Poszerzanie naszej świadomości siebie następuje cały czas, mimowolnie, w odpowiedzi na to, z czym się spotykamy. Im bardziej stałe jest nasze środowisko, tym wolniej. Im bardziej świadomie zastanawiamy się nad sobą i swoimi reakcjami, tym szybciej.
Czasami jednak napotykamy na blokady – kiedy jakaś emocja, założenie czy przekonanie nie pozwalają nam zmienić perspektywy i zobaczyć rzeczy takimi jakie są. Wtedy potrzebujemy „lustra” – kogoś, kto w tym obszarze nie ma blokad i może pomóc nam dopełnić obraz ze swojej perspektywy.
„Lustrami” mogą być różne osoby w różnych momentach i różnych sprawach. Ale czasem zdarza się, że spotykają się ludzie ukształtowani tak odmiennie, że są odpowiedzią na wszystkie pytania dla siebie nawzajem. Jeśli obie strony są zainteresowane rozwojem swojej świadomości, powstaje unikalne i bezcenne partnerstwo duchowe, a rozwój świadomości u obu stron jest wtedy stały i niezwykle szybki.
Każdy z nas w procesie wychowania jest „spychany” w jedną stronę, w zależności od tego, co jest wartością dla jego rodziców. Jednym rodzicom zależy na tym, żeby ich dziecko było posłuszne, innym – żeby było odważne; żeby było mądre albo piękne; żeby dobrze się uczyło albo radziło sobie w życiu. W odpowiedzi na te wymagania rozwijamy tylko część siebie – tę, której od nas wymagają albo tę, która jest nam potrzebna, żeby te wymagania obejść.
Dlatego w dorosłym życiu szukamy „drugiej połówki” – szukamy u kogoś innego tego, czego nam w sobie brakuje, chcemy, żeby ktoś inny nas skompletował, uzupełnił, dał to, czego nie mamy. Ale takie myślenie skazuje nas na bycie pół-człowiekiem, na zależność; na bycie takim aniołem z jednym skrzydłem, który jest ułomny, bo sam latać nie potrafi. Co gorsza, kiedy to jedyne skrzydło zostanie zranione, uszkodzone, partner – drugi ułomny anioł – najczęściej odchodzi, bo chce ratować siebie, odzyskać możliwość latania.
Prawda jest taka, że to, czego nie rozwinęliśmy na skutek działań opiekunów, musimy sami odkryć w sobie; musimy poznać tę drugą stronę, drugie ekstremum, które potencjalnie w nas jest, tyle, że uśpione; nie praktykowane, bo nie było potrzebne ani nagradzane.
Jeśli nam się uda, stajemy się całością, aniołem z dwoma skrzydłami. Znając oba krańce możemy zobaczyć środek, który pozwala żyć w równowadze i latać samemu.
Wtedy też wspólne latanie z drugim aniołem z dwoma skrzydłami nie jest przymusem i zależnością, ale wolnym wyborem i radością. I dopiero wtedy zranienie jednego skrzydła nie skutkuje uziemieniem dla żadnego z aniołów.
Kiedy pada słowo „miłość”, wyobrażamy sobie parę w emocjonalnym uścisku. To miłość partnerska, ale miłość i partnerstwo to dwie różne rzeczy.
Miłość to zrozumienie drugiej osoby i działanie dla jej dobra. Możemy kochać każdą osobę na świecie tak jak słońce ogrzewa wszystkich bez wyjątku. Ale to nie znaczy, że każdy może być naszym partnerem. Tak jak kiedy idziemy w góry, wybieramy na towarzysza osobę, która też to lubi i potrafi, która jest wystarczająco silna, żeby nieść drugą połowę ekwipunku, na której możemy polegać tak samo jak ona na nas. Partnerstwo powstaje ze wspólnoty potrzeb i wartości, kiedy ludzie dążą do wspólnego celu, cokolwiek nim jest.
Miłość może istnieć bez partnerstwa, ale partnerstwo nie może istnieć bez szeroko rozumianej miłości – zrozumienia potrzeb drugiej strony i działania dla jej i wspólnego dobra.
To, za co nagradzają nas w dzieciństwie rodzice, rozwija się i staje się dojrzałą częścią nas samych. To, za co byliśmy wtedy krytykowani, pozostaje naszym wewnętrznym dzieckiem, które nie dostało szansy na dorośnięcie i zachowuje się jak mały sabotażysta, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Praca z wewnętrznym dzieckiem przypomina pracę dorosłego z prawdziwym dzieckiem; rolę opiekuna pełni tu dojrzała część naszego „ja”.
W automatycznym ustawieniu „opiekun” zachowuje się jak ochroniarz, zasłania sobą „dziecko”, pozwala mu na cokolwiek tylko wtedy, kiedy trzyma je za rękę. Mimo to „dziecko” wciąż powoduje sytuacje kryzysowe, bo próbuje ukraść innym to, co jak wierzy pozwoli mu dorosnąć.
W świadomym ustawieniu „opiekun” zaczyna to, czego „dziecko” nie potrafi, ale zaraz się usuwa, pozwalając „dziecku” na dokończenie i odniesienie sukcesu, zdobycie satysfakcji przez pokonanie trudności. W ten sposób „dziecko” uczy się, że nie musi wyłudzać od innych ludzi potrzebnej mu energii, może ją wyprodukować samo. Kiedy w to uwierzy, po prostu po partnersku dołącza do dojrzałej części i nasze „ja” staje się spójne, bezkonfliktowe.
Za każdym razem, kiedy jedna ze stron w jakiejkolwiek relacji dezaktywuje swój własny lęk, wyzwala w drugiej potrzebę i gotowość zrobienia tego samego.
Jeśli dzieje się tak z obu stron na zmianę, ludzie w takiej relacji wzajemnie pomagają sobie poszerzać swoją świadomość, wyciszać lęk, odkrywać miłość – w sobie samych i w sobie nawzajem.
Ilość i rodzaj bliskości, jakiej doświadczamy w swojej pierwszej relacji – z rodzicami – determinuje wszystkie późniejsze relacje z innymi ludźmi, dopóki nie zmienimy świadomie tych ustawień w swoim umyśle.
Kiedy rodzice dają dziecku za mało bliskości w stosunku do jego naturalnych, rozwojowych potrzeb, oczekując od niego samodzielności, zaradności i zajęcia się sobą („nie przeszkadzaj”), dziecko tworzy w swoim umyśle wewnętrzny konflikt – „Im bardziej zejdę im z drogi, tym bardziej będę kochany”. Uczy się, że nie może polegać na innych, rozwija się „do wewnątrz”, stając się samowystarczalnym towarzystwem dla siebie. Jest nieśmiałe, sztywne i nieporadne w towarzystwie innych ludzi, których zachowania nie rozumie. Nie dąży do bliskości, bo wierzy, że musi jej unikać, żeby zostać zaakceptowanym.
Kiedy rodzice dają dziecku nadmiar bliskości w stosunku do jego naturalnych rozwojowych potrzeb, towarzysząc mu przy każdej czynności, zabawiając, często obarczając osobistymi sprawami, kompensując sobie brak bliskości z partnerem, umysł dziecka tworzy przekonanie „Jeśli ktoś kocha, jest obok w dzień i w nocy, na każde żądanie”. Uczy się, że do wszystkiego potrzebni są inni ludzie, rozwija się „na zewnątrz”, nabiera kompetencji społecznych. Ma problem w byciu samemu, tworzy płytkie relacje z innymi, traktując ich przedmiotowo. Nie dąży do bliskości, bo wierzy, że jego rola jest bierna, że to inni powinni tę bliskość zainicjować i utrzymać.
W obu przypadkach jest to funkcjonowanie w schemacie, który sprawia, że ludzie żyją OBOK innych, nie tworząc bliskości.
Nie tylko ilość bliskości otrzymanej od rodziców ma znaczenie, ale także jej rodzaj. Czasem jest to bliskość fizyczna (jak przytulanie, wspólna aktywność, wspólne wykonywanie prac domowych), czasami intelektualna (jak wspólna nauka i pasja, rozmowy o świecie), czasem emocjonalna (jak okazywanie uczuć, rozmawianie o samopoczuciu, przeżywanych emocjach, zwierzanie się z kłopotów), czasem duchowa (jak rozmawianie o wartościach, sensie życia, Bogu).
Każdy rodzic tworzy tyle bliskości ze swoim dzieckiem, ile potrafi powtarzając swoje własne doświadczenia z dzieciństwa (jeśli były pozytywne) lub przeciwstawiając się im (jeśli jego doświadczenia były negatywne). Tworzy taki rodzaj bliskości, jaki potrafi (za pomocą tego obszaru, który w sobie akceptuje, który jest jego „mocną stroną”). Nie tworzy jej tam, gdzie nie potrafi, gdzie w dzieciństwie został zablokowany jego kontakt z samym sobą.
Jaki jest z tego wniosek praktyczny? To, co mamy, jest wszystkim, co rodzice mogli nam dać – tym, co sami mieli. To, co możemy mieć, zależy od naszego świadomego wyboru. Jeżeli w dorosłym życiu czujemy, że coś nas irytuje w sposobie bycia partnera, to znaczy, że nasz umysł ostrzega nas, że powtarzamy sytuację, która nas krzywdziła w dzieciństwie. To wskazówka, żeby zweryfikować albo skojarzenie (pozornie podobna sytuacja może oznaczać nasz wybór, nie przymus, w jakim było zależne dziecko, ale może budzić te same emocje), albo żeby zweryfikować swoje granice (odtwarzamy to, co znamy, chociaż tego nie chcemy, krzywdzimy siebie). Jeżeli czujemy, że bardzo silnie potrzebujemy od partnera jednej konkretnej formy bliskości, to znaczy, że nasz umysł chce nas zamknąć w schemacie opartym na wspomnieniu albo tęsknocie z dzieciństwa, żeby kompulsywnie powtarzać jeden rodzaj bliskości kosztem innych, które dla nas jako dziecka były mniej istotne. To wskazówka, żeby się bliżej przyjrzeć swoim wspomnieniom i skojarzeniom, i zweryfikować, czy świadomie chcemy, aby to, co było najważniejsze dla dziecka, którym byliśmy, decydowało o tym, jak głęboką więź z partnerem tworzymy jako dorośli.
Każda sytuacja może nas ładować energią albo z niej ograbiać. Nie zależy to od samej sytuacji, zależy to od tego, jak my tę sytuację spostrzegamy przez własne filtry – czy to lubimy, czy sobie umiemy z tym radzić, czy to wyzwanie nas męczy czy sprawia nam frajdę; czy dowodzi naszej sprawności i daje nam satysfakcję, czy przeciwnie, potwierdza nasze wątpliwości i psuje nam humor albo przywołuje niemiłe wspomnienia.
To, co dla jednych jest wyczerpujące, innych energetyzuje, w zależności od tego, jak spostrzegamy siebie samych. Wysiłek w obszarze, który uważamy za swoją mocną stronę dodaje nam energii; wysiłek w obszarze, który uznajemy za swoją słabą stronę, zabiera nam energię. Generalnie, im więcej w nas lęku, tym bardziej życie nas męczy; im bardziej akceptujemy siebie, tym więcej mamy kanałów, którymi potrafimy ładować i wytwarzać energię.
Relacje z innymi ludźmi odzwierciedlają tę prawidłowość. Podświadomie dobieramy się w ten sposób, żeby energia, którą wytwarza ta druga osoba zasilała nasz osłabiony obszar, a ta, którą my wytwarzamy, zasilała słaby obszar tego kogoś. Takie wzajemne uzupełnianie źródeł energii dobrze się sprawdza w sytuacjach kryzysowych, ale poleganie na nim na co dzień prowadzi jedynie do przymusowego współuzależnienia. Jak w opowieści, w której jesteśmy aniołami z jednym skrzydłem, które do latania potrzebują drugiego jednoskrzydłego anioła. Brzmi romantycznie, ale tak naprawdę sugeruje, że jesteśmy całkowicie zależni od innych, że musimy mieć kogoś do pary, żeby móc się wzbić w powietrze, i że awaria jednego skrzydła uziemia całkowicie oba anioły… Czy nie lepiej mieć oba skrzydła, i latać z kimś dla przyjemności, trzymając się za ręce, a nie z przymusu w kurczowym uścisku?