Słowo na niedzielę

Większość ludzi ma problem z ustosunkowaniem się do kwestii Boga. Jedni się do tego przyznają, inni zagłuszają te wątpliwości czymś wymiernym, najczęściej rytuałami religijnymi, które mają zapewnić poczucie łączności z siłą wyższą. 

Ten problem pojawia się nie dlatego, że tylko wybrani mają do Niego dostęp (osobiście nie podejrzewam Boga o faworyzowanie jednych ludzi kosztem drugich, to zdecydowanie ludzka przypadłość zrodzona z lęku), a dlatego, że przeszkadza nam w tym nasz własny umysł. Po pierwsze z tego powodu, że nieświadomie postrzegamy siłę wyższą, jakkolwiek Ją nazywamy, na wzór swoich rodziców czy opiekunów. Tak więc Bóg/los/Wszechświat jest w naszym przekonaniu życzliwy lub surowy, łatwy do przekupienia lub mściwy, nieustannie nas obserwujący lub praktycznie nieobecny, wymagający lub wspierający – itd. To pierwsze zniekształcające okulary. Drugi filtr nakładają nam religie, bo uczymy się widzieć Boga w taki sposób, w jaki jest przez nie opisywany, uczymy się Go umysłem, jak matematyki w szkole; trudno czuć coś na polecenie, według scenariusza czy kalendarza, jak głęboki smutek i żal w Wielki Piątek czy ekscytację w Niedzielę Zmartwychwstania na przykład. Myślę, że stąd pochodzą wieczne spory o kwestie związane z Bogiem i ekstremalne różnice zdań w interpretowaniu tego, czym jest, a czym nie jest – bo tyle jest obrazów Boga, ile umysłów, ile sposobów ROZUMIENIA siły wyższej.

Skoro jednak zostaliśmy stworzeni na Boże podobieństwo, to każdy z nas musi mieć tego Boga w sobie – tego samego, jednakowego, i to na stałe, nie tylko w kościele czy kiedy sobie o Nim przypomnimy, bo potrzebujemy pomocy. 

Większość ludzi zgadza się, że najbliższym zamiennikiem słowa „Bóg” jest „miłość”. Ale kiedy zaczynamy umysłem analizować miłość, znowu pojawia się tyle jej definicji, ile umysłów próbujących ją określić. A jeszcze większe schody pojawiają się, kiedy próbujemy tę miłość zastosować do samych siebie. Nasze umysły dosłownie się rozdwajają: jedna myśl mówi: „kochaj siebie, miłość jest bezwarunkowa”, druga natychmiast jej odpowiada: „niby tak, ale nie zasługuję, nie zapracowałam/em, nie mam za co kochać siebie”. Jeden głos zgłasza: „potrzebuję więcej wsparcia”, drugi od razu mu przerywa: „popatrz, z czym ludzie muszą sobie radzić, nie wydziwiaj”. I znowu, przychodzi myśl, żeby w jakiś sposób o siebie zadbać, zaopiekować się sobą, i zaraz jak cień pojawia się głos przekonania, które mówi, że to nie w porządku tyle chcieć, że tuż za granicą ludzie tracą dobytek i życie… Generalnie nosimy w sobie pozostałość dziecięcego przekonania, że to nieładnie, egoistycznie chcieć więcej miłości dla siebie (jakby była reglamentowana, jakbyśmy w ten sposób krzywdzili innych), albo że nas na to nie stać (tak jak nas nie stać na coś materialnie). 

Szukamy instrukcji, jak siebie pokochać, skoro to warunek otrzymania miłości z zewnątrz. Specjaliści czy podręczniki radzą, żeby znaleźć czas dla siebie, ale kiedy to robimy, pojawia się poczucie winy, że zabieramy ten czas swoim bliskim, więc wcale nie czujemy się lepiej. Idziemy na jakieś samo-rozwojowe zajęcia, ale zamiast radości odczuwamy spotęgowane zmęczenie. Próbujemy czuć wdzięczność za to, co mamy, żeby to rozmnożyć, ale umysł natychmiast podsuwa nam listę tego, czego mamy za mało, czego nam brakuje, i kończy się na irytacji. Próbujemy pochwalić siebie za cokolwiek, ale ten drugi głos od razu zapytuje z sarkazmem: „a to całkiem zawaliłaś/eś, też się za to pochwalisz?”. Strasznie trudna ta automiłość do wprowadzenia w życie, kiedy jedna część nas samych sabotuje każdą próbę, każdy wysiłek tej drugiej. Robi to, bo umysł definiuje miłość według swojego doświadczenia, a nikt z nas nie ma doświadczenia miłości absolutnej, zazwyczaj znamy jedynie mniej lub bardziej warunkową akceptację. Stąd im bardziej dusza każe nam pragnąć miłości, tym bardziej umysł oponuje, że chcemy za dużo, że chcemy niemożliwego, na dowód przywołując przepełnione negatywnymi emocjami obrazki z dzieciństwa i wszelkie rozczarowania doznane w relacjach z innymi ludźmi. Wygląda to na konflikt nie do rozwiązania, ale rzecz jasna jest to konflikt pozorny, stworzony przez skojarzenia umysłu.

Zobaczmy zatem, co będzie, kiedy odwrócimy to równanie „Bóg = Miłość”. Zamiast „potrzebuję więcej miłości” powiedzmy sobie „potrzebuję więcej Boga” i zobaczmy, co się stanie. Jeśli poczujemy negatywne emocje, to znaczy, że nasze wyobrażenie Boga zostało mocno zniekształcone i niewiele w nim prawdziwej treści, czyli miłości. Warto się wtedy zastanowić, czy naprawdę w taki obraz Boga wierzymy, czy może to pozostałość z dzieciństwa, wynik dwóch filtrów umysłu, o których wspomniałam wcześniej; taki kolaż własnych lęków i cudzych wyobrażeń. Odrzucamy taki obraz intuicyjnie, ale często utykamy w tym miejscu, nie zastępując go niczym innym. Jedni więc nie chcą o Bogu myśleć, bo budzi lęk, inni decydują, że Boga nie ma wcale, skoro ma postać jak z dziecięcych koszmarów. To decyzje podjęte na poziomie umysłu. Kiedy utożsamiamy się z umysłem, tracimy dostęp do drugiego odbiornika: czucia, głosu duszy. Kiedy decydujemy, że Boga nie ma, albo jest tak straszny, że lepiej jak jest daleko, to nie nasłuchujemy Jego głosu, nie szukamy Go poza umysłem, i faktycznie dla nas Go nie ma. Aczkolwiek to nie On nas opuszcza, to my Go nie rozpoznajemy, odcinając jakąś część siebie, pozbawiając ją głosu. To tak, jakbyśmy zamykali oczy i mówili, że czegoś nie widzimy, więc to nie istnieje.

Jeśli jednak emocjonalnie zareagujemy na życzenie „chcę więcej Boga” pozytywnie, to znaczy, że umysł złapał haczyk i puszcza nas dalej. W tym miejscu przychodzi czas na zastanowienie się, czym jest dla nas to „więcej Boga” – kiedy konkretnie CZUJEMY Jego obecność. Jestem przekonana, że odpowiedzi będą podobne: w kontakcie z naturą, w spokoju, w bliskości, w bezpieczeństwie, w poczuciu mocy, tworzenia czegoś, w radości, wdzięczności, dostatku, słowem, we wszystkim, co uznajemy za dobre, piękne, przyjemne i wspierające. Wtedy czujemy miłość, czujemy się kochani, wspierani. Ale zauważcie, że nie odpowiemy w ten sposób na pytanie „kiedy czujesz się kochany/a?”, bo wtedy umysł skupia się wyłącznie na relacji z drugą osobą, na doświadczeniu dziecka z rodzicem, na tym, co dostaliśmy i chcemy więcej, i czego nie dostaliśmy, a bardzo potrzebujemy – czyli na liście życzeń do losu pt. co mam mieć materialnie i jaki ma być ten ktoś, kto mi dostarczy emocjonalnego „towaru”. Jak to się kończy, pisałam w poprzednim tekście. W tym tutaj próbuję pokazać, że wystarczy podejść własny umysł przez zmianę jednego słowa, żeby uwolnić głos duszy; wystarczy zmienić słowo „miłość”, które umysł ogranicza i definiuje zgodnie ze swoim doświadczeniem, na słowo „Bóg”, które z definicji jest nieograniczone, i wtedy umysł przestaje nas sabotować. „Chcę więcej Boga” – „ok, to akceptowalne, godne pochwały nawet, zdefiniuj, kiedy czujesz jego obecność”. I już mamy prawo chcieć ciepła, dobra, przyjaźni, życzliwości, bezpieczeństwa, radości, przyjemności, ułatwień, cudownych zbiegów okoliczności… Skoro to Bóg, to bez poczucia winy można chcieć tego, co nas uskrzydla (zamiast w cierpieniu coraz bardziej podcinać sobie te skrzydła, bo ktoś tak zinterpretował Bożą wolę). I nagle wdzięczność, która pomnaża to, wobec czego ją czujemy, rodzi się sama, dosłownie z każdego powodu – że żyjemy w czasach, kiedy ciepła woda leci z kranu, pralka pierze, kaloryfery grzeją; że mamy samochód i chwilę na kawę, że pani w sklepie była miła, że ktoś docenił nasz wysiłek, że nic złego się nie stało, chociaż było o włos; że mamy komu opowiedzieć, jak minął nam dzień, że możemy wybrać, co chcemy zjeść i w co się ubrać… 

Miłość jest jak zupa – jest sumą wielu smaków. Zupa może nam mniej smakować bez naszego ulubionego składnika, możemy zmieniać proporcje składników, a więc i smaki, ale wciąż będzie zupą. Podobnie jest z miłością – możemy mieć blokady emocjonalne utrudniające nam stworzenie konkretnej formy miłości, ale to nie znaczy, że jesteśmy od niej, od Boga, odcięci. To właśnie ta myśl o opuszczeniu, odrzuceniu, powoduje, że tworzymy dobre rzeczy w swoim życiu sporadycznie, kiedy na chwilę tę łączność nawiązujemy, bo na moment umysł się zagapi. Jeśli jednak możemy czuć miłość cały czas – być z Bogiem w stałej łączności – to co może się stać, co możemy stworzyć? Umysłem nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale dusza doskonale zna odpowiedź.

Nie musimy świadomie i werbalnie konstruować życzeń do losu, bo nasza radość i wdzięczność to energetycznie wysłane życzenie „poproszę tego więcej”. Ale tych uczuć nie można wyprodukować czy wymusić umysłem, to zupełnie nie działa; jest jak uśmiech wywołany przez drażnienie odpowiedniego ośrodka w mózgu – nic nie znaczy. Życie staje się piękne, kiedy dopuszczamy do głosu czucie i dusza nam pokazuje, jak pełno jest obecności Boga – miłości – w naszej codzienności. Umysł tego nie potrafi. Umysł Boga nie rozumie, a jeśli Go zdefiniuje tak jak definiuje miłość, utracimy łączność z własną duszą, z głosem Boga w nas samych. Taki paradoks 🤷‍♀️

Zanim wyruszysz

Zanim wyruszysz, odpowiedz sobie na kilka pytań.

Czy chcąc dojść do światła idzie się w kierunku ciemności? Zatem czy do szczęścia idzie się drogą oznakowaną przez negatywne emocje? Czy nie pojawiają się po to, żeby nas ostrzec, że zboczyliśmy z drogi?

Czy można budować prawdę na kłamstwie? Czy można zbliżyć się do kogoś, kto autentyczność uważa za największą słabość, a wizerunek za największe osiągnięcie? Jaką prawdę mogą oferować ludzie, którzy używają cudzych wizerunków i cudzych słów, żeby otworzyć sobie drzwi? Czy cel uświęca środki?

Czy los/Wszechświat/Bóg jest złośliwy czy opiekuńczy? Należy z nim walczyć, żeby go przechytrzyć, czy należy z nim współpracować jak z perspektywą trenera? Jeżeli coś lub ktoś nie ma wstępu do twojego świata, to może nie dlatego, żeby cię ukarać, a dlatego, żeby cię chronić? 

Zanim wyruszysz, upewnij się, że idziesz tam, gdzie prowadzą cię pozytywne uczucia, gdzie możesz tworzyć bliskość z autentycznymi ludźmi i gdzie los otwiera ci drzwi. Wtedy podróż staje się komfortowa i satysfakcjonująca, radosna. W przeciwnym przypadku podróż przez życie będzie ci przysparzać wewnętrznych konfliktów, dyskomfortu, rozczarowań i cierpienia.

Wybór jest twój.

Życie

Życie to dar, prezent. Radość z niego, szukanie sposobów, żeby uczynić je jak najbardziej satysfakcjonującym, to odpowiedź, wyraz wdzięczności za nie dla Stwórcy. Ale to wymaga pewnego wysiłku, poznania siebie i możliwości, jakie daje ten dar. 

Znacznie łatwiej jest potraktować prezent roszczeniowo, skupić się na zastrzeżeniach co do niego, uznać za nieodpowiedni, niedoskonały, obciążający – i tym samym skutecznie uprzykrzyć życie sobie i innym. 

Nasuwa się tylko pytanie, czy ktoś chciałby, żeby jego prezent był balastem, przyczynił się do cierpienia obdarowanego? To dlaczego przypisujemy takie intencje Sile, która jest od nas doskonalsza?

Relacja z Bogiem

Nasza odruchowa postawa wobec czegoś większego, potężniejszego od nas – Boga osobowego czy nieosobowego – jest automatyczną kopią naszego stosunku do rodziców czy opiekunów. 

Ludzie są ludźmi, i zawsze gdzieś – w jakimś obszarze czy momencie – nas zawodzą, dlatego na ogół ta postawa jest ambiwalentna: chcemy ufać i kontrolować jednocześnie. I to jest rozsądne podejście do ludzi – ufać w wyznaczonych przez doświadczenie granicach. 

Ale ile sensu mają próby kontrolowania czegoś niewymiernego i znacznie potężniejszego od siebie? Albo wierzymy, że ta siła się nami opiekuje i chce naszego dobra, albo chcemy ją kontrolować, handlować z nią – czyli nie wierzymy w jej moc i dobre intencje. 

Świadoma odpowiedź na to pytanie czyni z nas ludzi wierzących lub nie, i żaden system ani rytuał religijny tego nie zastąpi.