Widzieć sercem

Kiedy chcemy lepiej coś usłyszeć, zamykamy oczy. Zmniejszamy ilość zmysłów, żeby ukierunkować i zwiększyć siłę odbioru, nie rozpraszać się.

Kiedy naprawdę chcemy rozpoznać naturę rzeczy, wyciszamy wszystkie zmysły aktywujące skojarzenia umysłu, żeby zwiększyć siłę odbioru czucia, siłę intuicji. 

Metaforycznie rzecz ujmując ludzi widzi się najwyraźniej sercem, z zamkniętymi oczami. Precyzyjniej – widzimy prawdę tylko przy wyłączonym własnym ego. Ego dba o siebie, i steruje umysłem jak handlowiec („jak mogę na tej relacji zyskać, nakarmić się nią, jak mogę ją kontrolować, jak jej użyć do tworzenia swojego wizerunku”). Ego powoduje, że wybieramy zachowania, które wzbudzą u innych zainteresowanie, docenienie, podziw, zachwyt, adorację. Ale jednocześnie nie jesteśmy w stanie kontrolować innych, żeby utrzymać ich uwagę i głaski i nie zostać zranionym, więc głównym uczuciem towarzyszącym tej strategii jest lęk, który pojawia się jak tylko inni odwracają od nas oczy czy przestają prawić komplementy.

Czucie to język duszy, która podpowiada, co jest korzystne dla nas samych, nie dla naszego wizerunku. Dostajemy w ten sposób informacje, jak mamy dbać o swoje dobre samopoczucie. Słuchając swojego czucia ponad głosem ego w naturalny sposób odsuwamy od siebie źródła negatywnych emocji i stajemy się szczęśliwsi.

Portret narcyza

Według greckiej mitologii Narcyz był urodziwym młodzieńcem, który nie znał miłości, a zniewoliło i zabiło go ujrzenie własnego odbicia. W mojej opinii ten mit symbolicznie znacznie lepiej oddaje ideę narcyzmu niż popularne obecnie w mediach pseudopsychologiczne artykuły, utożsamiające narcyzm z socjopatią czy za daleko posuniętą miłością własną. Narcyz nie jest socjopatą, choć niektóre jego zachowania mogą być postrzegane jako socjopatyczne. Różni ich to, że emocje socjopaty są zamrożone, kieruje nim umysł, cel; narcyz z kolei przeżywa emocje przesadnie, dramatycznie, ale tylko te związane z własnym ego, cudzych zazwyczaj nie zauważa. Łączy ich to, że żaden z nich nie potrafi kochać ani siebie, ani innych, i każdy jest przekonany o własnej wyjątkowości. 
Tworzenie się osobowości socjopatycznej i narcystycznej przebiega podobnie, z tą różnicą, że socjopata nie zachowuje empatii w praktycznie żadnym obszarze, rzadko nawet rozwija jakąkolwiek wrażliwość (jego wczesne doświadczenia są wystarczająco jednorodne), narcyz natomiast zachowuje wrażliwość (choć wykorzystuje ją do manipulowania innymi), a nawet empatię w jakimś wąskim i ściśle kontrolowanym obszarze (umysł minimalizuje empatię do jednej „szufladki”, poza którą jej nie stosuje). 

Kiedy przychodzi na świat dziecko, jego opiekunowie muszą podporządkować jego potrzebom swoje własne – co jest oczywiste, bo noworodek czy niemowlak nie przetrwa bez nieustannej opieki dorosłych. Problem zaczyna się w momencie, kiedy dziecko osiąga gotowość do komunikacji i uczenia się reguł społecznych, a rodzice nadal traktują jego potrzeby i emocje tak, jakby wciąż było niemowlęciem. Kiedy opiekunowie skupiają się nadmiernie na dziecku i jego samopoczuciu, nie sygnalizując własnych potrzeb i emocji, umysł dziecka zapisuje taki właśnie wzorzec: „ja mam wielkie emocje i jeszcze większe potrzeby, inni nie mają emocji i potrzeb”. I według tego wzorca mały, a potem duży człowiek funkcjonuje: jest egocentryczny (skupia się głównie na sobie), bo nauczono go, że jest centrum, że jest ważniejszy niż inni. Nie potrafi spojrzeć na siebie cudzymi oczami, bo nikt go tego nie nauczył, nie ma więc możliwości popatrzenia na siebie w kontekście i z dystansu, cała jego percepcja jest powiązana z „ja” – to na niego ktoś się uwziął, to dzięki niemu coś się udało, to on jest gorzej traktowany niż pozostali, to jemu należą się przywileje; wszystko dzieje się przez niego lub dzięki niemu. Ponieważ nie widzi innych ludzi tak jak siebie, stosuje podwójne standardy – jemu wolno naginać zasady, innym nie, jemu wolno przekraczać granice, innym nie, jemu wolno mijać się z prawdą, innym absolutnie nie; w skrócie, cytując klasyka: „Kalemu ukraść krowę to źle, Kali ukraść krowę to dobrze”. 


Brak samokontroli emocjonalnej, umiejętności zarządzania swoimi emocjami, powoduje u narcyza poczucie bycia słabym i zależnym od innych, i nieprzerwanie tworzy lęk. Zapis w jego umyśle mówi o byciu kimś lepszym, szczególnym, wyjątkowym, ale emocje przeciwnie, sygnalizują, że został potraktowany gorzej, że ktoś go nie zauważył, odpowiednio nie docenił – dlatego narcyz cały czas walczy sam ze sobą. Żeby czuć się kimś „ponad” musi sprawić, żeby inni byli gorsi, czegoś od niego potrzebowali, usługiwali mu, byli pod jego kontrolą. Stąd narcyz próbuje kontrolować wszystko i wszystkich, manipulując i mijając się z prawdą tak bardzo, że sam się w tym często gubi. Nie tylko zmyśla i zaprzecza temu co jest, ale uwielbia wmawiać innym, że źle pamiętają, że coś pomylili, że przeinaczają fakty, że źle coś zinterpretowali, ba! nawet, że czują niewłaściwe emocje.
Narcyz czuje się lepszy, kiedy kogoś pognębi, uzależni od siebie, wystawi, upokorzy, zniszczy sarkazmem czy ironią, zrani (najlepiej w pasywno-agresywny sposób, żeby niełatwo mu to było udowodnić); czuje się królem, tym, który rozdaje karty, kiedy udaje mu się do tej samej sprawy zaangażować jednocześnie kilka osób, które o sobie nie wiedzą. Jakkolwiek to brzmi czy wygląda, narcyz robi to dlatego, że tylko wtedy czuje się bezpiecznie – kiedy wydaje mu się, że z wyższego poziomu kontroluje innych. Bo tak właśnie jako dziecko „kontrolował” swoich rodziców, zmuszał ich do konkretnych zachowań.

Całe to górowanie pryska, kiedy do głosu dochodzą emocje. Narcyz nie ma rozwiniętej empatii, nie jest nauczony wrażliwości na cudze emocje, a więc i na cudzą krzywdę; po prostu jej nie widzi. Z tego powodu często zachowuje się socjopatycznie; u socjopaty jednak zimne okrucieństwo jest celem, u narcyza jedynie produktem ubocznym jego totalnego skupienia się wyłącznie na swojej korzyści i nawykowego przeoczenia przez umysł faktu, że się przy tym po kimś depcze. 
Narcyz nie widzi cudzej krzywdy, natomiast własną krzywdę wyolbrzymia do groteskowych wymiarów. Ma ogromne ego, które bardzo łatwo urazić. Właściwie brak stałych hołdów już je wystarczająco uraża, a jakakolwiek krytyka czy działanie wbrew jego scenariuszowi to dla narcyza prawdziwy koniec świata. Szybko wpada w dziką histerię lub demonstruje gwałtowne wybuchy gniewu. Potrafi być roszczeniowy do bólu – jego sprawy są najważniejsze, jego potrzeby mają absolutne pierwszeństwo, cudze koszty nie mają tu najmniejszego znaczenia. „Ja potrzebuję” usprawiedliwia wszystko ponad wszelkimi zasadami niepisanymi i pisanymi, ponad moralnością i prawem, a nawet fizyczną możliwością. Jest przy tym nieprawdopodobnie zaborczy, traktuje innych jak swoją własność, jak postacie w grze, którymi chce rozgrywać według własnej woli, własnych planów.

Na tym się jednak nie kończy. Gdyby narcyz był po prostu trudnym do zniesienia krzywdzicielem, zostałby przez innych odtrącony, i tyle. On o tym wie, a przynajmniej to przeczuwa. Dlatego ma swoją tajną broń, i to właśnie czyni go narcyzem: umiejętność oczarowywania innych. Czasem urodą, jak w greckim micie, ale niekoniecznie. Jako przynętę może stosować błyskotliwy intelekt, niszową wiedzę, specyficzny dowcip, jakikolwiek talent czy cechę szczególną, jakąś niepospolitą umiejętność; cokolwiek, czym może innym imponować, czym może przyciągać i utrzymywać ich zainteresowanie. Narcyz dba o wizerunek, nie o treść, więc równie dobrze mogą to być puste przechwalanki: będzie twierdził, że zna sześć języków, choć w każdym z nich ledwo potrafi sklecić zdanie; będzie udawał, że przyjaźni się z celebrytami, choć tylko raz z kimś służbowo rozmawiał, itd. Narcyz może się angażować w pomaganie innym, żywiąc się cudzą wdzięcznością; może udawać pokrzywdzonego przez los, żeby zyskać ludzkie zainteresowanie i współczucie; może kreować się na super eksperta, lidera czy celebrytę, żeby otrzymywać podziw. Może być perfekcyjną gospodynią domową (kobiety też bywają narcyzami) albo niedocenianym artystą. Nie ma dla niego świętości – jeśli może czymś wywołać reakcję „wow” u drugiej osoby, zrobi to bez wahania; sprzeda każdy rodzinny sekret, cudzą intymność, powierzone mu w zaufaniu informacje.
W każdym przypadku narcyz mówi to, co inni chcą usłyszeć lub to, co mu się opłaca, co zostanie dobrze przyjęte; nie to, co naprawdę myśli. Ta strategia pozwala mu innych kontrolować, a potem komentować ich naiwność lekceważąco czy złośliwie za ich plecami. Narcyz gardzi innymi ludźmi, że poddają się jego manipulacji, i gardzi sobą, że to robi, że jest zależny od cudzej akceptacji. Choć kiedy „czaruje”, wygląda, jakby siebie uwielbiał, tak naprawdę nawet siebie nie lubi – jedynie dba o swoją „wizytówkę”, bo bez niej jako przynęty staje się całkowicie bezradny, bezbronny.

Narcyzi naprawdę czują się wyjątkowo wrażliwi emocjonalnie i wyjątkowo skrzywdzeni przez los czy nierozumiani, niedoceniani przez innych ludzi. Oni naprawdę cierpią, jak tonący człowiek, który raz łapie powietrze i nadzieję wydostając się nad powierzchnię wody, a raz ją traci, zanurzając się całkowicie. Umysł stale przeskakujący z pozycji ofiary na pozycję agresora, z komplementów w wyszydzanie, z czarowania w prześladowanie powoduje powstawanie masy negatywnych i sprzecznych emocji, które narcyz nieświadomie jeszcze podkręca (użalając się nad sobą i obwiniając innych), bo nie potrafi ich kontrolować ani nimi zarządzać. Nie tylko żyje w ciągłym emocjonalnym hałasie i chaosie, ale i w zaburzeniu poczucia własnego ja i rzeczywistości, bo utożsamia się z tyloma granymi przez siebie rolami w tylu historiach, że już nie rozpoznaje swojego własnego „ja”. A kiedy narcyz cierpi, to krzywdzi bez zahamowań, bo po pierwsze w jego przekonaniu tylko on ma emocje, a po drugie dla niego winni są zawsze inni ludzie; wszyscy są odpowiedzialni za jego dyskomfort poza nim samym, więc jeśli nawet narcyz krzywdzi, to tylko wymierza sprawiedliwość – tak mówi logika jego umysłu.

Narcyzów jest naprawdę wielu w społeczeństwie, i choć relacje z nimi zawsze są toksyczne i pozostawiają blizny, to trudno uniknąć wchodzenia z nimi w relacje, bo niełatwo ich rozpoznać. Na początku zawsze przebierają się za ideał (szefa, partnera, rodzica, przyjaciela czy przyjaciółki), a kiedy już uwierzymy w ich piękny wizerunek, zaczynają stopniowo odsłaniać swoją prawdziwą naturę. Wygląda to tak, jakby narcyz bawił się z naszym umysłem: kiedy zaczynamy mieć wątpliwości, stara się nas zmiękczyć – albo kupuje nas sobie jakimś wspaniałym gestem, prezentem, obietnicami (bez pokrycia), przemową dokumentującą jego dobre intencje, albo próbuje nas wzruszyć jako ofiara losu, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności i okrutnych ludzi. Socjopata nie pozostawia nam złudzeń swoim zachowaniem, narcyz ze swoją szczątkową empatią bywa ludzki i budzi złudną nadzieję. Złudną, bo zawsze bezwzględnie wykorzysta każdą lukę w granicach, jakie mu postawimy; jego zachłanność na głaski od innych jest jak czarna dziura, nigdy się nie kończy. Doświadczenia narcyzów z ich dzieciństwa mówi, że więcej uwagi i zainteresowania można zdobyć zwiększając presję, i to właśnie robią. Z powodu tej presji, swojej narcystycznej roszczeniowości, zaborczości i hipokryzji jak nikt inny testują nasze granice i lojalność wobec naszego prawdziwego „ja”.
Dopóki sami mamy problem ze swoją tożsamością i swoimi granicami, z byciem wiernym sobie samemu, dopóty nieświadomie wchodzimy w relacje z kolejnymi narcyzami, aż nasz umysł (dopingowany przez silne emocje wynikające ze przemocowego traktowania) wyłapie wzór i będzie w stanie rozpoznać i odrzucić ich od razu, tak jak organizm reaguje na alergen. Dopiero wtedy możemy się na nich uodpornić. Taką szczepionką jest nasza własna prawda, lojalność wobec siebie, wobec tego, co czujemy i myślimy, kim jesteśmy. Narcyzi potrzebują do swojego istnienia nieprawdy, cudzego udawania; bez tego ich ego nie utrzymałoby się przy życiu. Gdybyśmy wszyscy kierowali się swoją prawdą, narcyzi przestaliby istnieć. Możemy sprawić, żeby przestali istnieć w naszym własnym świecie, w naszych osobistych relacjach – nie karmiąc ich, nie zachęcając i nie przyciągając swoim brakiem miłości do siebie, brakiem wierności sobie. 

Ostatnia kwestia – czy narcyz może się zmienić? Teoretycznie tak, jak każdy. Praktycznie to się nie zdarza, ponieważ do zmiany potrzebne jest zobaczenie prawdy, a tego narcyz unika jak ognia. Jedną jego strategią jest odmawianie wglądu, odrzucanie prawdy, którą ktoś mu pokazuje, przeinaczanie faktów. Drugą, bardziej wyrafinowaną i niebezpieczną (bo zwodniczą) strategią jest pozorne przyjęcie jakiejś prawdy, ale tylko po to, żeby ją kontrolować, żeby podrasować i uwiarygodnić nią swoją narrację, żeby lepiej udawać szczerość i efektywniej ludźmi manipulować. Generalizując – narcyz za bardzo potrzebuje kłamstwa do swojego funkcjonowania, żeby prawda mogła się w nim zakorzenić i doprowadzić do zmiany.


Energetyczna wizytówka

Nasza świadomość siebie, tego, kim jesteśmy, jest energetyczną informacją, którą wysyłamy w świat. Ta energia szuka podobnej, komplementarnej – przyciąga konkretne osoby do siebie jak klucz do zamka. Dopóki świadomość obu osób pozostaje na tym samym poziomie, trwa przyciąganie – ludzie pozostają razem, jakby wiązała ich niewidzialna nić; bez względu na to, czy razem utknęli w cierpieniu, czy wspólnie się rozwijają. Jeśli świadomość jednej z osób zmienia się zbyt silnie, niezależnie, na skutek dokonywanych wyborów, energie przestają do siebie pasować i każda z nich znowu zaczyna szukać odpowiadającego jej partnera, a ludzie się rozstają nawet jeśli na pozór wiele ich łączy.

Dwa skrzydła

Doświadczenie braku, niedoboru, traumy powoduje, że widzimy szczęście w przeciwieństwie tego, co nas spotkało, że marzymy o spotkaniu kogoś, kto nam udowodni, że miłość, dobro i szczęście istnieją. To jest myślenie dziecka – zostałem skrzywdzony, chcę żeby ktoś się mną zaopiekował, rozpieszczał. Innymi słowy – byłem uzależniony od złego człowieka, teraz chcę być uzależniony od dobrego człowieka. 

Uzależnienie nie daje szczęścia, szczęście trzeba najpierw znaleźć w sobie. Może jesteśmy aniołami z jednym skrzydłem (otrzymanego doświadczenia), ale latanie razem w ten sposób wynika z konieczności i jest mocno ryzykowne. Kiedy każdemu aniołowi wyrośnie drugie skrzydło (stworzonego dla siebie przeciwnego doświadczenia), latanie razem wynika ze wspólnej chęci i jest czystą przyjemnością.

Emocjonalne drogowskazy

Kontakt ze swoimi emocjami jest podstawowym drogowskazem w relacjach z innymi ludźmi. Poziom wrażliwości emocjonalnej jest różny u różnych ludzi tak samo jak poziom wrażliwości na ból fizyczny, jak spostrzegawczość, rozróżnianie kolorów i każda inna cecha. I jak każdą inną cechę bez względu na jej poziom wyjściowy można tę wrażliwość emocjonalną rozwinąć albo stłumić. Właściwie dokonuje się to „samo” poprzez reakcje opiekunów na zachowanie dziecka. Najczęściej dziewczynki słyszą „popłacz sobie, to ci przejdzie”, a chłopcom mówi się: „prawdziwi faceci nie płaczą”.

Efekt jest porażająco widoczny już wśród nastolatków. Znakomita większość chłopców reaguje biernym lub czynnym oporem na zajęcia z psychologiem – na każde zadanie, dyskusję, a nawet wykład w jakikolwiek sposób związany z emocjami. Emocje dla większości chłopców to obszar tak niezrozumiały i obcy (więc niebezpieczny) jak fizyka dla większości dziewcząt, z góry nie chcą mieć z nim nic do czynienia, bo przywołuje negatywne skojarzenia. 


Ktoś, kto nie potrafi rozpoznać, nazwać i zakomunikować swoich emocji, nie potrafi nawiązać bliskości emocjonalnej z drugim człowiekiem. Cierpi, ale nie potrafi. Cierpią też partnerzy w takich relacjach, bo ich emocjonalność musi wystarczyć za dwoje, a nie dostają nic w zamian. Kiedy przychodzą na świat dzieci, kółko się zamyka – mamusie próbują nawiązać z synami więź, której brakuje im u partnerów, rozpieszczając i pozwalając na przekraczanie swoich granic („emocjonalnie wolno ci wszystko, bo chcę, żebyś mnie kochał najbardziej na świecie”); tatusiowie z kolei zazdrośni o ten rodzaj więzi, którego nie potrafią sami stworzyć ostro musztrują potomków, żeby zrobić z nich „prawdziwych mężczyzn”.


A prawdziwy mężczyzna to taki, który udaje, że nie ma miękkich emocji i wrażliwości. Może krzyczeć, ale nie wolno mu być smutnym. Ma prawo być wściekły, ale nie wolno mu być rozżalonym, rozczarowanym, osamotnionym, bezradnym, zawstydzonym. Może wymagać, ale nie wspierać. Może trzaskać drzwiami, ale nie powinien za nic przepraszać. Może mieć romanse na boku, ale nie może zostać zdradzony. Może kląć z podziwu, ale nie wolno mu kogoś pochwalić wprost ani bezpośrednio wyrazić swojego zachwytu, radości, miłości, czułości. Poza okresem zakochania to niebezpieczne, nie-męskie; grozi utratą tożsamości i napiętnowaniem społecznym. Zdarzają się tacy, którym to nie pasuje, którzy rezygnują z wyrażania twardych emocji „po męsku” – nie krzyczą, nie przeklinają, nie rzucają przedmiotami – milczą jak głaz, zamknięci we własnym świecie uczuć jak księżniczka w wieży.

Bardzo często takie dwutorowe wychowanie (przyzwalająca na brak kontroli emocjonalnej matka i nieobecny emocjonalnie, wymagający ojciec) tworzy osobowość socjopatyczną – człowieka, który z jednej strony jest narcystycznie zapatrzony w siebie i niezdolny do tworzenia emocjonalnej więzi (bo nauczony, że tylko on ma emocje i tylko jego potrzeby się liczą), a który z drugiej strony szuka ujścia dla swojej frustracji związanej z niespełnianiem cudzych oczekiwań (w postaci fizycznej lub słownej agresji wobec innych). Im mniej bezpośrednia była presja ze strony ojca, tym bardziej zachowania przemocowe takiej osoby mogą mieć ukryty charakter i przejawiać się w lekceważeniu innych ludzi, uszczypliwych żartach, sarkazmie, słownej złośliwości, ignorowaniu niewygodnych pytań, celowym „zapominaniu” o czymś ważnym dla partnera i w całej gamie zachowań pasywno-agresywnych.

Ten wzorzec wychowawczy funkcjonuje przez pokolenia, separując emocjonalnie kobiety i mężczyzn, choć wcale nie musi tak być. Empatia jest cechą wrodzoną. Każdy, dosłownie każdy, w każdym momencie powtarzającego się cyklu może świadomie wybrać inne zachowanie, zaryzykować zmianę toru. Potencjalnie – bo praktycznie musi najpierw odczuć potrzebę więzi emocjonalnej zamiast wypierania jej czy zastępowania innym rodzajem więzi, nazwać tę potrzebę zamiast racjonalizowania czy ignorowania, i zaryzykować zachowanie wbrew swojemu automatyzmowi, wbrew własnemu doświadczeniu. Realnie prawdopodobieństwo takiej zmiany jest bardzo nikłe z jednej prostej przyczyny: narcyzi co prawda czują, i cierpią, a nawet wyolbrzymiają swoje emocje do gigantycznych rozmiarów, ale nie biorąc cudzego odczuwania w ogóle pod uwagę, nie rozumieją swojego wpływu na sytuację – winni są zawsze ci na zewnątrz, którzy nie chcą spełnić ich oczekiwań. Dlatego ich życie upływa na próbie „naprawiania” innych lub szukania odpowiednich „opiekunów”, potrafiących odgadnąć i zaspokoić wszelkie ich potrzeby. Szukając kontroli poza sobą, blokują sobie możliwość zmiany i w rzeczywistości tracą kontrolę nad swoim życiem, coraz bardziej pogrążając się w frustracji.

Kontakt ze swoimi emocjami jest podstawowym drogowskazem w relacjach z innymi ludźmi, ale pod warunkiem, że ani nie tłumimy, ani nie nakręcamy tego, co czujemy, i że uwzględniamy to, co czują inni na równi z tym, co sami odczuwamy.

O sile

Im częściej spotykam silne kobiety (tzw. matki-Polki, co to perfekcyjnie ogarniają dom i dzieci, a do tego pracują zawodowo, dbają o wszystkich prócz siebie i wstydzą się odpoczywać), tym wyraźniej widzę pewien paradoks – zauważam, że siła jest… słabością. Nie dowodem samorozwoju, a mechanizmem obronnym.

Siła powstaje po to, żeby przykryć słabość, żeby sobie jakoś radzić. Jest jak pancerz, który chroni przed zranieniem i trzyma w pionie nawet jeśli w środku wszystko się rozpada. Niby tak. Ale to ona sama doprowadza do tego, że wszystko się rozpada. Bo jak się chce być silnym, to się tworzy problemy i wyzwania, żeby sobie udowadniać swoją siłę. Tworzy się pole walki, wojnę. A jak już się jest dowódcą na tej wojnie, to zostaje się przeraźliwie samotnym, bo wszyscy albo się takiej osoby boją, albo ją wykorzystują. Tak czy siak mają jej uczucia za nic, bo pod pancerzem siły ich nie widać.
Tymczasem pod tym pancerzem kryje się osoba, która desperacko chce być samodzielna, żeby nie musieć zależeć od innych, bo w jej doświadczeniu oznacza to krzywdę. Osoba, której siła gwarantuje bycie ważną, choć tak naprawdę krańcowo zaniedbuje swoje potrzeby i uczucia dla innych. 

Siła nie daje poczucia niezależności, bo potrzebujemy innych, żeby ją demonstrować – zwiększa tylko tęsknotę za bliskością.
Siła nie daje poczucia własnej wartości, tuszuje tylko jego niedostatek; nie odbiera nam wrażliwości, tylko uczy jak ją ukrywać.

Lęk każe nam się zbroić, żeby się bronić przed zranieniem, przed brakiem miłości. I jak samospełniająca się przepowiednia tworzy ten brak.
Miłość zachęca nas jedynie do samodzielności i doceniania siebie.

Rośnie to, co karmimy

Lęk to zwątpienie w miłość, próba uniknięcia za wszelką cenę odrzucenia rozumianego jako pozbawienie miłości, separacja, izolacja od źródła miłości. 

Żaden człowiek nie może nam dostarczyć takiego doświadczenia miłości, które usunęłoby wszystkie nasze wątpliwości, zneutralizowało wszystkie nasze lęki. Możemy to jednak zrobić sami za pomocą wiary w miłość jako swoją naturę – możemy zaryzykować z własnego wyboru doświadczenie takiego rodzaju samotności i izolacji, który nas najbardziej przeraża (fizycznej, intelektualnej, emocjonalnej, duchowej), żeby zrozumieć, że nigdy nie jesteśmy sami, odcięci od źródła – że miłość jest w nas samych, nie na zewnątrz. Że przybiera nie jedną, a różne formy, i nawet bez żadnej formy treść pozostaje w swojej najbardziej autentycznej postaci.

Inaczej mówiąc, nie boimy się takiego rodzaju odrzucenia, jakiego już doświadczyliśmy, bo wiemy, że jesteśmy w stanie to przeżyć. Boimy się swoich wyobrażeń o tym, co się stanie, kiedy zawiodą nasze sposoby pozyskiwania „dowodów” akceptacji od innych ludzi; boimy się utraty kontroli nad miłością tam, gdzie jej jeszcze nigdy do końca nie utraciliśmy. Tyle tylko, że tak naprawdę tej kontroli nie mamy i nigdy nie mieliśmy. Ci, co potrafią kochać, nie potrzebują kontroli, bo miłość wewnątrz nich nie pozwoli im nikogo krzywdzić; tych, którzy tego nie potrafią, żadna siła ani żaden sposób nie jest w stanie do tego zmusić – nie można dać komuś czegoś, czego się nie ma. Można jedynie grać, oszukiwać, udawać przed sobą i innymi. Z tym, że każde kolejne zachowanie ucieczkowe karmi nasze lęki, które rosną w siłę, a każda próba skonfrontowania się z nimi odkrywa w nas niespodziewaną moc. Dlatego paradoksalnie ci, którzy nie dostali dużo, stają się silni, a ci, którzy dużo i stale dostają, pozostają zależni i słabi. Łatwiej zaryzykować komuś, kto prawie nic nie ma niż komuś, kto nie chce wypuścić z rąk tego, co zgromadził. To jak teleturniej „Milionerzy”, z tą różnicą, że nagroda w grze nie jest gwarantowana, w przeciwieństwie do miłości, która jest naszą naturą. Ale jeśli w to nie wierzymy, zabieramy najniższą „wygraną” i z nią uciekamy, wmawiając sobie, że to nam wystarczy. To, że nie potrafimy być z tym szczęśliwi, jest dowodem na to, że stać nas na więcej.

Dwie strony

Empatia umożliwia zrozumienie drugiego człowieka bez oceniania go. Jeśli jednak dziecko stale jest zmuszane do podporządkowania się potrzebom i uczuciom rodziców czy opiekunów, uczy się obdarzania empatią innych z wyłączeniem siebie.

Brak empatii wobec siebie prowadzi do tego samego co brak empatii wobec innych: do oceniania, nadmiernego krytycyzmu, lękowego szufladkowania i w konsekwencji potrzeby wybaczenia.

Empatia pozwala na porozumienie jeśli obejmujemy nią i siebie, i innych.

Odbicie

Rzeczywistość odbija nasz wewnętrzny świat. Relacje z innymi odbijają naszą relację z samym sobą. Myślimy: „ona taka wspaniała, tak dba niego i dzieci, a ten drań ją zdradza” – a może to ona zdradza siebie samą, neguje swoje potrzeby, lekceważy swoje uczucia, a rzeczywistość to tylko odbija? Oceniamy „taka cudowna matka, całkowicie poświęciła się swoim dzieciom, a one ją zostawiły samą na starość.” A może to ona sama nauczyła swoje dzieci, że one – ich sprawy, potrzeby i uczucia – są ważne, a jej nie, i dlatego jej rzeczywistość tak wygląda? 

Jeśli wierzymy, że rzeczywistość to coś, co nam się przydarza losowo, stajemy się jej ofiarami. Kiedy widzimy rzeczywistość jako konsekwencję swoich wyborów, stajemy się jej twórcami.

Wielowymiarowe partnerstwo

Warunkiem powstania dojrzałego partnerstwa jest wola, otwartość i podobna świadomość – intencja działania z miłości, kontrolowania swoich „przestraszonych części osobowości”, traktowanie dobra drugiej osoby jak własnego. Jeśli robi to tylko jedna osoba w relacji, to nie partnerstwo, a terapia. Jeśli wygarnia się drugiej osobie co się o niej myśli bez jej woli i gotowości – to przemoc. Jeśli działa się „dla czyjegoś dobra” po to, żeby poprawić sobie wizerunek albo poczuć się lepszym, to próba kontroli, działanie z lęku, nie z miłości. Dojrzałość do wielowymiarowego partnerstwa wymaga własnej wielowymiarowej dojrzałości.