego pojazdu, jego nawigacji, kontrolek czy miejsca, które chcemy zobaczyć. Uczymy się żyć wyłączając tę zarażoną lękiem część siebie. Czasem ukrywamy swój pojazd w krzakach i udajemy, że go nie mamy, że poruszamy się na piechotę. Czasem wyłączamy nawigację i jedziemy przed siebie na oślep, mając nadzieję, że „jakoś to będzie”. Czasem przykrywamy albo niszczymy kontrolki, żeby nas nie straszyły, choć wtedy nie wiemy, co się dzieje. Czasem odcinamy się od pytań „po co?”, „dlaczego?”, „kim jestem?” i próbujemy realizować swoje życie według cudzych map i scenariuszy. W każdym przypadku maksymalnie utrudniamy sobie życie, blokując coś, co jest nam potrzebne.

Wydaje nam się, że możemy zastąpić tę nieudaną część siebie przez podwójne wykorzystanie innej. Czasem popisujemy się możliwościami czy wyglądem swojego pojazdu, ignorując fakt, że donikąd nie jedzie. Czasem przerabiamy swoją nawigację na sztuczną inteligencję, która teoretycznie wie wszystko, tylko nie ma dostępu do aktualnych danych. Czasem tak modyfikujemy kontrolki, że nie świecą nawet przy awarii, choć pojazd i nawigacja się psują. Czasem tak brniemy w tworzenie własnej filozofii życiowej, że staje się baśnią i traci kontakt z rzeczywistością, w której de facto żyjemy. W każdym przypadku tworzymy nadmiar, który nam szkodzi równie jak ten posiadany w naszym mniemaniu brak.

Dopóki widzimy siebie przez pryzmat słabej i silnej strony, dopóty nasze relacje z innymi oparte są na wymuszaniu wzajemnego podziwu i adoracji, rzadziej współczucia. Chodzi o to, żeby kogoś tak oczarować swoim pojazdem albo celem podróży, żeby z wrażenia naprawił nam nawigację albo przejrzał kontrolki. Albo żeby kogoś tak oczarować super-nawigacją albo sztuczkami z kontrolkami, żeby sprawdził nam pojazd i powiedział, gdzie jechać. Generalnie trzeba innych zachwycić, wzbudzić ich podziw swoją mocną stroną, albo obudzić ich współczucie i chęć zaopiekowania się naszą słabą stroną. To bardzo czasochłonne i energochłonne zajęcie, wciąż trzeba porównywać siebie i innych, oceniać swoje szanse, planować strategię kontroli zachowania innych ludzi.

A gdyby tak całą energię skierować na własny pojazd, swoją nawigację, osobiste  kontrolki i indywidualny cel podróży? I po prostu komfortowo jechać przed siebie, ciesząc się bezwarunkowym towarzystwem tych, którzy tak samo jadą w tę samą stronę…?

O emocjonalnej dojrzałości

W procesie wychowania i socjalizacji rozwijamy pewne części siebie bardziej niż inne. Dzieje się to w zależności od wsparcia i wymagań naszego otoczenia, szczególnie osób dla nas ważnych. Gdzieś przesuwamy swoje granice kosztem innych osób, bo nam na to pozwalają. Gdzieś indziej oddajemy swoje „terytorium” pod cudzym naciskiem, czyjąś presją. Im mniej wewnętrznie zrównoważeni są ludzie, którzy nas otaczają, tym bardziej my sami uczymy się funkcjonować w taki sam sposób. Niezależnie od tego, czy naśladujemy innych czy im się przeciwstawiamy, zamykamy siebie w schemacie, który ma dwa skrajne końce, dwie skrajne role: reagujemy jak zależne dziecko, albo mający władzę rodzic. Wykonujemy albo wydajemy polecenia. Puszczamy innych przodem albo wpychamy się przed nich. Jesteśmy albo ofiarami albo agresorami. Krzyczymy albo płaczemy. Słuchamy innych albo mówimy o sobie. Zagadujemy na śmierć albo milczymy. Pędzimy bez tchu albo śpimy. Robimy wszystko naraz albo padamy i tkwimy w bezruchu. Żądamy cudzego albo oddajemy własne. Atakujemy albo się bronimy. 

Miotamy się pomiędzy zwycięstwem a porażką i nic nie przynosi nam spokoju ani dobrego samopoczucia. Narasta jedynie zmęczenie i rozczarowanie. Te emocje mówią nam, że działamy w schemacie „lepszy – gorszy”, „zwycięzca – przegrany”. Jest to wbrew naszej naturze, która każe nam szanować siebie i innych na równi.

Silne jednorodne wzorce w dzieciństwie prowokują nas do przeciwstawiania się im. Szukamy ich odwrotności, drugiego ekstremum, stwarzamy rozbieżności. Rozbieżne wzorce już same w sobie powodują sprzeczne przekonania i funkcjonowanie w skrajnych rolach. Przerzucamy się z jednego krańca w drugi, jakbyśmy w różnych sytuacjach (wobec różnych „wyzwalaczy”) używali różnych tożsamości. To bardzo męczące, wyczerpujące energetycznie i emocjonalnie. Jednocześnie jest jednak konieczne, żebyśmy poznali swoją wszechstronność i zdali sobie sprawę z możliwości wyboru swojego zachowania (mogę tak i tak, umiem tak i tak). Jeśli to sobie uświadomimy, możliwe staje się wyjście poza ten schemat, znalezienie równowagi.

Jeśli uda nam się zaobserwować, gdzie zachowujemy się jak emocjonalne dziecko (bezbronna ofiara innych ludzi i okoliczności), a gdzie jak emocjonalny rodzic (nadużywający kontroli), to możemy przestać pełnić te nienaturalne role, które przysparzają nam mnóstwa negatywnych emocji. Wystarczy uświadomić sobie, że bez względu na stare zapisy w naszym umyśle, w rzeczywistości nie jesteśmy już dziećmi (nikt nie ma nad nami kontroli, jeśli jej komuś nie oddamy) i nie jesteśmy wobec innych ludzi „rodzicami”, bo de facto nie mamy nad nimi władzy, a nawet żadnego prawa, żeby decydować za nich, pouczać ich czy chronić, działać za nich, w ich imieniu. Kiedy zadamy sobie pytanie „kim jestem?” i odkryjemy, że w rzeczywistości to my i tylko my mamy władzę nad sobą i tym samym kontrolujemy własne życie, to przestajemy utożsamiać się z tymi rolami znanymi z dzieciństwa,  stajemy się autonomiczni, zrównoważeni, stabilni – dorastamy emocjonalnie. Nauczenie się tej nowej roli wymaga uważności – żeby „złapać się” na emocjach i reakcjach z poziomu dziecka czy rodzica, oraz treningu – żeby zmienić tę reakcję wbrew swoim automatyzmom. 

Na przykład jeśli ktoś zachowuje się wbrew naszym oczekiwaniom, a my demonstrujemy swoje emocje fochem, płaczem, wykrzykiwaniem swoich żali, wygłoszeniem kazania czy wywieraniem presji, to nie ma w tej relacji partnerstwa, jest zmienny układ rodzic-dziecko (zamiana ról może się dokonywać nawet w trakcie jednej wymiany zdań, choć najczęściej w danej sytuacji jedna osoba reaguje z poziomu dziecka, druga z poziomu rodzica, a w innej sytuacji może być odwrotnie). Jeśli potrafimy nazwać swoje emocje (jestem rozczarowany/a, mam poczucie krzywdy, czuję się rozżalona/y, jestem wściekły/a, itd.) i zrozumieć skąd pochodzą (czy odzywa się w nas bezsilne dziecko – ofiara innych lub zlekceważony, urażony rodzic tracący kontrolę), to taka autodiagnoza jasno nam pokaże, że nasz umysł nie zaktualizował się do tego, co jest – do roli dorosłego, do bycia partnerem dla innych ludzi. Musimy go przeprogramować „ręcznie” – dać sobie doświadczenie, że postawa partnerska (samoświadomość i aktywne wybieranie) opłaca się emocjonalnie znacznie bardziej niż tkwienie w starych rolach, które odbierają nam moc (każą czekać na litość innych lub popychają do ich kontrolowania).

Gdyby przyjrzeć się z boku, to większość naszych interakcji cechuje komunikacja z roli dziecka lub z roli rodzica. Są tam dziecięce emocje (bezradność na zmianę z próbami kontrolowania sytuacji) i dziecięce przekonania (że na nic nie mamy wpływu, albo że możemy mieć wpływ jedynie poprzez jakąś formę przemocy). Takie relacje nie są satysfakcjonujące i zawsze przynoszą lub pozostawiają negatywne emocje, „emocjonalnego kaca”. 

Kiedy świadomie zobaczymy w sobie osobę dorosłą, niezależną, dokonującą wyborów i ponoszącą konsekwencje tych wyborów, zyskujemy prawdziwy wpływ na swoje życie i możemy tworzyć relacje partnerskie z innymi ludźmi. Oznacza to, że nie szukamy winy na zewnątrz siebie, w innych ludziach i sytuacjach, a przyglądamy się swoim wewnętrznym sterownikom („jak mogę to zrobić inaczej”); że bierzemy odpowiedzialność za wszystko, co robimy, i uczymy się na swoich błędach; że nie obarczamy innych swoimi negatywnymi emocjami, tylko próbujemy je zrozumieć i wykorzystać do poprawy swojego samopoczucia; że uczymy się komunikować z innymi jasno i otwarcie; że szanujemy zarówno siebie, jak i innych, przyznając obu stronom te same prawa, jeden standard. 

Dojrzewając emocjonalnie zamieniamy nieaktualne przekonanie „mogę być dzieckiem albo rodzicem” na „jestem dorosły i niezależny”; przekonanie „mogę wygrać albo przegrać” na „możemy współpracować”; przekonanie „jestem ważniejszy/mniej ważny” na „jesteśmy jednakowo ważni”. Jest to przejście od dziecięcego „ja” do dojrzałego „my”. Tam prowadzą nas nasze emocje, jeśli zechcemy i nauczymy się ich słuchać. Niektórzy docierają do takiej dojrzałości emocjonalnej jeszcze przed osiągnięciem dorosłości, inni nie dorastają do partnerstwa nigdy, bez względu na wiek metrykalny.

Ciastko

Kiedy dzielimy się z kimś ciastkiem na pół, obie osoby czują się szczęśliwe. Połowa ciastka, którą jemy, satysfakcjonuje nasze ciało, druga połowa (dana lub otrzymana), satysfakcjonuje naszą duszę. Umiejętność dbania o siebie i innych jednakowo powoduje pozytywne emocje, dobre samopoczucie i wewnętrzną harmonię pomiędzy siłą i troskliwością, między „tak” i „nie”.

Jednak dziecięce doświadczenia (nadmiar serca lub umysłu u rodziców) zniekształcają uczenie się tej równowagi, w efekcie czego później jedni zjadają całe ciastko sami, bo ich umysł przejął kontrolę nad sercem (empatią); drudzy oddają całe ciastko innym, bo ich serce przejęło kontrolę nad umysłem (instynktem samozachowawczym). 

I tak się potem ludzie dobierają, żeby odtworzyć rodzinne wzorce: ci, co zjadają całe ciastko potrzebują tych, co oddają całe ciastko, i vice versa. Umysły ich dzieci zapisują jeden z obserwowanych wzorców i szukają partnera, który do niego pasuje – i tak idea dzielenia ciastka na pół pozostaje dla większości bajkową teorią, a ludzie próbują sobie udowodnić, że z pełnym brzuchem i pustym sercem lub pełnym sercem i pustym brzuchem można czuć się szczęśliwym… tylko widocznie trzeba jeszcze więcej zjeść lub jeszcze więcej oddać…