Życzenia do losu

Jest taki dowcip o człowieku od lat codziennie modlącym się „Panie Boże, daj mi wygrać na loterii” tak żarliwie, że w końcu Bóg się odzywa: „Daj mi szansę, kup los”. Niech to będzie wstęp i kontekst do dzisiejszego tekstu o szczęściu i spełnianiu życzeń 🙂

Większość ludzi uważa, że los jest głuchy na nasze życzenia. Ja mam taką teorię, że los/Bóg/Wszechświat spełnia nasze życzenia, ale spełnia je tak dosłownie, że ich nie rozpoznajemy. W końcu mamy spore problemy z komunikacją między sobą, cóż więc dziwnego, że występują też zakłócenia komunikacji z Wszechświatem…

Po pierwsze, nasze niskie poczucie własnej wartości i nieświadomie przejęte wzorce sprawiają, że chcemy dla siebie czegoś, co do nas nie pasuje, co nie zgadza się z naszą prawdziwą naturą, z naszymi autentycznymi potrzebami. Przykładem mogą być córki alkoholików, bardzo często wybierające partnerów życiowych, którzy okazują się alkoholikami. 

Przejaskrawiając – gdybyśmy wierzyli, że jesteśmy kurami, chcielibyśmy ziarna i dżdżownic, tylko czy to by nas uszczęśliwiło…? Ale pomstujemy nie na swoje wybory, a na los, że widocznie ziarno paskudnej jakości i dżdżownice żylaste…

Po drugie, tworząc życzenia, opieramy się głównie na umyśle, czyli na jego konkretnych skojarzeniach. Te skojarzenia każą nam chcieć czegoś, co tak naprawdę samo w sobie nie ma mocy uszczęśliwienia nas. Fajnie jest mieć pieniądze czy urodę czy cokolwiek innego, ale nie jest to w stanie zapewnić nam stałego dobrego samopoczucia, wyrównać negatywnych emocji płynących z innych sfer. Ale każdy obrazek losowo połączony w naszym umyśle z przekonaniem „tak wygląda szczęście” każe nam desperacko tego pragnąć, tworzyć z tego warunek dla bycia szczęśliwym. Zaprogramowani reklamami i cudzymi historiami wskazujemy kolejne rzeczy, sytuacje czy osoby, które mają nam przynieść szczęście, a kiedy tego nie robią, czujemy się oszukani. Nie przez siebie, przez los. A co los winien, że nie wiemy co nas uszczęśliwi, że testujemy kolejne obrazki zamiast iść za tym, co tu i teraz sprawia, że czujemy się dobrze? 

Kiedy wspomniana wyżej córka alkoholika uzna, że partner alkoholik nie jest tym, o czym marzyła, odchodzi od niego i formułuje życzenie do losu „mam tego dość, chcę kogoś, kto nie będzie pił i zachowywał się agresywnie”. Spotyka więc na swojej drodze takiego partnera, który de facto też nie tworzy z nią partnerskiej relacji, bo zgodnie z jej życzeniem jest przeciwieństwem poprzedniego – jest bierny, podporządkowany, wycofany, nie ma swojego zdania i nic sobą do związku nie wnosi poza fizyczną obecnością. Czy to ją uszczęśliwi, czy o tym marzyła?

Po trzecie, komunikat jest czytelny, kiedy jest spójny. Czasem kiedy komunikujemy się między sobą, treść mówi co innego, ton głosu co innego, a mowa ciała (mimika, gesty, postawa) co innego, trudno odgadnąć prawdziwą intencję mówiącego. Jeśli chcemy czegoś przez umysł (dochodzimy do wniosku, że to będzie dla nas dobre), może to być niezgodne z naszą hierarchią wartości, albo możemy się bać swoich emocji z tym związanych, albo zwyczajnie nie potrafimy uwierzyć, że to możliwe, więc blokujemy działania, które prowadzą do spełnienia życzenia (jak w wyżej zacytowanym dowcipie: chcę wygrać, ale nie wierzę, że to możliwe, więc nawet nie kupuję losu, tylko powtarzam sobie/innym/losowi, że chcę, marzę, potrzebuję). Nasza przykładowa córka alkoholika może mówić, że pragnie idealnego partnera, a nawet fizycznie go szukać, ale jeśli jest zmieszana, kiedy ktoś traktuje ją z szacunkiem, jeśli myśli o sobie jak o osobie gorszego gatunku, jeśli ma ukryte przekonanie, że nie istnieją związki partnerskie, że nie można być w stałej dobrej relacji z drugim człowiekiem –  to tak naprawdę wysyła sprzeczne sygnały.

Kiedy każda część nas mówi co innego, to generalnie, całym sobą, mówimy „nie wiem”, „waham się”, „mam wątpliwości”. Zatem Wszechświat czeka, zgodnie z naszym nieświadomym życzeniem.

Podsumowując, w kwestii wypowiadania życzeń do losu trzeba sobie uświadomić pewną kwestię. Nasze doświadczenie z najwcześniejszych lat życia staje się naszym naszym standardem, wzorcem, miarą dla wszystkiego innego, co nas później w życiu spotyka. To, czego doświadczyliśmy osobiście lub byliśmy świadkami, ustala naszą indywidualną definicję w każdym temacie: czy standardem jest zdrowie czy choroba, bieda czy bogactwo, cierpienie czy przyjemność, porozumienie czy walka, „ja” czy „my”, i tak dalej. Ważne jest, żeby sobie uświadomić te standardy – co dla mnie jest „normą”? Czy przemoc zaczyna się od bicia, wyzwisk czy podniesionego głosu? Czy dobrobyt to mieć na chleb, na czynsz, czy na podróż dookoła świata? Czy sukces to uznanie szefa, podziw znajomych czy posiadanie fanów na całym świecie? I tak dalej. Dlaczego to ważne? Bo to jest nasz poziom „0”, miejsce startu. A umysł puszcza nas tylko o jeden poziom dalej, tylko tyle tak naprawdę uznajemy za realne, możliwe do spełnienia. Kobieta maltretowana przez partnera nie marzy o podziwianiu zachodu słońca z ukochanym na Bali – marzy o tym, żeby nie była bita, upokarzana, wyzywana; marzy o spokoju, bezpieczeństwie. Ktoś chory na przewlekłą chorobę ograniczającą życie nie marzy o zdobywaniu górskich szczytów ani zwycięstwie w maratonie – marzy o jakiejkolwiek sprawności, uwolnieniu się od leków i bólu. I odwrotnie – ktoś wychowany w luksusie nie planuje wydatków na następny miesiąc, tylko spełnia kolejne materialne marzenia. Dziecko dorastające w rodzinie naukowców nie zastanawia się, czy wybrać szkołę średnią czy branżową, tylko w jakiej dziedzinie zrobi doktorat. 

Umysł bazuje na naszym doświadczeniu, i każe nam odtwarzać to, co zna, z niewielkim odchyleniem, z małą tolerancją. Pozwala jedynie na ewolucję – powolną zmianę w wybranym kierunku, w tempie jeden szczebel na drabinie wzwyż; nieważne, czy chodzi o finanse, karierę, relacje z innymi czy inną sferę. Wzorzec zapisany w umyśle czuwa, żebyśmy nie przekroczyli wyznaczonej linii. I słuchając dyktatury swojego umysłu, jego logiki, nie jesteśmy w stanie tej granicy przeskoczyć. Wtedy mają sens powiedzenia „jaki rodzic, takie dziecko”, „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, „natura ciągnie wilka do lasu” itp.

Założę się, że w tym momencie wiele osób pomyśli: „ale nieprawda, przecież są przykłady cudownych odmian losu, ludzi, którzy z niczego doszli na szczyt czy wyzdrowieli ze śmiertelnej choroby”. To fakt 🙂 Ale nie wtedy, kiedy opieramy się na umyśle, jego logice i doświadczeniu. Tak dzieje się wtedy, kiedy potrafimy odsunąć głos umysłu na drugi plan i zawierzyć temu drugiemu głosowi, zwanemu czuciem, intuicją, głosem duszy, wiarą. Dzięki niemu jednostka i świat są zdolne nie tylko do ewolucji, ale i do rewolucji, do zmian o 180 stopni, do gigantycznych skoków rozwojowych. Tam, gdzie nie zatrzymują nas blokujące wiarę przekonania, jesteśmy zdolni do cudów, do przeskoczenia swojego poziomu startowego o dowolną ilość poziomów – do miejsca, gdzie zatrzyma nas własna wyobraźnia. Często oceniamy  myśl, która jest sprzeczna z naszymi przekonaniami, jako szaloną. Tymczasem tworzy ją ta część nas samych, która nie uległa społecznemu zaprogramowaniu; to głos, który odważa się mówić totalnie wbrew wszystkiemu co poznaliśmy „a jednak to możliwe”. Mówiąc krótko, ile w nas wiary w to, czego nie doświadczyliśmy osobiście, tyle możliwości do przekraczania granic wyznaczonych przez umysł.

Wszechświat spełnia nasze życzenia. Kiedy mówimy, że czegoś nie chcemy, że czegoś mamy dosyć – czeka aż sprecyzujemy, co zatem chcemy. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy i jest to w zasięgu tolerancji naszego umysłu – dostajemy to, choć nie zawsze nas to uszczęśliwia. Kiedy mówimy, że czegoś chcemy, a inna część nas samych się z tym nie zgadza – Wszechświat czeka, aż się ze sobą dogadamy. Kiedy mówimy, że chcemy być szczęśliwi, Wszechświat pyta jak robot ustawiający swoje funkcje w filmie „Interstellar” – „szczerość na ile procent? poczucie humoru na ile procent?” Ile chcesz bólu, czułości, empatii, siły, wrażliwości, odwagi, poczucia bezpieczeństwa… Co znaczy dla ciebie bogaty, ważny, mądry, przystojny…? A my odpowiadamy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zazwyczaj umysłem, a czasem dopuszczając do głosu duszę. Na co się zgadzamy, to otrzymujemy.

Praktycznie każdy jest tak szczęśliwy, jak pozwala mu jego własne zaprogramowanie lub nieco bardziej, jeśli włoży w to dużo wysiłku. Potencjalnie każdy może być szczęśliwy tak bardzo, jak jest w stanie to sobie wyobrazić i w to uwierzyć.

Anioł czy bestia?

Każdy z nas potencjalnie może być aniołem, żyjącym w zgodzie ze swoją naturą, lub bestią, zaprzeczeniem tej natury. Wielu z nas nie staje się bestią tylko dlatego, że nigdy nie znalazło się w sytuacji, która tę bestię mogłaby obudzić. Wielu udaje aniołów tylko dlatego, że boi się przekroczyć granice akceptowalne przez innych. Każdy z nas jest po części Bogiem stworzonym przez Boga na swoje podobieństwo, a po części robotem, stworzonym przez społeczeństwo na jego podobieństwo.

Zamulacze

Człowiek wstaje rano. Nie, nie wstaje – dźwięk budzika wyrywa go ze środka cyklu snu, więc zrywa się zły. 

Zaczyna dzień od kawy, która od razu dociąża (zakwasza) organizm, zanim ten zdołał się pozbyć nocnych toksyn. 

Potem Człowiek przegląda wiadomości – jego wzrok przelatuje po nagłówkach: skandal polityczny, wypadek samolotu, katastrofa ekologiczna, zamieszki, seksafera, epidemia nowej choroby, akt terroryzmu, szalejący żywioł… 

Idzie do pracy, narzeka i plotkuje, kłóci się z szefem. Kiedy zgłodnieje, kupuje batonik, popija kawą albo napojem energetycznym, żeby na siłę wydusić z organizmu energię potrzebną do tego, żeby dotrwać do końca godzin pracy. Przegląda Fb, żeby upewnić się, że wszyscy inni mają w życiu lepiej od niego.


Wraca do domu, gdzie nabuzowany zgromadzonymi negatywnymi myślami kłóci się z rodziną.
Żeby się zrelaksować, sięga po piwo albo drinka (trochę przytłumią świadomość) i włącza telewizor – trup ściele się gęsto, przekleństwa stanowią większość dialogów, w tle brutalny seks, albo seks jako narzędzie manipulacji, albo seks jako zdrada.


W przerwie na reklamę Człowiek dowiaduje się, czego nie ma, a koniecznie potrzebuje do szczęścia i jakie nowe lekarstwa na ból ciała i duszy (informujący o tym, co potrzebujemy zmienić w swoim życiu) weszły na rynek.


Kładzie się spać z przekonaniem, że życie jest do kitu, i z takim przekonaniem wstaje kolejnego dnia. Kurtyna.


Nie wybieramy kultury, w której się rodzimy, przywykamy do standardów, które nas otaczają, naśladujemy to, jak myślą i co robią inni. Ale wciąż to my sami decydujemy co z zewnętrznego świata wpuszczamy do swojego życia – ile jest w naszym życiu zakwaszaczy ciała, zamulaczy umysłu i przytłumiaczy duszy.

O sile

Im częściej spotykam silne kobiety (tzw. matki-Polki, co to perfekcyjnie ogarniają dom i dzieci, a do tego pracują zawodowo, dbają o wszystkich prócz siebie i wstydzą się odpoczywać), tym wyraźniej widzę pewien paradoks – zauważam, że siła jest… słabością. Nie dowodem samorozwoju, a mechanizmem obronnym.

Siła powstaje po to, żeby przykryć słabość, żeby sobie jakoś radzić. Jest jak pancerz, który chroni przed zranieniem i trzyma w pionie nawet jeśli w środku wszystko się rozpada. Niby tak. Ale to ona sama doprowadza do tego, że wszystko się rozpada. Bo jak się chce być silnym, to się tworzy problemy i wyzwania, żeby sobie udowadniać swoją siłę. Tworzy się pole walki, wojnę. A jak już się jest dowódcą na tej wojnie, to zostaje się przeraźliwie samotnym, bo wszyscy albo się takiej osoby boją, albo ją wykorzystują. Tak czy siak mają jej uczucia za nic, bo pod pancerzem siły ich nie widać.
Tymczasem pod tym pancerzem kryje się osoba, która desperacko chce być samodzielna, żeby nie musieć zależeć od innych, bo w jej doświadczeniu oznacza to krzywdę. Osoba, której siła gwarantuje bycie ważną, choć tak naprawdę krańcowo zaniedbuje swoje potrzeby i uczucia dla innych. 

Siła nie daje poczucia niezależności, bo potrzebujemy innych, żeby ją demonstrować – zwiększa tylko tęsknotę za bliskością.
Siła nie daje poczucia własnej wartości, tuszuje tylko jego niedostatek; nie odbiera nam wrażliwości, tylko uczy jak ją ukrywać.

Lęk każe nam się zbroić, żeby się bronić przed zranieniem, przed brakiem miłości. I jak samospełniająca się przepowiednia tworzy ten brak.
Miłość zachęca nas jedynie do samodzielności i doceniania siebie.

Zarządzanie sobą

W pierwszych latach życia o wszelkie nasze potrzeby dbają nasi opiekunowie – to oni muszą odgadnąć, czy płaczące niemowlę jest głodne, mokre czy chore; opiekunowie muszą zdecydować, co można dać do jedzenia rocznemu dziecku; czym może bawić się dwulatek, żeby nie zrobił sobie krzywdy; czy trzylatek powinien iść do przedszkola czy zostać z opiekunką w domu; czy pozwolić pięciolatce samej wybierać ubrania, itp. 

Optymalnie jest wtedy, kiedy rodzice stymulują samodzielność dziecka i tam, gdzie ją osiągnie, przestają je wyręczać. Najkorzystniej jest wtedy, kiedy dorośli wyznaczają bezpieczne granice i w ich ramach pozwalają dziecku wybierać. 

Praktycznie jednak bardzo często rodzice mylą potrzeby dziecka z własnymi, jak w tym żarcie, że „sweterek to rzecz, którą mama zakłada dziecku, kiedy jej się robi zimno”. I czasem dziecko nie ma wyboru, bo musi nosić/jeść/robić tylko to, co jest akceptowane przez rodziców, co jest spełnieniem ich, nie jego potrzeb czy pragnień. Kiedy rodzice nie pytają dziecka, czego chce (bo autorytarnie wiedzą lepiej), dziecko nie uczy się pytać siebie, zastanawiać się nad swoimi potrzebami i preferencjami; podporządkowuje swoje realne potrzeby wizji opiekunów, aby utrzymać ich akceptację, a potem akceptację innych ważnych dla siebie osób. W dorosłym życiu taka osoba nie pyta siebie, czego chce; pyta innych, co powinna zrobić, pyta szefa, jak ma pracować, pyta dietetyka, co ma jeść, pyta dekoratora jak ma urządzić mieszkanie, sprawdza trendy mody, żeby wiedzieć jak się ubrać.

Bywa też odwrotnie, kiedy rodzice nie chcą ograniczać dziecka w jego wyborach i pozwalają mu decydować o wszystkim, choć ono nie ma pojęcia o konsekwencjach tych wyborów. Pozwalają mu spędzać czas przed ekranami, chodzić spać o dowolnej porze, decydować o tym, co i kiedy mają robić dorośli. Wbrew pozorom bez pomocy opiekunów także i w tym przypadku dziecko nie nauczy się wybierać właściwie – wie, czego chce, ale nie uczy się konsekwencji tych wyborów (np. jest zmęczone i rozdrażnione, ale nie wiąże tego z faktem, że nie przespało nocy czy że jego dieta jest oparta głównie na słodyczach). W dorosłym życiu taka osoba sięga po wszystko, na co ma ochotę, ale konsekwencjami swoich wyborów, swoim złym samopoczuciem, obarcza innych. Mówi na przykład „to było po pijanemu, to się nie liczy”, jakby to ktoś inny podjął decyzję o piciu alkoholu; albo uważa, że ma prawo być arogancki, bo jest głodny, jakby to ktoś inny podejmował za niego decyzję, kiedy jeść; albo stale narzeka na swoją pracę czy partnera, jakby to ktoś inny wybrał to dla niego.

Uczymy się zarządzania swoimi potrzebami tak jak wszystkiego innego: w obszarach, gdzie nas zaniedbywano, zaniedbujemy siebie; gdzie nas wyręczano, oczekujemy, aż inni się nami zajmą; gdzie decydowano za nas, czekamy na polecenia z zewnątrz. I tylko tam, gdzie przeszliśmy właściwy trening samoobsługi,  automatycznie robimy to właściwie, czyli w sposób, który przynosi nam dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie.

A gdybyśmy uwierzyli

A co by było, gdybyśmy uwierzyli, że jesteśmy nieśmiertelną częścią Boga i wybieramy sobie życie na tej planecie jak rolę w sztuce teatralnej? Że i tak wiemy, jak się ona skończy, że możemy wypróbować za każdym razem inną rolę, wcielić się w inny charakter, poszerzyć swoje doświadczenie…? 

Mogłoby się okazać, że nie mamy z kim ani po co rywalizować. Mogłoby się okazać, że im jesteśmy różnorodniejsi, tym sztuka będzie ciekawsza. I na dodatek mogłoby się okazać, że skupiając się na jak najlepszym odegraniu swojej roli mamy z tego masę radochy i satysfakcji.

To, w co wierzymy, określa, jak podchodzimy do życia, kim jesteśmy i kim są dla nas inni ludzie. Wierzymy w to, w co nas nauczono wierzyć, jakie wierzenia odziedziczyliśmy przez automatyczne naśladowanie ludzi wokół siebie. To takie same przekonania jak każde inne, i jak każde inne wymagają zweryfikowania, przepuszczenia przez siebie, przez swoje czucie, swój kontakt z Tym, czego jesteśmy częścią. Nikt nie potrzebuje pośrednika w kontakcie z Bogiem, Miłością czy Wszechświatem – właśnie to przekonanie, że jest inaczej, trzyma nas od Niego z daleka.

Pryzmat

Każdy z nas jest częścią systemu, w każdym tego słowa znaczeniu, także – a może przede wszystkim – w znaczeniu energetycznym. Pobieramy energię z zewnątrz, przetwarzamy i oddajemy na zewnątrz. Tam, gdzie nie mamy wewnętrznych blokad, energia płynie przez nas swobodnie, zasila nas, i właściwie przetworzona, zasila innych, inne elementy systemu. Tam, gdzie wytworzyliśmy wewnętrzne blokady, energia zostaje zatrzymana i obciąża nas zamiast ładować lub szuka sobie obejścia jak woda w zatamowanej rzece – w efekcie czego pewne obszary zostają pozbawione energii, inne dostają ją podwójnie.

Fizycznie potrzebujemy pożywienia i snu, żeby zasilić nasze ciało i móc wydatkować energię na aktywność, ruch, wysiłek fizyczny. Równowaga pomiędzy pobieraniem tego rodzaju energii a wykorzystywaniem jej powoduje, że ciało jest sprawne i zdrowe; odczuwamy to jako fizyczną satysfakcję, jako dobre samopoczucie fizyczne („moje ciało jest ok, mogę na nim polegać”). Brak dobrego samopoczucia fizycznego (zdrowia, siły, wytrzymałości, elastyczności) jest sygnałem o zachwianiu równowagi w tym obszarze.

Przykładowo kompensowanie sobie jedzeniem braku satysfakcji w jakiejś innej sferze (np. zawodowej czy w obszarze relacji międzyludzkich) prowadzi do tego, że energia fizyczna nadmiernie zasila ciało, które tej energii nie wydatkuje; pojawia się ociężałość, otyłość, która materialnie nam pokazuje, że ten „zapas” nie spełnia swojej roli, nie energetyzuje nas, a dociąża, spowalnia, unieruchamia.

Z kolei ograniczanie snu po to, żeby podołać narzuconym sobie nadmiernym obowiązkom powoduje, że zaciągamy coraz większy dług w obszarze energii fizycznej, którą kierujemy „objazdem” na zasilanie satysfakcji w innym obszarze (np. sukcesów w pracy). Przy długotrwałym ustawieniu tego typu stale powiększany dług przekracza możliwości „spłacenia” go – ciało zaczyna niedomagać i chorować, wysyłając sygnały o zaniedbaniu jego potrzeb, o braku równowagi energetycznej. 

Intelektualnie potrzebujemy wiedzy i doświadczenia innych ludzi, żeby skróciły naszą własną drogę poznawania świata i żeby zainspirowały nas do tworzenia czegoś własnego; żeby pomogły nam rozpoznać nasze zainteresowania i predyspozycje. Równowaga pomiędzy uczeniem się od innych a kreowaniem swoich opinii, poglądów, przekonań, a przede wszystkim swojego obszaru działania przyczynia się do poczucia satysfakcji z pracy swojego umysłu („mój umysł jest ok, mogę na nim polegać”). 

Podobnie jak w sferze fizycznej, możemy zaburzyć tę równowagę, czerpiąc za dużo lub za mało z zewnątrz, oraz rezygnując ze swojej kreatywności intelektualnej lub jej nadużywając. Możemy z powodu traumy zablokować w sobie wiarę w swój twórczy potencjał i pozostać przy bezrefleksyjnym naśladowaniu innych. Albo możemy podporządkowywać kolejne obszary życia autorytetom, które uznamy, odcinając dane z własnego odczuwania (co sami lubimy, co nam naprawdę pasuje), uzależniając się od opinii innych i tracąc w ten sposób satysfakcję z siebie w sferze intelektualnej, nie odkrywając obszaru własnej samorealizacji i kreatywności.

I odwrotnie – możemy zablokować w sobie potrzebę uczenia się i robić wszystko po swojemu, albo użytkując swoją energię na wyważanie dawno otwartych drzwi, (udowadnianie oczywistości) albo na tworzenie czegoś niezrozumiałego dla nikogo  poza nami; uświadomienie sobie, że oferowana przez nas energia jest społecznie nieprzydatna wpływa negatywnie na nasze samopoczucie. 

Możemy także skupić się na tworzeniu własnego nowatorskiego dzieła tak bardzo, że podporządkujemy temu potrzeby energetyczne innych sfer (np. dbanie o ciało, relacje z innymi). W tym przypadku ucierpią inne sfery zubożone o energię przekierowaną na wyolbrzymione przez nas potrzeby sfery intelektualnej.

Emocjonalnie potrzebujemy wsparcia opiekunów w zrozumieniu siebie, żeby nauczyć się pomagać innym. Równowaga pomiędzy otrzymanym życzliwym zrozumieniem w odkrywaniu swojej tożsamości a dbaniem o emocjonalne potrzeby innych powoduje dobre samopoczucie emocjonalne: brak silnych i gwałtownych negatywnych emocji, zadowolenie z życia, pozytywny stosunek do świata i innych ludzi („moje emocje są ok, mogę im zaufać”). Brak tej równowagi deformuje nasze relacje z innymi ludźmi.

Tak jak w innych sferach, ta równowaga nie występuje, jeśli „na wejściu” i „na wyjściu” jest nieproporcjonalnie dużo lub mało. Kiedy dostajemy za mało wsparcia,  możemy uznać, że nie mamy tej energii do wydania – wtedy emocjonalnie zamieramy, a nasze relacje z innymi kurczą się i spłycają, mamy nieprzyjemne poczucie braku zrozumienie i niedopasowania społecznego. Możemy też pobrać energię z innej sfery i obdarowywać innych wsparciem tak, jakby ten brak nie istniał; obciążamy wtedy tę inną strefę, tam tworzymy dług energetyczny (np. odkładamy na bok realizowanie swoich pasji, żeby się kimś opiekować, albo zaniedbujemy własne potrzeby fizyczne dla swojej misji wspierania ludzi w trudnej sytuacji). 

Kiedy dostajemy od innych zbyt dużo wsparcia, tracimy wiarę w swoją emocjonalną siłę; zamiast być przekaźnikiem energii, stajemy się jej biorcą i wszelkimi sposobami próbujemy uzyskać jej jak najwięcej „na zapas”, żeby poczuć się bezpiecznie. Jednak im więcej dostajemy pomocy i zrozumienia, tym bardziej uzależnia się od tego nasze emocjonalne samopoczucie: bez stałych dużych dostaw tej energii z zewnątrz dominuje w nim niepewność i lęk. Brak umiejętności przetworzenia energii emocjonalnej powoduje, że pozostajemy bezradnie skupieni na sobie, nie potrafimy emocjonalnie wspierać innych, i odczuwamy to jako rodzaj społecznej niepełnosprawności.

Duchowo potrzebujemy rozpoznać sens życia innych ludzi, żeby zdecydować o własnych wartościach i celach w życiu. Tak jak w pozostałych sferach, jeśli mamy dostęp do tych danych (obserwujemy innych ludzi, czytamy cudze przemyślenia, rozmawiamy na ten temat z innymi, słowem ma kto nas inspirować) i mamy wystarczającą przestrzeń do tego, żeby swobodnie wybrać swoje własne życiowe priorytety, to sfera duchowa pozostaje w równowadze i czerpiemy z niej satysfakcję („mam wpływ na to, kim się staję”).

Jeśli z jakiegoś powodu żyjemy odizolowani od cudzej duchowości, to nie zastanawiamy się nad własną, i wtedy najczęściej nasze zachowanie nie jest spójne, bo wynika z poddania się zewnętrznym okolicznościom. Jeśli jesteśmy wychowywani pod przymusem przejęcia wartości swojej rodziny, tradycji czy kultury, a nie identyfikujemy się z nimi, to nie przekazujemy energii duchowej dalej, na zewnątrz; zduszona zamiera wewnątrz nas, powodując swego rodzaju chorobę – utratę sensu życia, depresję. Jeśli odrzucamy swoje korzenie i próbujemy się określić w oderwaniu od swojego kontekstu, również stajemy się niewiarygodni: chcemy budować pomijając fundamenty. Tylko wtedy, gdy różność na zewnątrz zainspiruje nas do świadomego wybrania swoich życiowych priorytetów, nasze życie staje się świadectwem wierności wybranym przez nas wartościom, i wywiera wpływ na innych, inspiruje innych.

Podsumowując, potrzebujemy jedzenia i snu na utrzymanie zdrowia, na fizyczną aktywność i wysiłek; potrzebujemy wiedzy i doświadczenia innych, żeby znaleźć odpowiedni sposób realizacji swoich talentów i pasji; potrzebujemy emocjonalnego wsparcia innych, żeby tworzyć zdrowe i satysfakcjonujące relacje z innymi ludźmi; potrzebujemy inspiracji innych, żeby odnaleźć sens własnego życia. 

Sfera duchowa decyduje o celu – na co warto wydać energię, a na co nie warto, tak jak nasze wartości decydują na co wydajemy pieniądze. Sfera emocjonalna decyduje o sposobie zarządzania energią – traktowanie siebie na równi z innymi powoduje stałość zasilania, daje mu moc. Sfera intelektualna pozwala nam na określenie obszaru życia, w którym chcemy działać, którym chcemy się zajmować, a sfera fizyczna zapewnia nam na to siły. Każda sfera wpływa na pozostałe.

To niczym cztery suwaki ustawione w naszym dzieciństwie przez okoliczności, w jakich się wychowaliśmy: cel (duchowość), potencjał (emocje), kierunek (intelekt) i siła (fizyczność). Nasze samopoczucie jest informacją o ustawieniu tych „suwaków”, wskazówką, co i gdzie musimy świadomie zmienić jako dorośli, żeby ustawić je harmonijnie – żeby mieć siłę, znać drogę, wierzyć w siebie i wiedzieć, czego się chce od życia. 

W każdej sferze potrzebujemy cudzej energii (dar), żeby wyprodukować coś własnego (wysiłek), co zasili innych ludzi (satysfakcja). Każda przeżyta trauma blokuje przyjmowanie darów, każdy lęk demotywuje, zniechęca do wysiłku i uniemożliwia satysfakcję z przekazania naszej przetworzonej energii dalej. 

Im więcej w nas energetycznych blokad, tym gorsze jest nasze samopoczucie; im jesteśmy szczęśliwsi, tym bardziej przypominamy pryzmat, który rozszczepia otrzymaną wiązkę światła na wszystkie kolory tęczy.

Przymus

„Muszę” to kłamstwo lęku, które ma zapobiec utracie namiastki miłości innych, a które powoduje utratę miłości w sobie.

Im więcej jest nieświadomych przymusów zapisanych w naszym umyśle, tym trudniejsze, cięższe, „pod górkę” jest tworzone przez nie życie.

Im bardziej zdajemy sobie sprawę, że wszystko jest naszym wyborem, tym bardziej bezproblemowe, lekkie i przyjemne staje się to, co i jak tworzymy.

Nieprawdy

Empatia, niskie poczucie własnej wartości wyrażane uniżonością, służeniem innym plus przekonanie, że potrzeby innych są ważniejsze od własnych to przepis na autodestrukcję.

Tak samo zresztą jak blokowanie empatii, niskie poczucie własnej wartości maskowane przebojowością i przekonanie, że własne potrzeby są ważniejsze od cudzych.

Każda nieprawda, każde przekonanie wbrew prawdzie o tym, kim jesteśmy z natury niszczy swojego właściciela. Każda odkryta i doświadczona prawda uwalnia i uskrzydla swojego właściciela.

Ciastko

Kiedy dzielimy się z kimś ciastkiem na pół, obie osoby czują się szczęśliwe. Połowa ciastka, którą jemy, satysfakcjonuje nasze ciało, druga połowa (dana lub otrzymana), satysfakcjonuje naszą duszę. Umiejętność dbania o siebie i innych jednakowo powoduje pozytywne emocje, dobre samopoczucie i wewnętrzną harmonię pomiędzy siłą i troskliwością, między „tak” i „nie”.

Jednak dziecięce doświadczenia (nadmiar serca lub umysłu u rodziców) zniekształcają uczenie się tej równowagi, w efekcie czego później jedni zjadają całe ciastko sami, bo ich umysł przejął kontrolę nad sercem (empatią); drudzy oddają całe ciastko innym, bo ich serce przejęło kontrolę nad umysłem (instynktem samozachowawczym). 

I tak się potem ludzie dobierają, żeby odtworzyć rodzinne wzorce: ci, co zjadają całe ciastko potrzebują tych, co oddają całe ciastko, i vice versa. Umysły ich dzieci zapisują jeden z obserwowanych wzorców i szukają partnera, który do niego pasuje – i tak idea dzielenia ciastka na pół pozostaje dla większości bajkową teorią, a ludzie próbują sobie udowodnić, że z pełnym brzuchem i pustym sercem lub pełnym sercem i pustym brzuchem można czuć się szczęśliwym… tylko widocznie trzeba jeszcze więcej zjeść lub jeszcze więcej oddać…