Poczucie winy i poczucie krzywdy są chyba największymi blokadami w samorozwoju. Pierwsze polega na osądzaniu siebie, drugie – na osądzaniu innych. Oba pochodzą z oporu wobec tego, co jest (i co istnieje niezależnie od naszej interpretacji) – z braku akceptacji siebie, innych ludzi i sytuacji takimi jakie są.
Zarówno poczucie bycia ofiarą, jak i poczucie bycia krzywdzicielem uniemożliwiają bycie wolnym twórcą swojego życia. Oba te uczucia biorą się z jakiegoś deterministycznego przekonania (powstałego na bazie konkretnego doświadczenia zgeneralizowanego przez umysł) – że jesteśmy w życiu pionkami, nie graczami, że jesteśmy niewiele warci i bezradni, że urodziliśmy się źli, że jesteśmy genetycznie skazani na powtarzanie błędów swoich rodziców itp.
Poczucie winy i poczucie krzywdy znikają, kiedy zweryfikujemy swoje przekonania na swój temat i kiedy zamiast oceniania zastosujemy rozumienie, empatię. Najpierw wobec siebie, potem wobec innych.
Poczucie winy i poczucie krzywdy są głównymi blokadami w samorozwoju. Pierwsze polega na osądzaniu siebie, drugie – na osądzaniu innych. Oba pochodzą z oporu wobec tego, co jest – z braku akceptacji siebie, innych ludzi i sytuacji takimi jakie są.
Zarówno poczucie bycia ofiarą, jak i poczucie bycia krzywdzicielem uniemożliwiają bycie wolnym twórcą swojego życia. Oba te uczucia biorą się z jakiegoś deterministycznego przekonania (powstałego na bazie konkretnego doświadczenia zgeneralizowanego przez umysł) – że jesteśmy w życiu pionkami, nie graczami, że jesteśmy niewiele warci i bezradni, że urodziliśmy się źli, że jesteśmy genetycznie skazani na powtarzanie błędów swoich rodziców itp.
Poczucie winy i poczucie krzywdy znikają, kiedy zweryfikujemy swoje przekonania na swój temat i kiedy zamiast oceniania zastosujemy rozumienie, empatię. Najpierw wobec siebie, potem wobec innych.
Nie ma jednej drogi w samorozwoju. Rozwój oznacza uzupełnienie tego, co już mamy w doświadczeniu – o to, czego nie dostaliśmy. Po to, żeby nie reagować schematycznie, żeby mieć wybór, żeby stać się wolnym i autentycznym.
Często zakłada się błędnie, że jedni są „z natury” dobrzy (życzliwi, uczynni, poświęcający się, ustępujący), inni źli (lekceważący innych, myślący o tylko o sobie, wiecznie niezadowoleni, agresywni). I to ci źli muszą nauczyć się być dobrzy.
Tak naprawdę te dwie grupy różni tylko osąd moralny i nic więcej. Z technicznego punktu widzenia każdy z nas po prostu dostaje jakiś niekompletny „zestaw startowy”. Część dostaje zbiór przekonań, który powoduje, że wprost krzywdzi innych, pośrednio siebie, a część dostaje zbiór przekonań, który powoduje, że wprost krzywdzi siebie, a pośrednio innych.
Dlatego wszyscy mamy to samo zadanie: uzupełnić swoje doświadczenie tak, żeby je skompletować i zbalansować. Dla tych „złych” będzie to standardowe „uśmiechnij się”, „pomagaj innym”, „dziel się”, „myśl pozytywnie”, „wybaczaj”, „naucz się samodyscypliny”, „mów przepraszam” i tym podobne. Ale to nie znaczy, że ci „dobrzy” (którzy to potrafią) nie mają nic do roboty. Mają tyle samo, tylko w odwrotny sposób.
Jeśli ktoś całe życie próbuje dyscypliną i poświęceniem zapracować na miłość i akceptację, to zamiana grafika z obowiązkami domowymi na grafik z jogą, gotowaniem według pięciu przemian, afirmacjami i wolontariatem niewiele zmieni. Bo nie zmieni przekonania, że na miłość trzeba zasłużyć, zapracować, więc nie zmieni samopoczucia. Dopiero zbuntowanie się wobec tego przekonania złamie schemat i uwolni umysł.
Jeśli ktoś całe życie ukrywał czy lekceważył swoje negatywne emocje, to „myśl pozytywnie” nie jest dla niego receptą. Myślenie pozytywne ma wartość wtedy, kiedy jasno widzimy i nazywamy to co jest, ale nie wtedy, kiedy udajemy, że czarne jest białe. Żeby złamać ten schemat, paradoksalnie trzeba pozwolić sobie na odczuwanie i nazywanie negatywnych emocji.
Cokolwiek – nawet z pozoru najbardziej pozytywnego czy moralnego – jest naszym schematem, pozostaje tylko schematem; więzieniem, a nie wyborem. A przymus czynienia dobra sprawia, że przestajemy widzieć drugiego człowieka i jego prawdziwe potrzeby, więc zaczynamy mu szkodzić – rozpieszczać dzieci, wspierać nałogowców, wyręczać leniwych, przyzwalać na agresję…
Każdy z nas jest w jakimś obszarze tym „dobrym”, a w innym tym „złym”, i obie te etykietki są nieprawdziwe – są przypadkowym zaprogramowaniem. Wolność i autentyczność (a więc i dobre samopoczucie) zaczyna się tam, gdzie mamy wybór, gdzie „muszę” zostaje zastąpione przez „chcę” i „wybieram”.
Uczciwość wobec własnych uczuć jest cechą determinującą rozwój świadomości.
Są ludzie, którzy zrobią wszystko, żeby nie musieć wejść w bliski kontakt z własnymi uczuciami; tak bardzo boją się konfrontacji z tym, co czują, jakby to był prawdziwy krwiożerczy demon, więc nigdy nie przekraczają tej granicy, blokując siebie samych.
I są ludzie, którzy nie boją się nazywać tego co czują bez względu na wszystko, bo nie wierzą, że te demony, które spotkają są prawdziwe, są ich częścią; dążą do spotkania z nimi, żeby je zdemaskować, żeby się ich pozbyć. Dla tych ludzi nie istnieją żadne granice w samorozwoju.
Każdy z nas rozwija swoją mocną stronę poza granice uznawane przez innych za oczywiste. Nazywamy to talentem, darem.
Jeżeli używamy go w izolacji od innych części siebie, ale dla zaspokojenia ich potrzeb, ten dar zwraca się przeciwko nam.
Dopiero kiedy staje się integralną częścią całości składającej się z wszystkich obszarów naszego „ja” – a nie jedynym jego przedstawicielem – zaczyna nam przynosić realne korzyści. Jak świetny zawodnik w zgranym zespole.
Rodzice, którzy wymuszają na dziecku konkretne zachowania nie zważając na jego rzeczywiste potrzeby i uczucia, naruszają jego granice, jego tożsamość.
Rodzice, którzy zapewniają dziecku optymalne warunki do rozwoju, podążając za jego pomysłami, nie pozwalają ukształtować się jego granicom, a więc i tożsamości.
W pierwszym przypadku dziecko musi zawalczyć o siebie, w drugim – odnaleźć siebie. Nie da się zablokować w człowieku potrzeby samorozwoju, samorealizacji, odkrywania swojej naturalnej prawdziwej tożsamości jaką jest miłość.
To prawda, że stawianie potrzeb innych ludzi ponad swoimi i przyznawanie innym większych praw niż sobie jest krzywdzeniem siebie. Ale trend dotyczący samorozwoju, który ostatnio często obserwuję, opierający się na założeniu, że należy się samorealizować bez względu na wszystko i wszystkich, uważam za przegięcie w drugą stronę.
Mam prawo powiedzieć komuś, że jestem zmęczona i nie pójdę z nim do kina. Ale czy mam prawo oddać noworodka – którego poczucie bezpieczeństwa zależy od mojego głosu, dotyku i zapachu – na tydzień pod opiekę obcej osoby, bo dobrze mi zrobi odpoczynek na Wyspach Kanaryjskich? Mam prawo spędzać wolny czas jak chcę. Ale czy mam prawo zostawić samotną matkę w Wigilię, bo chcę zobaczyć jak to jest spędzić Święta na nartach? Mam prawo do realizowania swoich zainteresowań, podróżowania, doświadczania nowych rzeczy. Ale czy mam prawo oddać swoje niepełnosprawne dziecko na stałe do zakładu opieki, żeby mi w tym nie przeszkadzało?
Nasza samorealizacja zawsze odbywa się w kontekście innych osób, ich praw i potrzeb, o które nie zawsze mogą asertywnie zawalczyć. Jeśli samorealizacja wynika z miłości i szacunku do siebie samego, z taką samą miłością i szacunkiem uwzględnia potrzeby innych związane z ich rozwojem. Jeśli samorealizacja wynika z egoizmu, traktowania innych przedmiotowo jak scenerii dla swojej historii, jest tak samo krzywdząca jak pozwalanie na przedmiotowe traktowanie siebie.