Fabryka szczęścia

Wierzymy, że nie jesteśmy szczęśliwi, bo czegoś nam w życiu brakuje. Dużych pieniędzy, uznania, podziwu, kariery, sławy, właściwego partnera, idealnej rodziny, domu z basenem, podróżowania po świecie… Długo można by wymieniać, bo każdy ma coś innego, i o czym innym marzy. Jest jednak w tym wszystkim wspólny mianownik: przekonanie, że uszczęśliwi nas zdobycie czegoś w świecie zewnętrznym. Ale czy na pewno tam leży rozwiązanie problemu? Czy krawcowa, która kiepsko szyje, stworzy arcydzieło, jeśli tylko dostanie najlepszy materiał na świecie? Jasne, że nie. Nie liczy się tylko jakość tego co mamy, ale i umiejętność zarządzania tymi zasobami. Dlatego często lepsze wyniki ma gracz, który dostał słabsze karty, ale potrafi je dobrze rozegrać; albo sukcesy odnosi sportowiec czy naukowiec o mniejszym talencie, ale większej dyscyplinie i pracowitości. I odwrotnie: spadkobierca wielkiej fortuny traci ją w ekspresowych tempie z powodu braku umiejętności zarządzania dużymi pieniędzmi; albo ktoś u szczytu sławy i popularności niszczy swój dorobek popadając w uzależnienie czy wywołując skandale obyczajowe. 

Skoro dobre rzeczy na zewnątrz nie gwarantują nam szczęścia bez naszych umiejętności zarządzania nimi, to o jaką konkretnie „technologię” tu chodzi? 
Odpowiedź jest pozornie zaskakująco prosta: o umiejętność słuchania siebie. Pozornie, bo w praktyce okazuje się, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Rodzimy się z tą umiejętnością, ale od pierwszych kontaktów z innymi ulega ona stałemu wypaczeniu, a co gorsza, dzieje się to poza naszą świadomością. Kiedy wyobrazimy sobie, że od dnia narodzin stale tracilibyśmy ostrość wszystkich zmysłów – tak systematycznie, że brak wzroku, słuchu, dotyku, węchu i smaku byłby oczywistością dorosłego człowieka, wydaje się to przerażające. A brak kontaktu ze sobą – ze swoim odczuwaniem, z językiem swojej duszy – jest swego rodzaju standardem, normą, to znaczy dotyczy większości ludzi. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. 
Pierwszą z nich jest natura naszego umysłu, który dbając o nasze przetrwanie, próbuje z każdego losowego zdarzenia zrobić regułę i zaprogramować nas, żebyśmy reagowali automatycznie, bezrefleksyjnie. Jeśli zidentyfikujemy się z umysłem, on przejmuje dowodzenie, odcina nasze czucie, zamyka nas w swojej rutynie i zamienia w ludzkie roboty. 
Drugą przyczyną jest powód, dla którego identyfikujemy się z umysłem. Robimy to już jako dzieci, wierząc, że jeśli czujemy coś, co nasi opiekunowie lekceważą albo czego nie pochwalają, to czujemy „źle”, czyli nasze czucie jest „zepsute”, nie można na nim polegać, należy je odciąć lub zracjonalizować, zmanipulować, dopasować. Potem zewnętrzny system silnie nagradzający osiągnięcia intelektualne oraz tłumienie emocji (mądre i grzeczne dzieci, inteligentnych i podporządkowanych pracowników) dokonuje reszty. W efekcie wierzymy głęboko, że umysł jest mądry, a czucie głupie, co ma tyle sensu ile twierdzenie, że prawa ręka czy noga jest dobra, a lewa zła. W rzeczywistości obie kończyny, czy górne czy dolne, najlepiej działają, kiedy pracują razem. Tak samo umysł i serce: jedno bez drugiego staje się kalekie.

Socjalizacja wymusza na nas utratę kontaktu z sobą na rzecz spełniania cudzych oczekiwań, wpasowania się w kulturowe normy, zasłużenia na akceptację i szacunek innych ludzi. Podziw innych staje się miarą naszego życiowego sukcesu. Kontrolowanie tego podziwu staje się więc naszym priorytetem, i zaczynamy żyć dla swojego wizerunku, dla swojego ego. Problem w tym, że daje nam to momenty satysfakcji, ale nie daje stałego dobrego samopoczucia, a tym bardziej poczucia szczęścia. W tle czai się lęk przed utratą tego, co mamy i stale rosnący głód na więcej dowodów tego, że jesteśmy ok. A ponieważ żadna ilość komplementów czy uznania nie potrafi sprawić, żebyśmy POCZULI się dobrze na stałe, nasze uzależnienie rośnie, a samopoczucie stale się obniża. To, co miało prowadzić do szczęścia, prowadzi dokładnie w odwrotnym kierunku. 

Jak rozpoznać, że nie mamy kontaktu ze sobą?
Główną wskazówką jest przeżywanie powtarzających się sytuacji produkujących negatywne emocje. Oznacza to, że reagujemy automatycznie, zgodnie z wyuczonymi schematami zachowania (scenariuszem swojego umysłu), bez świadomego kontaktu ze sobą. Tak, jakbyśmy codziennie wychodzili z domu w tym samym ubraniu, niezależnie od pory roku. i chociaż raz marzniemy, innym razem się pocimy, to niczego nie zmieniamy, bo się nad tym po prostu nie zastanawiamy; uznajemy, że „tak mamy”, bo nie rozumiemy, że możemy to zmienić.
Innym wskaźnikiem braku kontaktu ze sobą jest doświadczanie wyczerpania energetycznego. Oznacza to, że jemy, śpimy i pracujemy jak każą nam nasze automatyzmy, a nie nasze prawdziwe potrzeby, co doprowadza do fizycznego i psychicznego wyczerpania, czasem przybierającego postać choroby. Musimy się wtedy wyłączyć z codziennej aktywności i „naładować” – a potem nadrobić ten stracony czas popadając w kolejne wyczerpanie, i tak w kółko.

Jak naprawić tę zepsutą „technologię”, jak uzyskać i utrzymać kontakt ze sobą? 
Po pierwsze, trzeba skierować swoją uwagę do wewnątrz, nie na zewnątrz siebie. Uświadomić sobie swoje myśli i emocje. Nauczyć się odczytywać swoje emocje jako informacje i używać umysłu do ich zrozumienia i do wybrania takiego zachowania, jakie najbardziej nam w danej sytuacji posłuży.
Po drugie, warto poznać siebie bez oceniania i porównywania do innych. To, co naprawdę lubimy, co sprawia nam radość, w czym czujemy się dobrze. I to, z czym mamy problem, co sprawia nam trudność, dyskomfort. Każdy z nas ma swoje predyspozycje i swoje „alergie”; dbanie o siebie oznacza, że wiemy gdzie na ile nas stać, żeby zachować dobre samopoczucie. Stałe dobre samopoczucie oznacza komfort, a komfort pozwala nam stawiać sobie małe wyzwania i robić kroki naprzód w hartowaniu swoich nadwrażliwości.
Po trzecie, warto zaryzykować bycie autentycznym, wbrew wyuczonym schematom zachowania. To trudne, bo wymaga zmierzenia się z lękiem przed brakiem akceptacji, odrzuceniem, samotnością. Wymaga też elastyczności, której wizerunek (ego) nie dopuszcza: że raz możemy wyglądać świetnie, a innym razem kiepsko; że czasem zabłyśniemy, a czasem się potkniemy; że niekiedy będziemy z siebie zadowoleni, a niekiedy nie. I że mimo wszystko nadal dla siebie jesteśmy ok.
I w tym ostatnim zdaniu leży sedno sprawy: próbując nakarmić się akceptacją innych, możemy zapewnić sobie jedynie momenty szczęścia; dając tę akceptację samemu sobie, zapewniamy sobie stałe dobre samopoczucie. A dobre samopoczucie jest jak dotyk króla Midasa, który zamieniał wszystko w złoto – pozwala nam się cieszyć tym, co mamy i to pomnażać. Innymi słowy pozwala być szczęśliwym tu i teraz, po drodze do osiągania kolejnych celów czy spełniania kolejnych marzeń. 

Podsumowując – jeśli nie znamy, nie rozumiemy i nie lubimy siebie, nic z zewnątrz nie będzie miało mocy uszczęśliwienia nas na stałe, tak jak fajerwerki nie dają stałego światła. Jeśli znamy, rozumiemy i lubimy siebie, na bieżąco wybieramy dla siebie to, co dla nas dobre, stale powiększając swoje poczucie szczęścia, stale rozświetlając swoje życie. 
Jesteśmy jak maszyny z unikalnym oprogramowaniem, które przetwarzają materiał z zewnątrz. Jeśli wiemy, kim jesteśmy, możemy wybrać to, co do nas pasuje i tworzyć arcydzieła, możemy uszczęśliwiać siebie i innych. Jeśli wybieramy na oślep albo w oparciu o fałszywe dane o sobie, najczęstszym rezultatem jest awaria systemu – problem wewnątrz i na zewnątrz.

Zapomniana część „ja”

Tam, gdzie rodzice są słabi, dzieci muszą być silne, i na odwrót – gdzie rodzice są nadmiernie ekspansywni, tam dzieci stają się słabe, zależne. Bardzo często silna strona rodzica staje się słabą stroną dziecka, a słaba strona rodzica – silną stroną dziecka. Z tego powodu zmiana myślenia o swojej słabości jest podwójnie trudna: nie tylko trzeba wystąpić przeciwko lękom, które ją chronią, ale i przeciwko lękom związanym z odstraszającym przykładem po drugiej stronie. 

Na przykład ktoś może czuć się słaby fizycznie, ale bać się zmiany, widząc, jak przeciążenie fizyczne odbija się na zdrowiu rodzica. W umyśle powstaje konflikt typu unikanie-unikanie: nie chcę być słaby, ale nie chcę też zrobić sobie krzywdy przesadną eksploatacją. Komuś może ciążyć tłumienie emocji, ale może też uważać, że jego wybór ogranicza się do tego co ma lub do przeciwnego schematu czyli wybuchów emocjonalnych. Ktoś inny może cierpieć biedę, ale nie chcieć tego zamienić na dobrobyt związany z utratę życia z powodu przesiadywania w pracy do nocy. Ktoś cierpi z powodu przemocy, ale trudno mu się uwolnić od takich relacji, kiedy wierzy, że po drugiej stronie czeka go tylko fałszywa czułość pod postacią manipulowania słowami. Ktoś może źle znosić presję, ale tkwić pod cudzym naciskiem, bo wolność kojarzy mu się z całkowitą samotnością.

Podobnie jest z silną stroną. Wcale nie przynosi nam ona samych korzyści, ale forsujemy ją z lęku przed słabością, którą obserwujemy u rodziców. Ktoś staje się okrutny z lęku przed byciem ofiarą cudzej przemocy. Ktoś eksploatuje swoje ciało lub umysł, żeby odegnać lęk przed staniem się zależnym od innych (fizycznie, materialnie, intelektualnie). Ktoś ucieka w samotność od wszelkich relacji, bo nie chce żyć pod czyjąś presją. 

Jak długo dane w naszych umysłach ograniczają się do danych z naszego doświadczenia, pozostajemy w schematach. Naśladujemy je lub odwracamy, ale z nich nie wychodzimy. Wybieramy mniejsze zło, a właściwie robi to za nas nasz pokładowy komputer, czyli umysł. Jego zadaniem jest zapewnić nam przeżycie, wybiera więc to, co w specyficznym kontekście zwycięża. Czasem jest to siła, wręcz przemoc. Czasem spryt, zaradność. Czasem umiejętność dostosowania się, adaptacji, podporządkowania. Czasem przedstawianie siebie jako ofiary i branie innych na litość. Wytwarzamy w sobie to, co działa, co się w naszej konkretnej sytuacji sprawdza, co zapewnia nam akceptację opiekunów, czyli przetrwanie.

Co może wybić umysł ze schematów? Nowe, inne doświadczenie, własne lub cudze, z którym utożsamimy się emocjonalnie. Coś, co poruszy nasz umysł i serce w tym samym czasie. Może to być rozmowa, książka, film, piosenka – cokolwiek, co dotknie naszych pourażanych miejsc w czuły, nieraniący sposób i wzbudzi w nas wątpliwość co do naszych lękowych przekonań o sobie, ludziach i świecie. Umysł traktuje takie intelektualno-emocjonalne doświadczenie jako prawdę (w przeciwieństwie do treści wyłącznie intelektualnych). A kiedy ta prawda nie zgadza się z istniejącą logiką umysłu, pojawiają się pytania z najgłębszego poziomu: jak jest? kim jestem? po co żyję? jaki jest sens tego, co robię? na czym mi zależy? z czym czuję się dobrze? jacy są ludzie? czy istnieje siłą wyższa?

Dopóki tkwimy w schematach wynikających z naszego jednostkowego doświadczenia, żyjemy połowicznie niczym roboty; rozwijamy się fizycznie i intelektualnie, ale emocjonalnie i duchowo pozostajemy niedojrzali, nieświadomi. O emocjonalności i duchowości nie rozmawia się ani w rodzinach, ani w szkole. Jeśli nikt nas nie pyta, co chcemy zjeść i w co się ubrać, nie zastanawiamy się nad tym; jemy i ubieramy to, co nam dają, i nie inaczej jest z innymi sferami: bierzemy za własne to, co jest. Nadopiekuńczość nie rozwija – nie stawia pytań, daje odpowiedzi. 

Wydawałoby się, że to, czego nie dostajemy w życiu, dostaniemy w internecie. Ale internet tylko odbija rzeczywistość, na dodatek w krzywym lustrze. Masy ludzi dzielą się wiedzą, szczegółami swojego życia i poradami – jak jeść, jak ćwiczyć, jak się uczyć, jak pracować, jak poczuć się lepiej i w co wierzyć. W internecie jest wiele treści dla umysłu, ale bardzo niewiele dla duszy. Są odpowiedzi, ale nie ma pytań, które zmuszałyby do znalezienia swojej własnej prawdy.

Często słyszę pytanie, skąd biorę pomysły do swoich tekstów, kto mnie inspiruje, jacy autorzy, jakie książki. Sama zaczęłam się nad tym zastanawiać – i doszłam do wniosku, że po prostu mam w życiu szczęście. Moja duchowość rozwijała się na równi z innymi sferami, a właściwie najswobodniej, bo niezauważana, więc nie została zablokowana cudzym lękiem, cudzymi wytycznymi, cudzymi odpowiedziami.

Miałam szczęście jako dziecko, że główną i w pełni akceptowaną rozrywką mojego dzieciństwa były książki. Czytałam wszystko, co było osiągalne w tamtych trudnych czasach. Opowieści o zwierzętach wzruszały i budziły empatię, baśnie Andersena przerażały i zmuszały do zadawania sobie egzystencjalnych pytań, młodzieżowe powieści Siesickej pokazywały bohaterów i relacje zupełnie inne od tych, które znałam. To było jak drugie równoległe życie: świadomość, że jest coś więcej niż to, czego doświadczam osobiście.

Miałam szczęście, że kiedy byłam nastolatką, religia odbywała się w salkach, nie w szkole, a spotkania prowadził ksiądz mocno niestandardowy – młody, energiczny, kontaktowy, pasjonat. Nie wykładał, chciał z nami rozmawiać. Nie podawał gotowych odpowiedzi, zadawał mnóstwo pytań. Jednym tak bardzo mnie zaskoczył, że pamiętam je do dzisiaj: „co jest ważniejsze, tłum czy jednostka?”. Przez wiele lat nie potrafiłam na nie odpowiedzieć, ale o to właśnie chodziło – żeby zasiać pytanie, rozbudzić ciekawość, ustawić umysł na rozwiązywanie innych problemów niż te materialne i intelektualne.

Miałam szczęście, że potem znowu znalazłam inspiracje w książkach, tym razem takich, których autorzy swoimi słowami nazywali to, co mnie było trudno nazwać samej. To byli nie tylko przedstawiciele różnych nurtów psychologii jak Erich Fromm, Karen Horney, Carl Rogers, Milton Erickson, ale i zwykli-niezwykli ludzie jak Martin Gray czy Neale Donald Walsch, albo hinduski jezuita (odrzucony przez Kościół) Anthony de Mello i wielu współczesnych jak Gary Zukav czy Bruce Lipton. Nie sposób wymienić ich wszystkich, każdy wniósł coś do mojego sposobu myślenia, nazwał kawałek mojego czucia. Z wieloma nie zgadzałam się w innych kwestiach, ale każdy mówił swoim własnym językiem o swojej własnej prawdzie, i ta inspiracja liczyła się najbardziej.

No i miałam szczęście, że mogłam sobie wybrać zawód, który codziennie od 30 lat dostarcza mi nowych danych o tym, jak funkcjonują ludzie WEWNĄTRZ. Dlatego jestem głęboko przekonana, że nie potrafimy być szczęśliwi pomijając najgłębszą część siebie, odrzucając duchowość albo zastępując ją religią. Z radością obserwuję powolny, ale wyraźny powrót obszaru duchowości do psychologii, która próbując spełniać weryfikowalne kryteria nauki zabrnęła głęboko w intelektualne koleiny.

Duchowość jest takim samym obszarem „ja” jak emocjonalność, intelekt czy fizyczność. Nadaje pozostałym sferom sens, znaczenie – dlaczego robię to, co robię, wybieram w ten, a nie inny sposób, co sprawia mi radość, kim jestem, jakie mam priorytety. Bez kontaktu z własną duchowością popadamy w rutynę i upodabniamy się do robotów; utykamy w swoich schematach i życie przestaje nas cieszyć. Obecna fala depresji i zaburzeń psychicznych to nic innego jak skutek rozwijania fizyczności i intelektu kosztem emocjonalności i duchowości. Znamy anatomię i metabolizm ciała lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a chorujemy bardziej. Wiemy wszystko o wszystkim, ale nic nie przynosi nam radości. Mamy gigantyczne możliwości technologiczne, ale prowadzą one najczęściej do uzależnienia. Bo emocjonalnie i duchowo pozostaliśmy dziećmi. Bo korzystamy z połowy siebie. Bo nie zadajemy sobie pytań, w tym tego zasadniczego – „po co?”.

Miejsce mocy

Kiedy przyglądamy się życiu i ludziom z pewnego dystansu, zauważamy, że pozornie przypadkowe zdarzenia czasem wydają się występować według jakiejś reguły. Próbujemy sobie tłumaczyć te zbieżności tym, że ktoś sobie na coś zasłużył czy zapracował, a jeśli nie widać wyraźnego związku przyczynowo-skutkowego, tym, że ktoś ma szczęście lub pecha. 

Gdybyśmy mogli prześledzić życie wielu ludzi od samego początku, moglibyśmy zauważyć, że regułą rządzącą ludzkim losem są przekonania. Są to bazowe zapisy w umyśle – na podstawie naszych pierwszych losowych doświadczeń w rodzinie tworzone są generalne wzorce „jak jest” w życiu. 

Kiedy dziecko stanowi dla swoich rodziców centrum wszechświata, dorasta niczym jedyny aktor na scenie wśród entuzjastycznie nastawionej publiczności. Otrzymuje brawa, pochwały, wyróżnienia, zapewnienia o swojej wyjątkowości. Przyjmuje to za fakt, a to przekonanie sprawia, że i w dorosłym życiu taka osoba przyciąga „fanów” – ludzi, którzy o nią dbają, darzą ją podziwem, adoracją, zachwytem; jak wcześniej rodzice.

Kiedy dziecko wychowuje się na marginesie życia rodziców, dorasta w przekonaniu, że nie jest ważne, warte uwagi, wyjątkowe. W dorosłym życiu zgodnie ze swoim przekonaniem będzie usuwać się w cień, przyjmować niekorzystne oferty, ustępować innym pierwszeństwa; jak wcześniej rodzicom.

W ten sposób jedni wchodzą w życie z przekonaniem, że wszystko im się należy (i dużo od losu dostają), inni z przekonaniem, że muszą walczyć o okruchy dla siebie (i tylko te okruchy spadają im z cudzego stołu). Jedni płyną wygodnie z prądem, inni walczą o każdy krok pod prąd. Jednym pomoc spada z nieba nawet kiedy o nią nie proszą, inni wołają o nią głośno i na próżno. Jedni dają, inni biorą; jedni stają na głowie, żeby innych zadowolić, drudzy pozwalają się zaopatrywać i wciąż chcą więcej. 

W tym miejscu pojawia się myśl: a więc to taka sprawiedliwość? Jedni mają szczęście mieć zaangażowanych rodziców i potem wszystko idzie im jak z płatka, a drudzy dostają trudności mnożone przez problemy i jeszcze potem życie im dokłada? Przypuszczam, że z takich wniosków i potrzeby sprawiedliwości zrodziła się idea nieba i piekła: wynagradzania cierpień i karania nadmiernych uciech po śmierci. Bo przecież skoro jest Bóg, to musi być jakaś sprawiedliwość, a skoro nie ma jej tutaj, musi być gdzieś indziej. 
Problem w tym, że to bardzo ludzka, powierzchowna sprawiedliwość: widzimy ładny obrazek czy obfitość i zakładamy, że doświadczający ich człowiek jest szczęśliwy. Tymczasem okazuje się, że tak nie jest. To, co wydawało się takim prostym równaniem (posiadasz więcej, jest ci łatwiej = jesteś szczęśliwy) nie zawsze działa. Patrzymy jak ludzie sukcesu popadają w depresję, jak znani i bogaci wpadają w nałogi, a nawet decydują się na samobójstwo – i nie rozumiemy. Patrzymy na tych nielicznych zadowolonych z życia, choć nie mają ku temu jakichś szczególnych obiektywnych powodów – i nie rozumiemy. Wygląda na to, że nie ma wspólnego mianownika: ani bogactwo, ani sława, ani sukces, ani rodzina, ani dzieci, ani wolność od wszelkich zobowiązań, ani praca, ani dieta, ani siłownia… Nic samo w sobie nie gwarantuje szczęścia. Nie tylko tym, którzy w życiu idą za swoimi przekonaniami „pod górkę”, ale i tym, których bez wątpienia przekonania prowadzą „z górki”. Każdego coś boli, każdy chce tego, czego nie ma w nadziei, że właśnie to by go uszczęśliwiło.

Jeśli jednak nie damy się zwieść zewnętrznym dekoracjom i spróbujemy popatrzeć głębiej, okazuje się, że owszem, jednak jest coś, co produkuje szczęście. Każdy ma to w sobie, i każdy dzięki swojemu indywidualnemu doświadczeniu dostaje inny kawałek instrukcji jak to uruchomić. Jedni dostają siłę, inni otwartość; jedni cierpliwość, inni spontaniczność; jedni umiejętność radzenia sobie z negatywnymi emocjami, inni umiejętność tworzenia tych pozytywnych. Wbrew pozorom sprawiedliwie – każdy z nas ma swoją część jako dowód, że jest ważny i wyjątkowy, i każdy potrzebuje reszty instrukcji od innych na dowód, że jesteśmy jednością; że mamy wspólne źródło, więc cokolwiek robimy dla innych, robimy dla siebie, i odwrotnie.

Co więc jest tym czymś, od czego zależy nasz generalny dobrostan? Nazwijmy to poczuciem mocy. Nie chodzi bowiem o samą listę tego, co zdobyliśmy czy posiadamy, a o poczucie, że możemy coś stworzyć i tym satysfakcjonująco dla siebie zarządzać. To poczucie kreacji – „mogę”; boski pierwiastek w człowieku. Rodzimy się z nim, ale dostęp do niego musimy znaleźć sami. Połowę informacji jak to zrobić dostajemy w swoim doświadczeniu. Drugą połowę mają inni. Dopiero z dwóch perspektyw widać rozwiązanie zagadki. Czy to nie brzmi jak scenariusz fajnej gry albo filmu przygodowego? 😉

Nasze „mogę” często zostaje przyblokowane. na starcie. To, co nam się w dzieciństwie sprawdza w relacji z rodzicami, staje się w naszym przekonaniu naszą silną stroną. To, co przeszkadza nam w zdobyciu akceptacji rodziców, staje się naszą słabą stroną. Wbrew pozorom jedno i drugie jednakowo stanowi blokadę dla naszego „mogę”. Silna strona staje się naszą wizytówką i warunkiem przetrwania, więc potencjalne „mogę” zamienia się w „muszę”. Słaba strona zostaje od razu zablokowana w postaci „nie mogę”. 
Ujmując to inaczej – tam, gdzie dotknął nas lęk naszych opiekunów, nasza zdolność kreacji zostaje wyłączona, bo zarówno presja, jak i nadopiekuńczość odbiera nam moc, nie pozwala na uruchomienie tworzenia. Tam, gdzie zachowaliśmy lub otrzymaliśmy miłość, czyli zdrowe, naturalne podejście do tego, co mamy, co jest (bez oceniania, porównywania, ale i wychwalania), tam potrafimy kierować się tym boskim pierwiastkiem „mogę”, możemy tworzyć coś trwałego, zdrowego, harmonijnego. Coś, co nas uszczęśliwia i inspiruje innych. Większość ludzi ogranicza się do tego kawałeczka, gdzie czuje spełnienie, czerpiąc z niego energię dla pozostałych, skażonych nie-miłością obszarów siebie. Ale wcale nie musi tak być. 

Przekonania, które otrzymaliśmy losowo w dziecięcym doświadczeniu nie są kwestią nieodwracalną. Możemy je świadomie zmienić, uwalniając cały potencjał swojego twórczego „mogę”. W przeciwnym razie większość naszych marzeń się nie spełni, bo część nas samych będzie chcieć ich realizacji („mogę”), a inna część będzie ten proces blokować.
Przyjrzyjmy się na przykładzie. Powiedzmy, że kogoś uszczęśliwia podróżowanie, chciałby zwiedzić świat – duchowa część tej osoby mówi „mogę”, aktywuje marzenie. Fizyczna część tej osoby odpowiada natychmiast „nie mogę” (nie stać mnie finansowo, nie mam kondycji, szkodzi mi jedzenie poza domem itp.). Intelektualna część tej osoby odpowiada „nie mogę” (nie znam języków obcych, nie umiem zaplanować takiej podróży, nie wiem, jak się spakować, jak się poruszać w obcym miejscu). Emocjonalna strona mówi „nie mogę” (stresuje mnie komunikacja z innymi ludźmi, nie lubię niespodzianek i nieprzewidzianych sytuacji, obawiam się, że mogę utknąć na lotnisku albo może mnie ktoś okraść). Jak widać, to marzenie nie może się spełnić, bo w opisanym przypadku na jedno „mogę” przypadają trzy „nie mogę”…
Zazwyczaj czując potrzebę spełnienia swojego marzenia za wszelka cenę, próbujemy zmusić oporujące części siebie do współpracy; próbujemy zamienić „nie mogę” na „muszę”. Czyli zaczynamy desperacko ćwiczyć, żeby podreperować kondycję, albo pracować po 12 godzin, żeby zarobić na wycieczkę; noce spędzamy na nauce obcego języka i wertowaniu tysięcy porad w internecie. Efektem najprawdopodobniej będzie słomiany zapał, który szybko zgaśnie, bo „muszę” nie ma mocy twórczej, tak samo jak „nie mogę”. „Muszę” jest jak kapitan drużyny, który sam chce wygrać mecz, pomijając innych i doprowadzając się do krańcowego wyczerpania. „Nie mogę” jest jak ktoś, kto wchodzi na boisko do drużyny, chociaż nie ma pojęcia, co ma robić, więc jedynie przeszkadza.

„Mogę” jest wolne od lęku, lekkie i radosne, ekscytujące; sprawia, że jesteśmy Bogiem swojego życia i tworzymy je w sposób dobry, zdrowy, energetyzujący i harmonijny. „Mogę” nie oznacza, że wiem jak, tylko że wierzę, że sobie poradzę; opiera się na zaufaniu Miłości i dlatego potrafi przekraczać granice, które znamy ze swojego doświadczenia. Jak więc skontaktować się ze swoim boskim pierwiastkiem i tworzyć to, czego się pragnie?
Trzeba zmodyfikować swoje wstępne „ustawienia”, tak jak dopasowujemy ustawienia używanego telefonu do własnych potrzeb. Najpierw trzeba swoje ustawienia rozpoznać i nazwać, czyli odszukać swoje „nie mogę” i „muszę” po to, żeby je przeprogramować na „mogę”. Prawda o nas leży zawsze pośrodku tego, co mówią nam emocje i jak reaguje umysł, pośrodku myślenia o sobie i naszych relacji z innymi, pośrodku perspektywy własnej i cudzej, pośrodku niemocy i przymusu.

A praktycznie? Praktycznie wskaźnikiem jest energia. „Mogę” dostarcza nam energii, „nie mogę” i „muszę” nam ją odbiera. To jak wpłaty i wypłaty z konta w banku. Jeśli wartości są zbliżone, możemy dopiero po czasie się zorientować, że stan konta się nie zmienia albo zrobił się dług. Jeżeli przywykamy do długów, traktujemy je jako konieczność, nie wyjdziemy z sytuacji o własnych siłach, będziemy potrzebować pomocy z zewnątrz – tak w przypadku finansów, jak i energii.
Zatem jeśli często potrzebujemy pomocy innych, to znak, że nasz własny generator energii jest uśpiony, że działamy głównie w trybie „nie mogę”. Jeśli często ulegamy wyczerpaniu, ale potrafimy się sami naładować, to znak, że działamy w trybie „muszę”. Jeśli używamy swojego „mogę”, żyjemy w równowadze energetycznej, po jasnej stronie emocji.

Wskaźnikiem naszego twórczego „mogę” jest energia, a wskaźnikiem energii są między innymi słowa i stojące za nimi uczucia. Eksperymenty z ryżem w słoiku z wodą czy żywymi roślinami naocznie potwierdzają to, co teoretycznie wiemy o wychowaniu dzieci – że emocjonalne słowa mogą niszczyć lub wzmacniać, zabierać energię lub ją dawać. Wystarczy więc posłuchać swojego wewnętrznego głosu, słów, którymi mówimy do siebie, aby namierzyć swoje energetyczne dziury, swoje „nie mogę” i „muszę”. I wystarczy pamiętać, że powstały one przypadkowo, i jeśli w ogóle były prawdziwe, to kiedyś, kiedy byliśmy zależni i nieświadomi; teraz działają jedynie z rozpędu, jak zapomniany program w komputerze, który tylko nam przeszkadza, i do niczego nie jest nam już potrzebny. Niemniej nie przestanie, dopóki go świadomie nie wyłączymy.

To, czego wszyscy potrzebujemy do szczęścia – nie tylko metaforycznie, ale całkiem dosłownie – to pokój i współpraca w miejsce walki. Dopóki akceptujemy w sobie silną i słabą stronę, dopóty tkwimy w schemacie ofiary i agresora w relacjach z innymi, przeskakując z „nie mogę” w „muszę”, i skutecznie omijając swoje zdrowe twórcze „mogę”, które jako jedyne ma moc uszczęśliwiania nas na stałe, niezależnie od okoliczności.

A gdyby tak…?

Ciało jest naszym pojazdem do podróżowania przez życie. Jeżeli zanadto skupimy się na jego wyglądzie, a zapomnimy o przeglądach technicznych, to możemy utknąć podczas swojej podróży. Tym bardziej, jeśli nie dbamy o niego wcale, a mocno wykorzystujemy. 

Umysł jest naszą nawigacją. Wgrane dane mają nas przeprowadzić jak najsprawniej z jednego punktu do drugiego. Jeśli unikamy aktualizowania danych, nawigacja może nas wyprowadzić w pole albo kazać wjechać do jeziora czy pod prąd – słowem stworzyć realne zagrożenie zamiast ułatwić podróż.

Emocje są kontrolkami w naszym pojeździe. Zielone sygnalizują nam, że wszystko działa i mamy kontynuować podróż, czerwone informują o awarii i potrzebie naszej interwencji. Jeśli próbujemy je zasłonić, wyłączyć albo zbagatelizować, grozi nam uszkodzenie pojazdu lub nawigacji, niedotarcie do celu.

Cel podróży to duchowość – odpowiedź na pytania: po co jedziemy, co chcemy zobaczyć, dlaczego akurat tam. Bez tego wycieczka zamienia się w jeżdżenie w kółko po znanych drogach aż skończy się paliwo.

Każda część naszego „ja” ma swoje zadanie i jest zależna od pozostałych. Nie można żadnej z nich zastąpić inną. A jednak to robimy, zranieni w dzieciństwie brakiem akceptacji opiekunów dla swojego pojazdu, jego nawigacji, kontrolek czy miejsca, które chcemy zobaczyć. Uczymy się żyć wyłączając tę zarażoną lękiem część siebie. Czasem ukrywamy swój pojazd w krzakach i udajemy, że go nie mamy, że poruszamy się na piechotę. Czasem wyłączamy nawigację i jedziemy przed siebie na oślep, mając nadzieję, że „jakoś to będzie”. Czasem przykrywamy albo niszczymy kontrolki, żeby nas nie straszyły, choć wtedy nie wiemy, co się dzieje. Czasem odcinamy się od pytań „po co?”, „dlaczego?”, „kim jestem?” i próbujemy realizować swoje życie według cudzych map i scenariuszy. W każdym przypadku maksymalnie utrudniamy sobie życie, blokując coś, co jest nam potrzebne.

Wydaje nam się, że możemy zastąpić tę nieudaną część siebie przez podwójne wykorzystanie innej. Czasem popisujemy się możliwościami czy wyglądem swojego pojazdu, ignorując fakt, że donikąd nie jedzie. Czasem przerabiamy swoją nawigację na sztuczną inteligencję, która teoretycznie wie wszystko, tylko nie ma dostępu do aktualnych danych. Czasem tak modyfikujemy kontrolki, że nie świecą nawet przy awarii, choć pojazd i nawigacja się psują. Czasem tak brniemy w tworzenie własnej filozofii życiowej, że staje się baśnią i traci kontakt z rzeczywistością, w której de facto żyjemy. W każdym przypadku tworzymy nadmiar, który nam szkodzi równie jak ten posiadany w naszym mniemaniu brak.

Dopóki widzimy siebie przez pryzmat słabej i silnej strony, dopóty nasze relacje z innymi oparte są na wymuszaniu wzajemnego podziwu i adoracji, rzadziej współczucia. Chodzi o to, żeby kogoś tak oczarować swoim pojazdem albo celem podróży, żeby z wrażenia naprawił nam nawigację albo przejrzał kontrolki. Albo żeby kogoś tak oczarować super-nawigacją albo sztuczkami z kontrolkami, żeby sprawdził nam pojazd i powiedział, gdzie jechać. Generalnie trzeba innych zachwycić, wzbudzić ich podziw swoją mocną stroną, albo obudzić ich współczucie i chęć zaopiekowania się naszą słabą stroną. To bardzo czasochłonne i energochłonne zajęcie, wciąż trzeba porównywać siebie i innych, oceniać swoje szanse, planować strategię kontroli zachowania innych ludzi.

A gdyby tak całą energię skierować na własny pojazd, swoją nawigację, osobiste  kontrolki i indywidualny cel podróży? I po prostu komfortowo jechać przed siebie, ciesząc się bezwarunkowym towarzystwem tych, którzy tak samo jadą w tę samą stronę…?

Magiczne myślenie

Nic nie ma samych plusów ani samych minusów – i rzeczy, i ludzie, i sytuacje są mieszanką jednego i drugiego. 

Kiedy jesteśmy w stanie zaakceptować to co jest, możemy skupić się na plusach jakie posiada i mieć więcej tego co nam odpowiada. Takie rzeczy, sytuacje czy ludzie przyniosą nam dobre samopoczucie, satysfakcję, rozwój, to właśnie powinniśmy dla siebie wybierać.

Kiedy jednak jesteśmy w stanie zaakceptować to co jest tylko pod warunkiem, że coś się tam zmieni, że będzie inne niż jest, to zaprzeczamy rzeczywistości i decydujemy się na konflikt, który będzie przybierał na sile. Takie rzeczy, sytuacje czy ludzie przyniosą nam to czego chcemy i to, czego chcemy uniknąć – będą jak jazda kolejką górską w wesołym miasteczku między niebem a piekłem, między marzeniami a demonami. Takie wybory nam nie służą, nie prowadzą do nikąd poza kręceniem się wokół własnej osi z coraz większą prędkością.

Problem czy narzędzie?

Dziecko nie wie, jakie jest, po prostu jest i oczekuje od innych miłości bezwarunkowej. Dostaje akceptację warunkową, pochodzącą z mieszaniny miłości i lęku, którą wszyscy jesteśmy. Jeśli rodzice mają problem z kochaniem siebie w jakimś obszarze (bo tak nauczono ich w dzieciństwie i tego w sobie nie zmienili), to taki wzorzec przekazują dziecku, chcąc czy nie, nawet jeśli słownie deklarują co innego. Oznacza to, że bez względu na to, czy opiekunowie krytykują dziecko, czy też chwalą, jednocześnie krytykując siebie i innych, i tak dziecko uczy się krytykować siebie, podważać swoją wartość. 

W ten sposób w umyśle powstaje przekonanie, że jakaś część nas jest problemem. Czasem jest to ciało – „nieodpowiedni” wygląd, za mała sprawność, brak jakichś fizycznych umiejętności. Czasem jest to umysł – za wolny, zbyt nieuważny, za słabo kojarzący, za mało pamiętający. Czasem jest to emocjonalność – „zbytnia” wrażliwość, uzewnętrznianie swoich emocji. Czasem jest to duchowość – „bujanie w obłokach”, „niepraktyczne” podążanie za swoimi marzeniami, za silna, „nieżyciowa” hierarchia wartości.

Tak jak zwierzęta podlegają wdrukowaniu ( https://pl.wikipedia.org/wiki/Wdrukowanie ), tak ludzie tworzą swoją samoświadomość na podstawie tego, jak widzą siebie w oczach swoich opiekunów. Jeśli reakcje rodziców dają nam do zrozumienia, że coś  jest nie tak z naszym ciałem, umysłem, emocjonalnością czy duchowością, oznaczamy tę część jako problem, odrzucamy ją jak jaszczurka ogon i w zamian próbujemy dwukrotnie silniej rozwinąć inną część siebie – tę, która dostała rodzicielską akceptację. 

W ten sposób dzielimy swoje „ja” na słabą i mocną stronę, i żyjemy umęczeni wewnętrznymi konfliktami między tą częścią siebie, która gna na oślep pokonując wszelkie ograniczenia i tą, która nie chce ruszyć się z miejsca, a nawet wydaje się cofać w rozwoju. Jedna krzywdzi nas dążąc do samozniszczenia, druga krzywdzi nas, sabotując każdy nasz ruch.

Tymczasem ciało nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki niemu możemy żyć pełniej, przemieszczać się, doznawać odczuć sensorycznych. Zdrowe, zadbane ciało pozwala nam smakować świat na wiele sposobów. Kiedy się od niego odcinamy, zaczyna być balastem, przeszkodą, ograniczeniem. Kiedy nadmiernie je wykorzystujemy, kompensując sobie jakiś inny domniemany brak, obraca się przeciw nam, włączając tryb samozniszczenia.

Umysł nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki niemu możemy rozumieć to, czego doświadczamy, nazywać to, co spotykamy na swojej drodze, komunikować się z innymi. Zdrowy, właściwie stymulowany umysł pozwala nam uczyć się przez całe życie, coraz lepiej rozumieć swoje doświadczenia. Kiedy odwracamy się od swojego umysłu, staje się naszym przeciwnikiem, utrudnia nam rozwój i kontakty z innymi. Kiedy wykorzystujemy go nadmiernie w zamian za porzuconą inną część siebie, doprowadza nas do ściany, jak zapętlony komputer.

Emocjonalność nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki informacjom płynącym z emocji wiemy, co nam służy, a co nam zagraża. Emocje są jak informacyjne i ostrzegawcze lampki kontrolne naszego „ja”. Zdrowa wrażliwość i empatia pozwalają nam znaleźć równowagę pomiędzy sobą a innymi, tworzyć satysfakcjonujące relacje, utrzymywać dobre samopoczucie. Kiedy odcinamy się od swojej emocjonalności, odcinamy umysł od danych, których nie jest w stanie uzyskać z innego źródła; tracimy jeden zmysł. Kiedy nadmiernie wykorzystujemy swoją emocjonalność, żeby zatuszować inną swoją „słabość”, obraca się ona przeciw nam i doprowadza nas do emocjonalnej ruiny.

Duchowość nie jest problemem, jest narzędziem. Dzięki kontaktowi z najgłębszym rdzeniem swojego „ja” czujemy, kim jesteśmy, czego chcemy od życia, co jest dla nas ważne, co ma dla nas sens, jak postrzegamy siłę wyższą. Pozostawanie w zdrowym kontakcie z duchową częścią siebie wpływa na sposób wykorzystania innych części siebie, pomaga ustalić wewnętrzną równowagę, nadaje nam tożsamość, a naszemu życiu cel i znaczenie. Kiedy odcinamy się od duchowej części siebie, tracimy siebie na najgłębszym poziomie, tracimy poczucie sensu naszego życia. Kiedy próbujemy duchowością zastąpić inną część nas samych, sprowadza nas ona na manowce, zapędza w ślepą uliczkę, niszczy.

Żadna część nas samych nie jest problemem sama w sobie; staje się nim, kiedy dotyka jej cudzy lęk, brak miłości. Szczególnie wtedy, kiedy jeszcze nic o sobie nie wiemy, kiedy dopiero zaczynamy zbierać o sobie informacje. Zarażenie cudzym lękiem powoduje, że przestajemy ufać miłości i próbujemy przejąć nad nią kontrolę. Ma to mniej więcej tyle sensu, co kilkulatek przejmujący kontrolę nad domowym budżetem 😉 

Ciało, umysł, emocjonalność i duchowość są różnymi i równie ważnymi warstwami naszego „ja”, tak jak różne narządy są częściami naszego organizmu. Tak jak nie można zastąpić wątroby dodatkowym płucem, ani nerki dodatkowym żołądkiem, tak nie można zastąpić duchowości umysłem, czy emocjonalności ciałem. I nie ma ku temu żadnego powodu. Ciało, umysł, emocje, dusza nigdy nie są problemem same w sobie – przejęty od innych lęk, brak zaufania do miłości nim jest.

Mini-przewodnik (2)

Umysł tworzy swoje wzorce głównie w dzieciństwie, wtedy, kiedy styka się z czymś po raz pierwszy. Rodzaj tego spotkania i towarzyszące mu emocje powodują „oflagowanie” tego czegoś jako dobre lub złe, ciekawe lub nudne, niebezpieczne lub interesujące, ważne lub bez znaczenia… Standardy dzieciństwa zapisują się w naszych umysłach poza naszą świadomością. Po prostu WIEMY (jesteśmy przekonani), że coś istnieje, a coś nie; czegoś jest pod dostatkiem, a o coś bardzo trudno. Nieświadomie przywykamy do tego, wśród czego przyszło nam dorastać: nie poświęcamy specjalnej uwagi temu, co jest (biorąc to za pewnik) i przywykamy do niedostatku czegoś innego jak do bólu głowy w tle. Te wzorce i standardy są jak samospełniające się przepowiednie – nie zdając sobie z tego sprawy odtwarzamy je wciąż na nowo, w różnych postaciach i okolicznościach, z różnymi osobami.

„Dziecięcy umysł przyjmuje za standard to, z czym się spotyka. Jeśli spotyka się z życzliwością, wsparciem, przestrzeganiem zasad, to taki obraz siebie i świata w nim się kształtuje, i tego oczekuje na zewnątrz rodzinnego środowiska, w którym się wychowuje. Jeżeli dziecięcy umysł spotyka się z wrogością, przemocą, przekraczaniem norm społecznych, to również taki obraz siebie i świata się w nim kształtuje, i takie będą jego zachowania i założenia wobec innych ludzi. Dlatego nie ma dobrych i złych dzieci, bo dzieci są zawsze automatycznie zaprogramowane przez zachowania ludzi wokół siebie – poza swoim wyborem i świadomością. 

Jak długo nie uwolnimy się od tego zaprogramowania, tak długo nie wybieramy świadomie; a skoro kierują nami automatyczne ustawienia, które dokonały się poza naszą świadomością, to również jako dorośli tak naprawdę nie jesteśmy ani dobrzy, ani źli – jesteśmy po prostu zaprogramowani. Co więcej, jesteśmy zaprogramowani losowo, przypadkowo, ponieważ nasze umysły naśladują mechanizmy rodziców i opiekunów, których oni sami nie byli świadomi. Nie przekazali nam ich z wyboru, zrobili to nieświadomie, automatycznie powtarzając to, co sami dostali od swoich rodziców…”

Powyższy cytat pochodzi z drugiego rozdziału Mini-Przewodnika, w którym szerzej opisuję, jak umysł przetwarza nasze pojedyncze doświadczenia w generalne zasady, co najczęściej nie jest obiektywną prawdą. To, że ugryzł nas pies, nie oznacza, że wszystkie psy gryzą, ale nasz umysł każe nam w to wierzyć („psy są groźne”). To, że mieliśmy zaprzyjaźnionego pieska, nie oznacza, że żaden pies nas nie ugryzie, ale umysł każe nam w to wierzyć („psy są cudowne”). Niemniej wierząc w te nieprawdy powołujemy je do życia. Ten, kto reaguje lękiem na widok psa, nieświadomie prowokuje go do okazania dominacji, czyli ataku. Ten, kto podchodzi do psa z pewnością siebie, wykazuje dominację, a pies zazwyczaj instynktownie się podporządkowuje. To, w co wierzymy na podstawie losowego zdarzenia, tworzy kolejne podobne sytuacje.

Kiedy rozumiemy, jak to działa,  przestajemy się identyfikować ze swoim umysłem i zyskujemy szansę na to, żeby przeprogramować jego zapisy, zmienić jego skojarzenia i uwolnić się od przypisanych tym zapisom negatywnych emocji. Rownież, a może przede wszystkim od głównego bagażu z dzieciństwa: poczucia winy i poczucia krzywdy.

Jeśli masz ochotę poczytać o tym więcej, napisz do mnie, a ja prześlę Ci bezpłatnie cały, dziewiętnastostronicowy tekst. Będzie mi miło, jeśli w zamian polecisz moją stronę na Fb, książkę, blog albo usługi psychologiczne innym.

Jaszczurczy ogon

Jaszczurka, która znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, odrzuca własny ogon, żeby umknąć z życiem. Kiedy małe dziecko doświadcza presji ze strony swoich opiekunów, reaguje podobnie – oddaje część siebie, swojego „ja”, żeby nie doświadczyć odrzucenia. Kiedy nie wolno mu okazać swoich emocji, odcina się od nich. Kiedy nie wolno mu mieć swojego zdania w żadnej sprawie, przestaje myśleć. Kiedy nikogo nie interesuje ani nie zachwyca jego indywidualność, nie rozwija jej. 

Kiedy dziecko czuje, że jakaś jego część budzi u rodziców negatywne emocje i reakcje, porzuca ją jak jaszczurka ogon – żeby przeżyć (nie doświadczać braku miłości, emocjonalnego odrzucenia). Im bardziej warunkowa jest akceptacja opiekunów, tym bardziej dziecko porzuca siebie, swoje prawdziwe „ja” na rzecz rodzicielskiej wizji tego, kim powinno być, jakie powinno być. Wyrzeka się siebie, żeby zasłużyć na rodzicielską miłość. W jego umyśle powstaje przekonanie, że nie można być sobą, żeby być kochanym, żeby doświadczać miłości.

To przekonanie nie znika, dopóki nie zostanie świadomie zmienione. Dziecko, które nauczyło się nie być sobą, żeby być kochane, jako dorosły robi to nadal. Oddaje kawałki siebie, poddając się presji, poświęca siebie „dla świętego spokoju”: tłumi emocje, nie ma własnych opinii, łatwo idzie na ustępstwa, rezygnuje z ważnych dla siebie rzeczy, zajęć czy relacji. I kiedy okazuje się, że już nie ma czego oddać, a presja czy roszczenia się nie zmniejszają, dochodzi do ściany. Jedni w takiej sytuacji się poddają i popadają w depresję, inni zaczynają odgrzebywać siebie spod gruzów, walczyć o prawo do bycia sobą, do własnych emocji, myśli, poglądów, wyborów, decyzji i granic.

To, co budujemy na bazie swojego prawdziwego ja, tworzy pozytywne emocje i relacje, wzmacnia nas i rozwija. To, co budujemy na bazie swojego wizerunku powstałego z odcięcia części siebie jest jak maska, którą wciąż musimy przytrzymywać, żeby nie odpadła. Ta maska („ego”) powstała po to, żeby utrzymać akceptację innych, ale w rzeczywistości dostarcza nam mieszanych uczuć; oprócz satysfakcji, że działa, przynosi niepokój, lęk i wyczerpanie udawaniem.

Warto więc zadać sobie pytanie, na jakie ustępstwa jesteśmy gotowi pod cudzą presją, poddając się autorytetom w różnych sprawach, naciskom rodziny, znajomych, presji społecznej, wymaganiom środowiska, w którym żyjemy i pracujemy.

Warto też popatrzeć jeszcze głębiej, bo istniejące przekonanie żyje swoim życiem, rozrasta się i przybiera nowe kształty. Możemy przestać bać się odrzucenia rodzica, a nawet w ogóle innych ludzi, ale stawiać sobie cele, które wymagają od nas porzucenia, wyparcia się jakiejś części siebie – zgodnie z pierwotnym przekonaniem, że można coś dostać czy osiągnąć tylko wtedy, kiedy nie jest się sobą, kiedy się udaje. Mój znajomy napisał kiedyś ku refleksji takie pytanie: „Ile jesteś gotowy/a zapłacić za pieniądze, które zarabiasz?”…Na ile wyrzeczeń jesteś gotowy/a, żeby zdobyć swój cel? Czy droga do szczęścia prowadzi przez nieszczęście? Czy radość osiąga się przez cierpienie? Czy osiągniecie sukcesu wymaga porzucenia tego, co nam w duszy gra?

W co wierzymy, to dla siebie tworzymy.

Mini-przewodnik (1)

„Czy jesteśmy swoimi emocjami czy myślami? Jednym i drugim? A może żadnym z nich?

Zanim zdecydujemy, czy utożsamiać siebie ze swoimi emocjami, zadajmy sobie pytanie, czym w ogóle są emocje. Często myślimy o nich jak o niewidzianej sile, która przychodzi kiedy chce, i robi z naszym samopoczuciem co chce, niemal bez naszego udziału. Tak to możemy odczuwać, ale prawda jest znacznie mniej magiczna, a dużo bardziej racjonalna. Gdyby człowiek był samochodem, emocje byłyby lampkami kontrolnymi, które sygnalizują co się dzieje – te ostrzegawcze (emocje negatywne) zapalają się, kiedy występuje awaria. Taka jest właśnie rola emocji – informować „centrum dowodzenia”, jaki jest stan systemu, którym jesteśmy; czego nam potrzeba, a co jest dla nas zagrożeniem; czy podejść, czy uciec. 
Kiedy emocje nas ostrzegają, są odczuwane jako nieprzyjemne, nazywa się je „negatywnymi emocjami”; odruchowo próbujemy z nimi walczyć jak z wrogiem. Tylko że walczenie z emocjami jest jak walczenie z lampkami kontrolnymi w samochodzie: można coś z nimi zrobić – przykryć, zamalować, rozbić – ale to nie zmienia faktu, że awaria, którą sygnalizowały, pozostaje. I to ona powinna przyciągnąć naszą uwagę, nie same emocje, które są jedynie posłańcami. Szczególnie, że emocje są nieśmiertelnymi posłańcami – wysłuchane odchodzą same, ale zabić ich nie można. Powiem więcej – o ile zabicie posłańca generalnie nie rozwiązuje problemu, o którym przyszedł powiedzieć, o tyle próba zabijania posłańca, któremu na miejscu jednej ściętej głowy wyrastają dwie nowe, to już zupełnie bezsensowna praktyka…

Skoro nic to nie daje, dlaczego mimo to walczymy z nieprzyjemnymi emocjami? 

Bo ich nie rozumiemy, nikt nas nie uczy czym są. A są doskonałymi informatorami, choć jednocześnie fatalnymi doradcami, i może stąd taka ich zła opinia. Przekonał się o tym każdy, kto zadziałał na silnych emocjach – powiedział za dużo i za mocno czy podjął gwałtowną, nadmiarową decyzję. Emocje przynoszą informację – im są silniejsze, tym sprawa pilniejsza i wymaga szybkiego rozpatrzenia, ale nie natychmiastowego działania: ani przeciwko emocjom, ani przeciwko tym, którzy te emocje wzbudzili, bo wbrew pozorom nie tam leży problem (a dlaczego — wyjaśnię dalej). Kierując się wyłącznie emocjami, w zwierzęcy, biologiczny sposób walczymy o swoje dobro, nie dbając o innych, nie widząc konsekwencji społecznych, nie dopuszczając innych danych. Działając w złości i gniewie robilibyśmy innym krzywdę, kradlibyśmy z zazdrości, zabijali z nienawiści. Coś nas przed tym powstrzymuje – jednych bardziej, innych mniej, ale jednak. 

Co to takiego?…”

Pozwolę sobie tutaj na mały suspens 😉
Powyższy tekst to fragment mojego mini-przewodnika „Kim jestem?”. Jeśli jesteś ciekawa/y dalszego ciągu, napisz do mnie na adres amzpsycholog@gmail.com – prześlę Ci go za darmo, po polsku albo po angielsku, jak wolisz. W zamian proszę jedynie o jakiś gest wsparcia – polecenie komuś mojej książki, tego przewodnika lub moich usług jako psychologa. Może być w sieci albo w realu, pisemnie lub ustnie, teraz lub później, po przeczytaniu, bez znaczenia. Jeśli lubisz i wspierasz to, co robię, z radością podzielę się z Tobą swoją wiedzą 🙂

Autodefiniowanie

Prawdą jest, że trzeba uznać ograniczenia rzeczywistości, bo nie zmieni ona swoich praw tylko dlatego, że nam się nie podobają – ale nie po to, żeby się do niej dostosować rezygnując z siebie, tylko po to, żeby określić własną tożsamość wobec niej. Im trudniejsza jest ta rzeczywistość, tym bardziej wymusza na nas zdefiniowanie siebie, swoich wartości, tego, w co wierzymy, kim jesteśmy, jak chcemy żyć.

Prawdą jest, że trzeba zaakceptować innych ludzi takimi jacy są, bo nie zmienią się dla naszego widzimisię – ale nie po to, żeby się do nich dostosować rezygnując z siebie, tylko po to, żeby w zderzeniu z nimi rozpoznać własne potrzeby i zdefiniować własne marzenia. Im większym wyzwaniem stają się dla nas inni ludzie, tym silniej odzywa się w nas niezgoda na bycie kimś mniej niż jesteśmy.