Życzenia do losu

Jest taki dowcip o człowieku od lat codziennie modlącym się „Panie Boże, daj mi wygrać na loterii” tak żarliwie, że w końcu Bóg się odzywa: „Daj mi szansę, kup los”. Niech to będzie wstęp i kontekst do dzisiejszego tekstu o szczęściu i spełnianiu życzeń 🙂

Większość ludzi uważa, że los jest głuchy na nasze życzenia. Ja mam taką teorię, że los/Bóg/Wszechświat spełnia nasze życzenia, ale spełnia je tak dosłownie, że ich nie rozpoznajemy. W końcu mamy spore problemy z komunikacją między sobą, cóż więc dziwnego, że występują też zakłócenia komunikacji z Wszechświatem…

Po pierwsze, nasze niskie poczucie własnej wartości i nieświadomie przejęte wzorce sprawiają, że chcemy dla siebie czegoś, co do nas nie pasuje, co nie zgadza się z naszą prawdziwą naturą, z naszymi autentycznymi potrzebami. Przykładem mogą być córki alkoholików, bardzo często wybierające partnerów życiowych, którzy okazują się alkoholikami. 

Przejaskrawiając – gdybyśmy wierzyli, że jesteśmy kurami, chcielibyśmy ziarna i dżdżownic, tylko czy to by nas uszczęśliwiło…? Ale pomstujemy nie na swoje wybory, a na los, że widocznie ziarno paskudnej jakości i dżdżownice żylaste…

Po drugie, tworząc życzenia, opieramy się głównie na umyśle, czyli na jego konkretnych skojarzeniach. Te skojarzenia każą nam chcieć czegoś, co tak naprawdę samo w sobie nie ma mocy uszczęśliwienia nas. Fajnie jest mieć pieniądze czy urodę czy cokolwiek innego, ale nie jest to w stanie zapewnić nam stałego dobrego samopoczucia, wyrównać negatywnych emocji płynących z innych sfer. Ale każdy obrazek losowo połączony w naszym umyśle z przekonaniem „tak wygląda szczęście” każe nam desperacko tego pragnąć, tworzyć z tego warunek dla bycia szczęśliwym. Zaprogramowani reklamami i cudzymi historiami wskazujemy kolejne rzeczy, sytuacje czy osoby, które mają nam przynieść szczęście, a kiedy tego nie robią, czujemy się oszukani. Nie przez siebie, przez los. A co los winien, że nie wiemy co nas uszczęśliwi, że testujemy kolejne obrazki zamiast iść za tym, co tu i teraz sprawia, że czujemy się dobrze? 

Kiedy wspomniana wyżej córka alkoholika uzna, że partner alkoholik nie jest tym, o czym marzyła, odchodzi od niego i formułuje życzenie do losu „mam tego dość, chcę kogoś, kto nie będzie pił i zachowywał się agresywnie”. Spotyka więc na swojej drodze takiego partnera, który de facto też nie tworzy z nią partnerskiej relacji, bo zgodnie z jej życzeniem jest przeciwieństwem poprzedniego – jest bierny, podporządkowany, wycofany, nie ma swojego zdania i nic sobą do związku nie wnosi poza fizyczną obecnością. Czy to ją uszczęśliwi, czy o tym marzyła?

Po trzecie, komunikat jest czytelny, kiedy jest spójny. Czasem kiedy komunikujemy się między sobą, treść mówi co innego, ton głosu co innego, a mowa ciała (mimika, gesty, postawa) co innego, trudno odgadnąć prawdziwą intencję mówiącego. Jeśli chcemy czegoś przez umysł (dochodzimy do wniosku, że to będzie dla nas dobre), może to być niezgodne z naszą hierarchią wartości, albo możemy się bać swoich emocji z tym związanych, albo zwyczajnie nie potrafimy uwierzyć, że to możliwe, więc blokujemy działania, które prowadzą do spełnienia życzenia (jak w wyżej zacytowanym dowcipie: chcę wygrać, ale nie wierzę, że to możliwe, więc nawet nie kupuję losu, tylko powtarzam sobie/innym/losowi, że chcę, marzę, potrzebuję). Nasza przykładowa córka alkoholika może mówić, że pragnie idealnego partnera, a nawet fizycznie go szukać, ale jeśli jest zmieszana, kiedy ktoś traktuje ją z szacunkiem, jeśli myśli o sobie jak o osobie gorszego gatunku, jeśli ma ukryte przekonanie, że nie istnieją związki partnerskie, że nie można być w stałej dobrej relacji z drugim człowiekiem –  to tak naprawdę wysyła sprzeczne sygnały.

Kiedy każda część nas mówi co innego, to generalnie, całym sobą, mówimy „nie wiem”, „waham się”, „mam wątpliwości”. Zatem Wszechświat czeka, zgodnie z naszym nieświadomym życzeniem.

Podsumowując, w kwestii wypowiadania życzeń do losu trzeba sobie uświadomić pewną kwestię. Nasze doświadczenie z najwcześniejszych lat życia staje się naszym naszym standardem, wzorcem, miarą dla wszystkiego innego, co nas później w życiu spotyka. To, czego doświadczyliśmy osobiście lub byliśmy świadkami, ustala naszą indywidualną definicję w każdym temacie: czy standardem jest zdrowie czy choroba, bieda czy bogactwo, cierpienie czy przyjemność, porozumienie czy walka, „ja” czy „my”, i tak dalej. Ważne jest, żeby sobie uświadomić te standardy – co dla mnie jest „normą”? Czy przemoc zaczyna się od bicia, wyzwisk czy podniesionego głosu? Czy dobrobyt to mieć na chleb, na czynsz, czy na podróż dookoła świata? Czy sukces to uznanie szefa, podziw znajomych czy posiadanie fanów na całym świecie? I tak dalej. Dlaczego to ważne? Bo to jest nasz poziom „0”, miejsce startu. A umysł puszcza nas tylko o jeden poziom dalej, tylko tyle tak naprawdę uznajemy za realne, możliwe do spełnienia. Kobieta maltretowana przez partnera nie marzy o podziwianiu zachodu słońca z ukochanym na Bali – marzy o tym, żeby nie była bita, upokarzana, wyzywana; marzy o spokoju, bezpieczeństwie. Ktoś chory na przewlekłą chorobę ograniczającą życie nie marzy o zdobywaniu górskich szczytów ani zwycięstwie w maratonie – marzy o jakiejkolwiek sprawności, uwolnieniu się od leków i bólu. I odwrotnie – ktoś wychowany w luksusie nie planuje wydatków na następny miesiąc, tylko spełnia kolejne materialne marzenia. Dziecko dorastające w rodzinie naukowców nie zastanawia się, czy wybrać szkołę średnią czy branżową, tylko w jakiej dziedzinie zrobi doktorat. 

Umysł bazuje na naszym doświadczeniu, i każe nam odtwarzać to, co zna, z niewielkim odchyleniem, z małą tolerancją. Pozwala jedynie na ewolucję – powolną zmianę w wybranym kierunku, w tempie jeden szczebel na drabinie wzwyż; nieważne, czy chodzi o finanse, karierę, relacje z innymi czy inną sferę. Wzorzec zapisany w umyśle czuwa, żebyśmy nie przekroczyli wyznaczonej linii. I słuchając dyktatury swojego umysłu, jego logiki, nie jesteśmy w stanie tej granicy przeskoczyć. Wtedy mają sens powiedzenia „jaki rodzic, takie dziecko”, „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, „natura ciągnie wilka do lasu” itp.

Założę się, że w tym momencie wiele osób pomyśli: „ale nieprawda, przecież są przykłady cudownych odmian losu, ludzi, którzy z niczego doszli na szczyt czy wyzdrowieli ze śmiertelnej choroby”. To fakt 🙂 Ale nie wtedy, kiedy opieramy się na umyśle, jego logice i doświadczeniu. Tak dzieje się wtedy, kiedy potrafimy odsunąć głos umysłu na drugi plan i zawierzyć temu drugiemu głosowi, zwanemu czuciem, intuicją, głosem duszy, wiarą. Dzięki niemu jednostka i świat są zdolne nie tylko do ewolucji, ale i do rewolucji, do zmian o 180 stopni, do gigantycznych skoków rozwojowych. Tam, gdzie nie zatrzymują nas blokujące wiarę przekonania, jesteśmy zdolni do cudów, do przeskoczenia swojego poziomu startowego o dowolną ilość poziomów – do miejsca, gdzie zatrzyma nas własna wyobraźnia. Często oceniamy  myśl, która jest sprzeczna z naszymi przekonaniami, jako szaloną. Tymczasem tworzy ją ta część nas samych, która nie uległa społecznemu zaprogramowaniu; to głos, który odważa się mówić totalnie wbrew wszystkiemu co poznaliśmy „a jednak to możliwe”. Mówiąc krótko, ile w nas wiary w to, czego nie doświadczyliśmy osobiście, tyle możliwości do przekraczania granic wyznaczonych przez umysł.

Wszechświat spełnia nasze życzenia. Kiedy mówimy, że czegoś nie chcemy, że czegoś mamy dosyć – czeka aż sprecyzujemy, co zatem chcemy. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy i jest to w zasięgu tolerancji naszego umysłu – dostajemy to, choć nie zawsze nas to uszczęśliwia. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy, a inna część nas samych się z tym nie zgadza – Wszechświat czeka, aż się ze sobą dogadamy. Kiedy mówimy, że chcemy być szczęśliwi, Wszechświat pyta jak robot ustawiający swoje funkcje w filmie „Interstellar” – „szczerość na ile procent? poczucie humoru na ile procent?” Ile chcesz bólu, czułości, empatii, siły, wrażliwości, odwagi, poczucia bezpieczeństwa… Co znaczy dla ciebie bogaty, ważny, mądry, przystojny…? A my odpowiadamy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zazwyczaj umysłem, a czasem dopuszczając do głosu duszę. Na co się zgadzamy, to otrzymujemy.

Praktycznie każdy jest tak szczęśliwy, jak pozwala mu jego własne zaprogramowanie lub nieco bardziej, jeśli włoży w to dużo wysiłku. Potencjalnie każdy może być szczęśliwy tak bardzo, jak jest w stanie to sobie wyobrazić i w to uwierzyć.

Zaprogramowani – cz.2

Zaprogramowanie oznacza automatyczne przejęcie przekonań rodziców czy opiekunów przez dziecko, począwszy od obrazu siebie, poprzez kwestie relacji z innymi ludźmi, do przekonań o zasadach rządzących życiem, naturze świata i stosunku do siły wyższej. Te przekonania sterują naszym zachowaniem, choć najczęściej nie jesteśmy tego świadomi.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież w każdej chwili mamy wolny wybór, możemy zachować się dowolnie. Teoretycznie jak najbardziej. Praktycznie ten wybór jest zdominowany przez konkretny nawyk, który praktykujemy od dzieciństwa, pewien automatyzm, który zazwyczaj – a szczególnie kiedy sytuacja, jest nowa, nieznana, trudna, kiedy jesteśmy pod wpływem emocji – bierze górę ponad wszystkimi innymi opcjami. Ten schemat działa na poziomie wręcz biologicznym, bo kształtuje się w pierwszych latach naszego życia, kiedy jesteśmy całkowicie zależni od rodziców i dla naszego umysłu wszystko jest kwestią życia i śmierci. Jeśli ktoś doświadczył silnej traumy, wszystko, co z nią skojarzone, będzie wzbudzać lęk. Jeśli ktoś nauczył się pozyskiwać uwagę i akceptację rodziców poprzez jakieś zachowanie (np. rozśmieszanie, bunt, ucieczkę, zasługiwanie, agresję, podporządkowanie się), wybiera ten schemat działania automatycznie w dorosłym życiu wobec innych ludzi, nawet jeśli de facto w tych relacjach przynosi to odwrotny rezultat. 

Dlatego dla wielu z nas wybór zachowania pozostaje tylko potencjalny, bo i tak lądujemy w latami żłobionych koleinach jakiegoś schematu; w rzeczywistości nie wybieramy, bo nasz automatyzm (zachowanie, które praktykowaliśmy latami i stało się nawykiem) wybiera za nas. Co więcej, pozwalamy mu się definiować, myślimy na tej podstawie o sobie: jestem tchórzem (nieudacznikiem, klaunem, cierpiętnikiem, buntownikiem – wstaw cokolwiek). I co więcej, poprzez zachowanie oceniamy innych ludzi, jakby urodzili się nieśmiali albo pracowici, dobrzy albo źli – od zawsze na zawsze, bez wpływu środowiska i możliwości zmiany.

Zatem czy nasza tożsamość to zwykły przypadek? Głęboko wierzymy, że jesteśmy tacy a nie inni, i że mamy swoje mocne strony i słabości. Niektórzy nawet wierzą, że tacy się już urodzili i że nie są w stanie się zmienić. Czy to prawda? I tak, i nie. Tak – bo tworzymy, realizujemy dokładnie to, w co wierzymy, więc każde nasze przekonanie jest samospełniającą się przepowiednią. Nie – bo ten zestaw przekonań, jaki tworzy nasz obraz siebie jest dość przypadkowym zbiorem, utworzonym nie z faktów, a z przekonań osób dla nas ważnych w najwcześniejszych latach naszego życia. Podam uproszczony przykład: dziecko rodzi się z konkretną cechą, np. kręconymi blond włosami, które są neutralnym faktem. Jeśli rodzice będą powtarzać, że włosy są piękne i dziecko wygląda jak aniołek, staną się jego atutem, czymś, co będzie lubić i pielęgnować; dodadzą mu pewności siebie. Jeśli rodzicom nie będą się podobać, i będą oni narzekać, że są kłopotliwe, niesforne i dziecko wygląda przez nie jak czupiradło, dokładnie tak to zapisze się w jego obrazie siebie – będzie z nimi walczyć i się ich wstydzić. Włosy te same, ale dwie zupełnie inne emocjonalne interpretacje podane przez rodziców i w efekcie dwa zupełnie różne przekonania o swojej urodzie. 

Każde dziecko tworzy swoją tożsamość na podstawie tego, jak zwracają się do niego opiekujący się nim dorośli. Ich postawa i ich reakcje stanowią dla dziecka bazę do stworzenia obrazu siebie. Jego predyspozycje nie są tu decydujące – można je zablokować przez zdyskredytowanie ich ważności czy przydatności i można je stworzyć mimo obiektywnych braków. Innymi słowy, co rodzice zobaczą w dziecku, dziecko zobaczy w sobie, bez względu na swój rzeczywisty potencjał. Cechy, umiejętności i zachowania, za które dziecko jest akceptowane, chwalone, nagradzane stają się jego „mocną stroną”. Wszystko to, co wywołuje brak akceptacji rodziców, ich niechęć, krytykę, zdenerwowanie – staje się „słabą stroną” dziecka. Mocna strona jest jak wizytówka – pokazujemy ją, trenujemy, udoskonalamy; z czasem staje się sposobem na pozyskiwanie akceptacji i podziwu innych ludzi. Słaba strona jest jak zawalidroga – staramy się o niej zapomnieć, najchętniej odcięlibyśmy tę część od reszty siebie i zakopali w lesie, żeby nie przeszkadzała nam w życiu, nie torpedowała naszych wysiłków. Nasz obraz siebie od samego początku jest niespójny, podzielony. Gdzieś jesteśmy świetni, gdzieś beznadziejni – czyli jacy…? 

Paradoks polega na tym, że gdyby wychowałby nas ktoś inny, bylibyśmy kimś innym, bo inna osoba zwracałaby uwagę na coś innego, wymagała innych zachowań, reagowałaby inaczej… Coś innego moglibyśmy uznać za swoją mocną stronę, coś innego byłoby nieakceptowane. Z tego jasno wynika, że nasze pierwsze przekonania o sobie nie są ostateczną prawdą, a jedynie pewną wersją nas samych, którą możemy weryfikować, jeżeli czujemy taką potrzebę. Im bardziej jesteśmy przywiązani do swojego obrazu siebie powstałego w dzieciństwie, tym bardziej cierpimy. Zmienia się nasz wiek, wygląd, poglądy, zainteresowania, marzenia – a ramy, w które wstawiliśmy swoje „ja” nie zmieniają się, nie aktualizują, uwierają coraz bardziej, wchodzą w konflikt z każdą zmianą w innym obszarze.

Jednak zmienić możemy tylko to, co nazwiemy po imieniu. Dopóki wstydzimy się siebie, nie chcemy stanąć oko w oko z tym, co uznaliśmy za swoją słabość, dopóty nasze automatyczne zapisy mają zielone światło i decydują za nas. 

Tymczasem każda nasza cecha jest neutralna (ani dobra, ani zła), dopiero emocjonalna interpretacja rodziców czy opiekunów powoduje, że staje się naszą zaletą lub wadą. Tak jest z wrażliwością – w dziewczynkach zazwyczaj się ją wzmacnia („popłacz sobie, to ci przejdzie”, „masz takie dobre serduszko”, „wspaniałe z ciebie dziecko, że się troszczysz o rodzeństwo/mamę/zwierzęta”); chłopców się z jej powodu zawstydza („nie płacz, nie bądź baba”, „facet musi być twardy”, „opiekowanie się to robota dla dziewczyn”). Stąd u dziewczynek wrażliwość staje się zaletą predysponującą je do zawodów opiekuńczych (pielęgniarek, nauczycielek w szkole i przedszkolu, opiekunek dziecięcych i osób starszych itp.), a u chłopców wadą, powodującą odrzucenie w grupie rówieśniczej („mazgaj”, „babski król”, „ciapa”). Ta sama cecha jednym przynosi satysfakcję, innym problemy.

Podobnie jest z innymi cechami – nie są one z natury dobre ani złe, decyduje o tym sposób, w jaki ich używamy. Umiejętność odpoczywania zapobiega przemęczeniu i wypaleniu. Używana w nadmiarze staje się lenistwem, nieużywana prowadzi do pracoholizmu. Umiejętność komunikowania się pozwala na porozumienie. Używana w nadmiarze staje się gadulstwem, które zakłóca dialog; drugi koniec tego kontinuum nazywamy mrukliwością, która blokuje komunikację.

Jeśli popatrzymy w ten sposób, nie zobaczymy „tchórza”, a osobę, której zaszczepiono nadmierną ostrożność, lęk przed konsekwencjami czy porażką. Zamiast „nieśmiałego” zobaczymy człowieka, którego ciągła krytyka zmusiła do wycofania się z relacji. „Histeryk” czy „choleryk” to osoby, od których nie wymagano kontroli emocji, więc się tego nie nauczyli. Buntownik nie urodził się buntownikiem, tylko musiał nauczyć się bronić prze nadmierną presją; klaun błaznuje, bo tylko tak udawało mu się rozbroić negatywne rodzicielskie emocje.

Czy to oznacza, że powinniśmy usprawiedliwiać każde własne i cudze zachowanie? Nie, to oznacza jedynie, że nie powinniśmy oceniać ani siebie, ani innych. Kiedy zamiast oceniać i porównywać próbujemy zrozumieć, otwieramy (sobie i innym) drzwi do zmiany. Bo nie wybraliśmy sobie ani genów, ani wzorców, ale możemy nauczyć się nimi zarządzać tak, żeby czuć się dobrze ze sobą i innymi.

Intelektualna blokada

Emocje tworzone przez stare skojarzenia programują nasze działanie. Jeśli to zauważymy i spróbujemy zrozumieć przekaz tej emocji, możemy ją dezaktywować, przeprogramować swoją reakcję. Ale jeśli lęk nie pozwoli nam wysłuchać tej emocji do końca, jeśli nie potrafimy jej zaakceptować, to zablokujemy tylko jej drogę i sprawimy, że znajdzie sobie inną. Skoro intelektualnie kontrolujemy jej cel, to staje się środkiem do osiągnięcia celu gdzie indziej.

Alergia

Kiedy mamy na coś uczulenie, organizm reaguje na to automatycznie, dając jakieś alergiczne objawy. Próbujemy temu zapobiegać tak i siak, ale zazwyczaj działa to słabo, częściowo albo chwilowo. Niemniej jeśli właściwe działania się skumulują, to w pewnym momencie nagle zauważamy, że coś jest inaczej niż zwykle, że nasz organizm nie reaguje, zobojętniał na drażniący bodziec.

Podobnie jest z „alergią” emocjonalną. Są pewne sytuacje, na które odpowiadamy automatycznie negatywnymi emocjami, bo są powiązane z obszarami, w których myślimy o sobie negatywnie. I nawet jak podejmujemy działania w kierunku zmiany tego myślenia, to jeszcze jakiś czas pewne słowa czy zachowania automatycznie przywołują stare skojarzenia. Coraz rzadziej i coraz słabiej, aż przychodzi moment, kiedy dopiero po fakcie orientujemy się, że nie poczuliśmy tego, co zazwyczaj, że to, co bolało, nie boli.

Każda alergia – ta fizyczna, i ta emocjonalna, to sygnał wewnętrznej awarii. Można próbować z nią żyć, tuszując objawy lekarstwami i używkami, albo można przeprogramować swoje funkcjonowanie tak, żeby objawy zniknęły.

Wewnętrzny kompas

Każdy z nas rodzi się z wewnętrznym kompasem – czuciem, które wystarczyłoby, żeby przejść przez życie zarówno bezpiecznie jak i radośnie. 

Niestety w procesie wychowania dowiadujemy się, że czujemy niewłaściwie, nie powinniśmy czegoś czuć lub wręcz że powinniśmy się wstydzić tego co czujemy. W ten sposób zostajemy zaprogramowani na spędzanie życia na walce ze sobą, z własnym systemem ostrzegawczo-naprowadzającym. Trenujemy ignorowanie odczuć z ciała i emocji, więc zaskakuje nas ich skumulowanie – choroby fizyczne i zaburzenia emocjonalne. 

A lawina problemów, pod którą giniemy jest zawsze skutkiem zignorowania pierwszego małego kamyka, konsekwencją zlekceważenia pierwszego sygnału ostrzegawczego i tych następnych, które za sobą pociąga.

Wrażliwość na własne odczucia i emocje to radar, który jest w każdym z nas, choć używamy go w różnym stopniu – na ile w niego wierzymy, a na ile wierzymy, że inni ludzie (tak jak kiedyś rodzice) wiedzą lepiej, czego nam trzeba. 

Wewnętrzny kompas

Mówi się, że nie należy słuchać innych, bo się mylą, że trzeba słuchać siebie, i wyjdziemy na tym najlepiej. To nie do końca prawda, bo często inni z zewnątrz widzą więcej i mają rację, i słuchając ich osiągnęlibyśmy lepszy rezultat. Ale czy pojedynczy zewnętrzny wynik ma globalnie większe znaczenie niż odkrywanie kompasu w sobie? 

Słuchając siebie, musimy wybrać jeden z dwóch głosów – albo ten, którym mówi nasze naturalne ja, albo ten, którym mówi nasze zaprogramowane ja. Nie zawsze słyszymy oba, i nie zawsze wiemy, który jest który. Dowiadujemy się dopiero po fakcie – jeśli idziemy za głosem prawdziwego ja, efekt mimo kosztów przynosi satysfakcję, zadowolenie z siebie. Jeśli idziemy za zaprogramowanym ja, efekt mimo zysków przynosi złe samopoczucie, wewnętrzny dyskomfort, negatywne emocje. W ten sposób uczymy się rozpoznawać, który głos gdzie nas prowadzi, i możemy przewidzieć konsekwencje, jakie z tego dla nas wynikną, lepiej niż ktokolwiek z zewnątrz.