Kontekst jest jak okulary, przez które patrzymy – zmienia znaczenie tego, co widzimy. Jeśli kontekstem jest nasz własny lęk, widzimy wszystko na czarno i skierowane przeciwko nam. Kiedy kontekstem jest miłość, widzimy wszystko jak prezent lub informację, która ma nam pomóc.
Automatycznym impulsem do wybrania konkretnych „okularów” jest nasze doświadczenie, o ile nie koryguje tego świadomie wybrane przez nas odmienne przekonanie.
W sytuacji trudnej, niepewnej lub nierozumianej umysł ma tendencję do przypisywania innym (i losowi) własnych intencji i wynikających z nich zachowań – to one stają się kontekstem dla tego, co widzimy.
Kiedy rodzice opuszczają dziecko fizycznie i/lub emocjonalnie, dziecko uczy się opuszczać siebie – nie być wiernym sobie, swoim uczuciom czy potrzebom. Próbuje wbrew tym uczuciom i potrzebom, wbrew sobie, za wszelką cenę zatrzymać tę niestałą miłość. Z pojedynczych nitek próbuje utkać całość, zrobić coś z niczego, żeby przekonać samego siebie, że jest kochane przez rodziców, bo to oznacza, że zasługuje na miłość innych. Potem jako dorosły tak samo próbuje kosztem samego siebie sprawić, żeby miłość nie odchodziła. Udawanie, że miłość jest, kiedy jej nie ma wcale jej nie tworzy. Udawanie, że nie ma ran ich nie leczy. Leczy je nazwanie po imieniu co jest miłością, a co nie jest. Nie leczy ich opatrywanie przez innych, ale leczy je dotknięcie z miłością przez samego siebie. Uzdrawia je postanowienie, żeby nigdy więcej siebie nie opuszczać tak jak dotąd miało to miejsce na wzór zachowania rodziców.
Dążenie do perfekcji pochodzi z ego – jest zawsze podszyte lękiem, nawet jeśli jest to dążenie do perfekcji w byciu dobrym, kochającym czy wybaczającym; dlatego nie przyciąga szczęścia czy satysfakcji tylko cudze lęki i problemy – coś trudniejszego do kochania, coś więcej do wybaczenia – zgodnie z wysyłanym zapotrzebowaniem.
Gdzie kończy się troska a zaczyna się nadopiekuńczość? Gdzie kończy się wymaganie a zaczyna się wykorzystywanie? Gdzie kończy się opieka a zaczyna się usługiwanie? Gdzie kończy się stanowczość a zaczyna presja? Gdzie kończy się pomoc a zaczyna się wyręczanie? Gdzie kończy się korzystanie ze swoich praw a zaczyna się przemoc? Gdzie kończy się zrozumienie a zaczyna usprawiedliwianie?
Lubimy szufladkować, ale biel nie przechodzi po prostu w czerń, tylko najpierw staje się wieloma odcieniami szarości. Nie ma zewnętrznej granicy ani definicji, jest tylko własne wyczucie. A wyczuciem kieruje zestaw przekonań w naszym umyśle, powodujących, że czasem stawiamy granice za blisko, a czasem za daleko.
Czas, w którym rodzice przymusowo spędzają całe dni ze swoimi dziećmi w domu pozwala na zauważenie tego, co umyka w codziennym rytmie wychodzenia do pracy i szkoły czy przedszkola. Pozwala na zauważenie, w którym miejscu automatyzmy rodziców doprowadziły do naruszenia równowagi w zachowaniu dziecka – równowagi, która pozwala na wzajemne cieszenie się swoją obecnością bez negatywnych emocji. Równowagi między prawami a obowiązkami, między dawaniem a wymaganiem, wspieraniem a proszeniem o wsparcie, zrozumieniem a wymaganiem zrozumienia, byciem samemu a byciem z innymi itd.
Cały kunszt wychowania polega na tym, żeby umiejętnie, stopniowo, zgodnie z możliwościami dziecka przesuwać granicę od opieki nad całkowicie zależnym od rodziców niemowlakiem do wspierania samodzielności nastolatka. Łatwiej nam to zobaczyć w obszarze fizycznym, trudniej intelektualnym, najtrudniej w emocjonalnym. Ale wszędzie działa ta sama zasada – „Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał”.
Stopniowo zwiększając obowiązki dziecka w domu sprawiamy, że staje się współodpowiedzialnym i zaradnym dorosłym. Ale wyręczając je i potem nagle obarczając (bo uznaliśmy, że jest już „duże”), możemy wywołać tylko bunt. Stopniowo ucząc dziecko samodzielności w uczeniu się, kształtujemy dorosłego, który będzie potrafił szukać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Zostawiając dziecko bez podpowiedzi jak to robić („Masz się uczyć”) albo wyręczając je w tym, czynimy je intelektualną kaleką. Stopniowo wymagając od dziecka nazywania swoich emocji, i radzenia siebie z nimi w taki sposób, który nie krzywdzi innych, wychowujemy dorosłego z dużym potencjałem do tworzenia udanych relacji z innymi. Pozwalając dziecku na krzywdzące zachowania na emocjach, kształtujemy agresora; każąc mu tłumić emocje, kształtujemy potencjalną ofiarę, osobę wspierającą agresorów.
Warto się przyjrzeć reakcjom swoich dzieci i emocjom, jakie w nas wzbudzają swoim zachowaniem. Dzieci są doskonałym lustrem przekonań swoich rodziców. Odbijają każdy brak i każdy nadmiar, który od nich otrzymują. Zachowanie dziecka jest reakcją, więc zmienia się wraz ze zmianą, jaką rodzic dokonuje w sobie.
Rodzice wychowują tym, kim są, nie tym, co mówią. W tym sensie każdy rodzic daje z siebie wszystko co może i trudno mieć pretensje, że nie daje tego, czego sam nie ma i nie potrafi; po prostu nieświadomie przekazuje swojemu dziecku swoje przekonania na równi ze swoimi genami. Dotyczy to także tego, kim są dla niego inni ludzie, jakie jest miejsce dziecka wśród bliźnich.
Na podstawie tego, jak rodzice traktują dziecko i jego obserwacji jak rodzice traktują innych ludzi powstaje w umyśle dziecka generalne przekonanie na temat siebie w relacji z resztą świata. Jeżeli rodzice pełnią rolę służących wobec własnego dziecka (spełniają zachcianki, dają prezenty, bezkrytycznie chwalą, poświęcają się, ustępują, niczego nie wymagając), to dziecko nabiera przekonania, że jest lepsze, ważniejsze od innych, ale też – że jest od nich całkowicie zależne. Że nie musi o nikogo dbać, ale musi znaleźć sposób, żeby inni dawali mu to, do czego przyzwyczaili go rodzice. Musi mieć, ale nie musi się starać.
Jeżeli rodzice wymagają od dziecka zbyt wiele (są niezadowoleni z dziecka, krytykują je, porównują z innymi, nie pozwalają mu na wyrażanie siebie, oczekują szczególnych osiągnieć), to dziecko nabiera przekonania, że jest gorsze niż inni, mniej ważne, i musi zasłużyć na to, żeby być akceptowanym. Że musi się bardzo starać zaspokajać potrzeby innych ludzi i dbać o ich uczucia, zapominając o własnych, bo mogą mu w tym przeszkadzać. Musi dużo z siebie dawać, ale nie musi mieć.
W pierwszym przypadku („jestem ważniejszy niż inni”) człowiek stawia swoje własne potrzeby i uczucia ponad potrzebami i uczuciami innych, jego priorytetem jest on sam, kosztem innych. Ale potrzebuje innych do realizacji swoich potrzeb, co sprawia, że żyje w lęku i paradoksalnie niskim poczuciu własnej wartości – bo nie potrafi być samowystarczalny. Jest uzależniony.
W drugim przypadku („jestem mniej ważny od innych”) człowiek stawia potrzeby i uczucia innych ponad swoimi, jego priorytetem są inni, kosztem siebie samego. Tym samym odcina się od siebie, od własnego źródła zasilania; ulega wyczerpaniu. Podobnie jak w pierwszym przypadku żyje w lęku (że nie zdoła zadowolić innych) i z niskim poczuciem własnej wartości. Jest odseparowany.
Prawda jak zwykle leży pomiędzy tymi skrajnościami. Nie jesteśmy od siebie uzależnieni, bo każdy z nas jest potencjalnie samowystarczalny jak Robinson Crusoe, i nie jesteśmy samotnymi wyspami na oceanie, bo potrzebujemy siebie nawzajem, żeby się realizować. Współistniejemy na równych prawach. W momencie, w którym zdajemy sobie z tego sprawę, świat staje się lepszy.
Przekładając to na to, co teraz widzimy wokół siebie: ci, którzy robią sobie towarzyskie spotkania w czasie epidemii, ci, którzy gromadzą gigantyczne zapasy dla siebie, nie myśląc o tych, co w tym czasie dla nich pracują, ci, którzy okradają domy w przebraniach służb medycznych, ci, którzy robią biznes podnosząc ceny na najbardziej potrzebne produkty – to nie potwory ani nawet źli ludzie, to mechanizm „ja>inni”. Ci, co poświęcają siebie, żeby służyć innym, ratować innych, to mechanizm „ja<inni”.
Jeżeli przyjmiemy, że nasze umysły tworzą naszą rzeczywistość (dostajemy to, w co wierzymy, samopotwierdzamy swoje przekonania), to jako ludzkość tworzymy taki właśnie świat. Świat, w którym realizują się przekonania „muszę mieć, ale nie będę się starać” i „muszę się starać, ale nie będę mieć”. Tak jest na co dzień, ale w rutynie tego nie dostrzegamy. Dopiero sytuacje kryzysowe pokazują nam to wyraźnie. I może taki jest ich sens – żebyśmy mogli zobaczyć swój mechanizm i uzupełnić go o tę brakującą część, zrównoważyć odmiennym doświadczeniem. Jest wielu ludzi, którzy obecnej sytuacji realizują równanie ja=inni w praktyce: zachowują się odpowiedzialnie i dbają o swoje bezpieczeństwo, ale pomagają innym w miarę swoich możliwości – robią zakupy starszym osobom, dzielą się zapasami potrzebnych środków, dowożą jedzenie uwięzionym w kwarantannie, oferują dach nad głową tym, co utknęli za granicą. Powód, dla którego warto, jest jeden – życie w schemacie „ja>inni” lub „ja<inni” jest życiem w cieniu lęku i cierpienia; wydostanie się z tych schematów, życie w prawdzie, że każde życie jest tak samo cenne, a potrzeby i uczucia każdego tak samo ważne, przynosi wewnętrzny spokój, poczucie własnej wartości, samorealizację, radość – po prostu dobre samopoczucie. A równowaga w naszych umysłach tworzy równowagę w naszej rzeczywistości.
Każdy z nas jest wyjątkowy, ale nikt nie jest wyjątkiem.
Wierzymy, że jeśli staniemy się wyjątkowi dla kogoś, to ten ktoś będzie nas traktował wyjątkowo. Otóż nie. I nie ma znaczenia, czy ta osoba tylko udaje, żeby nas zmanipulować, czy rzeczywiście chce z naszego powodu zacząć żyć inaczej. Po prostu jeśli ktoś nałogowo kłamie, okłamie i nas; jeśli zdradza nam tajemnice innych ludzi, sprzeda i nasze; jeśli nie szanuje rodziców, sprzedawcy czy kelnerki, nie będzie szanował i nas. Bo albo nie chce – manipuluje ludźmi używając ich do własnych celów, albo nie potrafi – bo nikt go tego nie nauczył. Tak czy siak, nie staniemy się wyjątkiem, bo nie zależy to od nas, od tego kim jesteśmy, a od tego, co ten człowiek myśli o sobie, w co wierzy, jakie są jego priorytety – z czego wynika jego zachowanie. To, że ktoś traktuje innych gorzej niż nas, że mówi o nich źle (na przykład o swoich eks, co zazwyczaj bardzo cieszy…) nie powinno wzbudzać naszej dumy z własnej wyjątkowości, a raczej zapalać lampkę ostrzegawczą w naszej głowie, że najprawdopodobniej jesteśmy następni na tej liście. Lew nas nie tknie, jeśli jest najedzony – i nie jest to zasługa ani tego jak wyglądamy, ani jak się zachowujemy. Bo kiedy zrobi się głodny, nie będzie zważał, czy mamy na sobie markowe ciuchy czy dres, ani jak bardzo jesteśmy dla niego mili, ani ile znamy języków – po prostu nas zje…
Więc nie chciej być wyjątkiem, czuj się wyjątkowy i nie pchaj się tam, gdzie robią krzywdę 🙂
Fizycznie się różnimy, ale emocjonalnie i duchowo rządzą nami dokładnie te same mechanizmy. Często wierzymy, że jest inaczej, że genetycznie kobiety i mężczyźni są stworzeni jako dwa odrębne światy, ale to nie kwestia genetyki – to kwestia przekonań automatycznie i bezrefleksyjnie dziedziczonych przez pokolenia.
Jeśli ktoś ma potrzebę nadmiernego podkreślania przynależności do swojej płci czy uważa, że jedna płeć jest lepsza, ważniejsza od drugiej, to znaczy, że nosi w sobie zapisane w dzieciństwie stereotypy; przekonanie o nierówności, które wykrzywia jego relacje z innymi ludźmi. Nie darmo się mówi, że „nie mamy problemów w związku, mamy problemy z dzieciństwa przebrane za problemy w związku.”
Umysł małego dziecka nie analizuje, nie ocenia, po prostu zapisuje dane. Ale nie słowa opiekunów, tylko ich postawy, reakcje, zachowanie ( 👉„Nie martw się, że dzieci cię nie słuchają, martw się, że cię obserwują”). Na podstawie relacji rodziców między sobą w umyśle ich dziecka powstają przekonania na temat kim jest i jak zachowuje się kobieta/mężczyzna, co to znaczy być żoną/mężem, matką/ojcem; czy te role są równe choć różne czy ktoś jest ważniejszy od drugiego; czy miłość partnerska jest oparta na równości czy dominacji albo władzy itp.
Przekonania są jak drzewo – ich korzenie są w miejscu, gdzie powstały, ale ich pień grubieje, a gałęzie rozrastają się w różne strony. Na podstawie jednego przekonania przyjmujemy automatycznie następne, które do niego pasują. Kiedy małe dziecko widzi, że tata niewiele mówi, ale potrafi się rozgniewać do szaleństwa, za to mama mówi cały czas podniesionym tonem, ale da się ją zmiękczyć, bo łatwo się podporządkowuje, to właśnie tak będzie widziało schemat wszystkich innych relacji damsko-męskich: on to milczący gniewny twardziel, ona to niegroźna ustępliwa gaduła. Jeśli jest chłopcem, będzie naśladować ojca, jeśli dziewczynką – matkę. Nie zawsze identycznym zachowaniem, ale zawsze identycznym znaczeniem zachowania (np. ktoś może nie używać przemocy fizycznej jak ojciec, ale stosować przemoc słowną, albo w inny sposób znęcać się nad partnerką, np. zdradzając ją czy wykorzystując).
W dorosłym życiu przyciągamy taką osobę, która uzupełnia, kompletuje nasz schemat. Dzieje się to automatycznie, dlatego warto świadomie się zastanowić, jaki obraz mężczyzn stworzył w naszym umyśle ten pierwszy mający na nas wpływ mężczyzna i jaki obraz kobiet stworzyła w naszym umyśle ta pierwsza ważna dla nas kobieta; jaki obraz relacji między nimi nosimy w sobie jako przekonanie czym jest związek, małżeństwo czy rodzicielstwo. Bo bez względu na to, czy naśladujemy to co znamy, czy robimy wszystko, żeby tego nie skopiować, i tak poruszamy się w tym samym schemacie; zmieniamy zachowanie, ale nie zmieniamy przekonania o swojej roli, o swoich prawach i obowiązkach, o obszarach, w których jesteśmy w stanie tworzyć coś wspólnie z drugą osobą. Mężczyzna może nie bić swojej żony jak dziadek, nie wyzywać i zdradzać jak ojciec, ale dopóki nie zweryfikuje tego, co było przyczyną zachowań jego przodków, będzie żył w wewnętrznym konflikcie, blokując zachowanie, ale nadal nie umiejąc stworzyć bliskości emocjonalnej ze swoją partnerką. Mówiąc metaforycznie, dopóki nie wykarczuje się korzeni, gałęzie będą odrastać – problem będzie się i tak ujawniać, tylko w coraz bardziej wysublimowanej postaci. A męski problem jest od pokoleń ten sam, choć wcale nie dotyczy tylko mężczyzn ani wszystkich mężczyzn.
Gdybyśmy oddzielali swoje emocje od zachowania, świat byłby o wiele przyjemniejszym miejscem. Oddzielalibyśmy, gdyby nas tego nauczono. Ale to, co dziedziczymy z pokolenia na pokolenie, to właśnie trauma „nie wolno mi tego czuć, bo inni mnie odrzucą”, „nie mogę tego czuć, bo to czyni mnie złym człowiekiem”. A paradoksalnie to nie te emocje czynią nas złymi ludźmi, tylko to, co z nimi robimy, żeby ich nie czuć.
Rodzice reagują na zachowanie dziecka („nie krzycz”, „nie bij brata”, „nie histeryzuj”, „uśmiechnij się”), ale umysł dziecka interpretuje to po swojemu – „nie mogę się złościć”, „nie wolno być zazdrosnym”, „moje uczucia są przesadzone”, „smutek jest nieakceptowany”. No i zaczyna się walka z emocjami – udawanie, że nie czuje się tego, co się czuje, zamienianie miękkich emocji (jak smutek, żal, rozczarowanie) na twarde (jak złość, gniew, rozdrażnienie), obwinianie o ich powstawanie innych ludzi, tłumienie ich aż do pozornego zobojętnienia, kanalizowanie (wyrażanie za pomocą jakiegoś innego pozornie niepowiązanego zachowania, np. popędu seksualnego), somatyzowanie (wyrażanie za pomocą chorób ciała).
Żadna emocja nie powoduje, że stajemy się złymi ludźmi, bo emocji nie można sobie wybrać, one są po prostu informacjami z systemu, jakim jesteśmy. Kiedy zauważamy doświadczaną emocję, nazywamy ją i pozwalamy jej być, sama odejdzie, jak tylko zrozumiemy, co miała nam do powiedzenia; nawet jeśli nie podejmiemy żadnych działań, odzyskamy spokój. Ale jeśli zablokujemy pełne odczuwanie emocji, kierując się przekonaniem z dzieciństwa, że jest to coś złego, nieakceptowalnego, one nie odejdą, nigdy. Zostaną, czekając na odczytanie, a w międzyczasie zniekształcą nasze zachowanie i zepsują relacje z innymi. U jednych będzie to bezpośrednia agresja, wyzwiska, przemoc; u innych sarkazm, traktowanie z góry, oskarżanie; u jeszcze innych manipulowanie, ośmieszanie, mobbing. A u tych, którym zabraniano ekspresji emocji nawet w formach zastępczych, nieprzeżyte negatywne emocje zwrócą się nie przeciwko innym, ale nim samym.