Wiele dzieci jest karanych w dzieciństwie za wyrażanie siebie, swoich uczuć i potrzeb. Dorastając zachowują oni w sobie przekonanie o tym, że nie mogą ujawnić swojego ja, swojej prawdziwej tożsamości w relacjach z innymi ludźmi, bo spotka się to z ich dezaprobatą, odrzuceniem bądź naciskami do zmiany. Jak głęboka relacja może powstać między dwojgiem ludzi o takim doświadczeniu i takim przekonaniu…?
Jak wiadomo, istnieją dwa sposoby motywowania: za pomocą kija i za pomocą marchewki.
Jeden i drugi sposób ma tyle samo zwolenników, co i przeciwników, i każdy ma swoje argumenty na to, co działa lepiej. Jednak tak postawione pytanie: czy lepiej działa kij czy marchewka, jest jak pytanie, czy lepsze są opony letnie czy zimowe do samochodu. Nie da się na nie odpowiedzieć bez uściślenia: zależy kiedy, zależy gdzie.
W obszarach, gdzie dostawaliśmy dużo „marchewki” od rodziców, czujemy się słabi i zależni – tam „więcej marchewki” nie działa, nie wzmacnia, jedynie coraz bardziej uzależnia. Aby poczuć się silnym, niezależnym, potrzebujemy się sprawdzić, przetestować, praktycznie zaprzeczyć tej słabości, w którą uwierzyliśmy. A nie opuścimy swojej strefy komfortu dla najokazalszej marchewki, zmusi nas do tego jedynie „kij” – wymagania, wysiłek, ból, a czasem dopiero przewlekłe cierpienie.
W obszarach, gdzie w doświadczyliśmy „kija” i dzięki temu staliśmy się silni, poczuliśmy swoją moc, „marchewka” perfekcyjnie spełnia swoją, otwierając nam kolejne i kolejne drzwi.
Jeśli więc mamy wrażenie, że los motywuje nas kijem, to znak, że na tym polu potrzebujemy rozbić swoje mentalne kajdanki, uwolnić się od fałszywych przekonań, uwierzyć w siebie, poczuć swoją siłę. Tam, gdzie to zrobi(liś)my, los rozdaje marchewki 😉
Chcemy, żeby inni karmili nas swoją miłością, i wciąż czujemy jej głód. Im więcej dostajemy, tym więcej jej potrzebujemy, jakby to wszystko wpadało w czarną dziurę. Bo inni nie są po to, żeby nas karmić – mają nas tylko zainspirować jak mamy nauczyć się kochać siebie samych. Wtedy przestajemy być głodni.
Nie to jest dobre dla kogoś co jest dobre, tylko to, czego potrzebuje.
Rodzic pamiętający, że bywał głodny przekarmia swoje dziecko. Otyłe dziecko nie staje się szczęśliwe dlatego, że nakarmiło wspomnienie głodu swojego rodzica.
Rodzic, który miał nadmiar towarzystwa w ciasnym mieszkaniu, gdzie mieszkały razem trzy pokolenia dąży do zbudowania wielkiego przestronnego domu, gdzie każdy będzie miał swój kąt tylko dla siebie. Dziecko nie staje się jednak automatycznie szczęśliwe, spędzając całe dnie samotnie za zamkniętymi drzwiami swojego pięknie urządzonego pokoju, bez kontaktu z zapracowanym tatą.
Zaspokajanie potrzeb rodziców za pomocą dzieci sprawia, że dzieci stają się nieszczęśliwe, bo ich prawdziwe potrzeby nie zostają zaspokojone. Kiedy dorosną, znowu dadzą swoim dzieciom nie to, czego będą potrzebowały, ale to, czego im samym brakowało w dzieciństwie.
Uzależniamy się od różnych rzeczy – od alkoholu po aprobatę. Zawsze z tego samego powodu – żeby zyskać iluzję kontroli nad tym, co czujemy.
Nikt jeszcze nie wyleczył kogoś uzależnionego, dając mu więcej tego, czego żąda. Dlatego dajmy innym to, czego potrzebują, nie to, czego chcą. Bo dając im to, czego chcą, stajemy się współuzależnieni; dając im to, czego potrzebują, pomagamy im zdrowieć.
Dzieci przejmują sposób myślenia opiekunów – te wychowane w atmosferze niedostatku dawania mają w dorosłym życiu tendencję do umniejszania swoich potrzeb; te wychowane w nadmiarze dawania – do wyolbrzymiania ich. Co ciekawe, nie ma to związku z materialną wartością czy ilością rzeczy, które dzieci dostają, a jedynie z ogólną postawą rodzica, z jego przekonaniami.
Jeśli rodzic wyznaje filozofię „nie możesz dostać pewnych rzeczy” i autorytarnie decyduje jakich, dziecko przejmuje to przekonanie – łatwo godzi się na ograniczenia, ale nie uczy się zaspokajania swoich prawdziwych potrzeb; inni o nich decydują, także później w dorosłym życiu. Jeżeli rodzic chce coś dziecku wynagrodzić (najczęściej z poczucia winy), podąża za filozofią „moje dziecko dostanie wszystko” – co sprawia, że w dorosłym życiu takie dziecko nie potrafi zdefiniować swoich realnych potrzeb i każde nawet niewielkie ograniczenie odczuwa jako dyskomfort i odrzucenie.
Być sobą znaczy słuchać swoich naturalnych uczuć i potrzeb, rozumieć je. Odpoczywać, żeby zebrać siły, nacieszyć się pięknem chwili. Wysilać się, kiedy na czymś nam zależy. Odpuszczać, kiedy coś dzieje się kosztem nas samych. I nie odpuszczać, kiedy paraliżują nas własne lęki. Nie bać się mówić, co się czuje i myśli. I nie mówić co się czuje i myśli, jeżeli inni wykorzystują to przeciwko nam. Być sobą to nie wstydzić się siebie. I nie narzucać siebie innym. Po prostu być – bez wzorców, schematów, przymusów, bez zasługiwania i bez walczenia, bez zaglądania w lustro ludzkiej akceptacji. Po prostu być – rzecz najtrudniejsza w życiu. I najbardziej satysfakcjonująca; bo naturalna.
Miłość jest wtedy, kiedy rodzic na podstawie doświadczenia wyznacza bezpieczny obszar i pozwala dziecku wybierać w tym zakresie, co stale się zmienia w zależności od wieku dziecka i okoliczności. Wtedy dziecko uczy się i podporządkowania dla bezpieczeństwa, i decydowania dla swojego rozwoju.
Kiedy rodzic decyduje autorytarnie, co dziecku wolno w każdym zakresie, nie pozwala rozwinąć się tożsamości dziecka; konsekwencją takiego podejścia jest jakaś forma buntu dziecka w obronie siebie, podważanie autorytetu innych ludzi.
Kiedy rodzic pozwala decydować dziecku o wszystkim, naraża go na fizyczne niebezpieczeństwo i odrzucenie emocjonalne przez innych; konsekwencją takiego podejścia jest izolacja i zagubienie dziecka, wewnętrzny chaos i głęboka zależność od innych ludzi.
Ale zdarza się także, że rodzic wyznacza bezpieczny obszar, dając iluzję wyboru, ale jednocześnie silnie wywiera wpływ na decyzje, które dziecko ma podjąć, de facto nie pozwalając mu na to. Wtedy dziecko nie ma z czym walczyć („mówią, że dają mi wybór”), ale i nie może siebie wyrażać wybierając po swojemu („wiedzą lepiej co dla mnie dobre”), zostaje zablokowane na obu frontach. Buntuje się zatem przeciwko sobie i izoluje od innych, którzy nie rozumieją jego potrzeb – zostaje całkowicie samo: bez siebie, bez innych i bez automatyzmu kierującego go w stronę przeciwnego doświadczenia czyli rozwoju.