Bilans energetyczny

Mamy dwoje oczu, żeby móc precyzyjnie oceniać odległość. Mamy Serce (które mówi, jak sprawy wyglądają z naszej perspektywy) i Rozum (który mówi, jak sprawy wyglądają z cudzej perspektywy), żeby móc poznać rzeczywistość taką, jaka jest naprawdę. Kiedy jedno z tego duetu pracuje za dwoje, widzimy rzeczywistość zniekształconą, i na podstawie tych fałszywych danych podejmujemy błędne decyzje. Konsekwencje tych nietrafionych wyborów powodują, że tracimy dobrostan fizyczny i psychiczny. 

Przekonanie, na czym można polegać – na Sercu czy na Rozumie, kształtuje się w procesie wychowania i socjalizacji, w pierwszych latach życia. Z perspektywy dziecka tak to właśnie wygląda, że jego emocje są w konflikcie z logiką opiekunów, i musi wybrać jedno, jednego przewodnika po życiu.

Dzieci, które postrzegają rodziców jako silnych, i które uznają rodzicielski autorytet, decydują, że niewłaściwie czują, i wybierają Rozum, tłumiąc swoje Serce, swoje emocje, swoje odczuwanie. W późniejszym życiu takie osoby stawiająca pierwszym miejscu obowiązki domowe, pracę zawodową, zobowiązania wobec innych ludzi oraz cudze potrzeby – swojego partnera, swoich rodziców, dzieci oraz wszelkich potrzebujących w swoim zasięgu. Własne emocje i potrzeby są tłumione do granic wytrzymałości – do wyczerpania wydawanej bez końca energii. Wtedy zaczynają się choroby fizyczne i psychiczne, jako zmaterializowany obraz tego, jak dana osoba zarządza sobą.

Dzieci, które doświadczyły swojego wpływu na rodziców, mocy płynącej z szantażowania ich swoimi emocjami, wybierają Serce, lekceważąc Rozum i jego argumenty. W późniejszym życiu takie osoby nie dopuszczają do głosu perspektywy innych osób, kierują się własnym zyskiem, własną korzyścią. Ich głównym życiowym zadaniem jest robienie zapasów energii, bo tak im podpowiadają ich wyolbrzymione potrzeby i emocje. Innych ludzi traktują jako dostarczycieli tego, czego im na bieżąco potrzeba. Ta filozofia jednak również się nie sprawdza – powoduje zależność od innych, a uzależnienie (jak w każdym nałogu) to coraz większa tolerancja, coraz większy głód i zapotrzebowanie, i coraz mniejsza satysfakcja. Taka osoba musi nieustannie zabiegać o cudzą akceptację, aprobatę, zainteresowanie, uznanie, o potwierdzenie swojej wartości. Koszty fizyczne i psychiczne związane z neutralizowaniem ciągłego lęku i utrzymaniem coraz większych dostaw energii od innych stale rosną, organizm ulega wyniszczeniu.

Innymi słowy – bez względu na to, które oko wyeliminujemy, i jaką strategię wybierzemy, efekt wyświetli się ten sam: wcześniej czy później utracimy zdrowie fizyczne i /lub psychiczne. Nie sądzę, że jest to nieuniknione. Myślę, że gdybyśmy nauczyli się zarządzać swoją energią we właściwy, zrównoważony sposób, moglibyśmy się cieszyć zdrowiem i szczęściem także na starość. Niektórym się to zdarza, ale badaczom trudno znaleźć wspólny mianownik: jedni jedzą to, inni tamto, jedni pracują, inni nie, jedni mają duże rodziny, inni wręcz przeciwnie, niektórzy uprawiają sport, inni nie… Może po prostu ci długowiecznie szczęśliwi to ludzie, którzy słuchają duetu Serca i Rozumu, zamiast jednego z nich? Serce mówi im, czego chcą, co lubią, co poprawia im samopoczucie, a Rozum mówi im, jak tego używać, żeby sobie nie zaszkodzić. Kiedy przewodzi jedno z nich, koszty w naszym życiu są większe od zysków, kiedy słuchamy obu jednakowo, utrzymujemy równowagę energetyczną, witalność, chęć i zdolność do życia w pełni.

Ani sam Rozum z jego receptami, przepisami i scenariuszami, ani samo Serce z jego porywami i tęsknotami nie poprowadzą nas do szczęścia. Potrafią to jednak zrobić wspólnymi siłami. 

Kto wybiera jedzenie? Jeśli Serce, to jemy to, co smak i potrzeby emocjonalne dyktują. Jeśli Rozum, to jemy to, co według aktualnej mody jest zdrowe, nawet jeśli nam nie smakuje. Jeśli decydują razem, to jemy co lubimy zachowując umiar i wykorzystując wiedzę, a wtedy jedzenie jest i przyjemnością, i dostarcza potrzebnej energii.

Kto wybiera relacje? Jeśli Serce, to są to ludzie, od których jesteśmy uzależnieni emocjonalnie. Jeśli Rozum, to są to ludzie, którzy są przydatni, których można do czegoś wykorzystać, nawet jeśli za nimi nie przepadamy. Jeśli decydują razem, to relacje satysfakcjonują i uszczęśliwiają, inspirują i dodają energii.

Kto wybiera pracę? Jeśli Serce, to praca daje satysfakcję, ale nie daje pieniędzy. Jeśli Rozum, to praca się opłaca, ale jej nie lubimy. Jeśli wybierają wspólnie, to praca daje poczucie samorealizacji, przydatności i ładuje nas energią.

Cokolwiek wybiera Serce, jest to zgodne z naszymi potrzebami, ale sposób realizacji tych potrzeb kosztem innych ludzi powoduje, że tracimy energię, zamiast ją pozyskiwać. Cokolwiek wybiera Rozum, jest logiczne, sensowne i w pewien sposób opłacalne, ale realizowanie tego kosztem siebie pozbawia nas energii, generalnie więc na tym nie zyskujemy. 

Nie chodzi zresztą tylko o to, co wybieramy, choć to ważne, bo mamy swoje predyspozycje: dla jednego energetyzująca przyjemnością jest czytanie, dla drugiego bieganie; jedni „ładują się” w ciszy i samotności, inni potrzebują towarzystwa, przegadania, burzy mózgów. 

Chodzi również o to, jak i kiedy to robimy. Bo czasem drzemka nas doładuje, a czasem kompletnie rozbije; czasem posiłek postawi na nogi, a czasem rozleniwi; czasem rozmowa doda skrzydeł, a czasem odbierze siły. Chcę przez to powiedzieć, że nie ma żadnego zewnętrznego klucza do utrzymania równowagi energetycznej. Nie oznacza ona ani dzielenia dnia na obowiązki i przyjemności (bo czasem dobrze zrobiona praca dodaje nam energii, a przyjemność powoduje późniejszego „kaca”), ani pilnowania, żeby robić coś po równo dla siebie i innych (bo zmuszanie się do  czegokolwiek nie energetyzuje, bez względu na to, dla kogo to robimy). Oznacza ona bycie ze sobą w kontakcie w każdym momencie, zbieranie danych od Serca i Rozumu, i decydowanie, co nam doda energii.

Równowaga energetyczna to dobre samopoczucie, bak stanu przeciążenia, apatii, depresji czy ekstremalnego wydatkowania energii. Trudno o równowagę energetyczną tam, gdzie dla satysfakcji intelektualnej albo finansowej lekceważymy potrzeby ciała i tłumimy emocje albo dla przyjemności fizycznej lekceważymy potrzeby emocjonalne czy duchowe. Kiedy Serce i Rozum nie współpracują, jedne sfery są zdominowane przez drugie. Te, których informacji słuchamy zastępują te zablokowane i wtedy czujemy potrzebę jedzenia lub kupowania, kiedy tak naprawdę czujemy się smutni czy samotni. Organizm przekazuje informację o potrzebie doładowania, my ją realizujemy według swojego ustawienia Serca i Rozumu, czasem dostarczając sobie energii, a czasem wręcz przeciwnie, paradoksalnie rozładowując się jeszcze bardziej.

Nie jesteśmy jak telefony, które działają tylko naładowane. Jesteśmy zdolni do ogromnego wysiłku wbrew logice: do podniesienia samochodu, jeśli leży pod nim ukochana osoba, do zdobywania szczytów w zimie bez ubrania, do przejścia kilku kilometrów ze złamaną nogą niosąc na rękach dziecko po wypadku… Do pracy non-stop bez dbania o siebie, do długotrwałego funkcjonowania mimo niszczenia organizmu używkami, do biegania maratonów, do przetrwania wielu dni pod gruzami bez jedzenia i picia… Do utrzymywania życia bez głębokich relacji z innymi, w nieustannym lęku, bez poczucia sensu życia…

Mamy możliwość zaciągania ogromnego długu energetycznego w każdym z obszarów naszego funkcjonowania. Problem polega na tym, że ten dług musimy spłacić albo nas zniszczy, zrujnuje.

Energii nie widać, dlatego trudno się nią zarządza. Jedynym jej miernikiem jest nasze samopoczucie. Tylko ono mówi, jak sobą zarządzamy, jaki jest nasz bilans energetyczny. Dobre samopoczucie fizyczne i psychiczne oznacza, że pozyskujemy więcej energii niż wydajemy, że w naszym życiu więcej jet źródeł pozytywnej energii niż negatywnej. Jeśli tak nie jest, warto zastanowić się jak zastąpić wszystko to, co nas zastrasza i wyczerpuje (odczuwaną presję, lęk, cudze narzekanie i ignorowanie naszych potrzeb i emocji) tym, co sprawia, że jesteśmy z siebie zadowoleni i czujemy radość z życia (kontaktem z naturą, wspierającymi relacjami, realizowaniem swoich pasji, pozytywnymi myślami, dobrym jedzeniem, odpowiednim snem, satysfakcjonującą aktywnością). Tolerujemy życie na minusie energetycznym tylko dlatego, że Rozum lub Serce każe nam wierzyć, że to opłacalne. Kiedy dopuścimy do głosu oba, okaże się, jak bardzo nie ma to sensu 🙂

Oślepieni wędrowcy

Gdybyśmy spojrzeli na siebie „mechanicznie’’, to w uproszczeniu intelekt jest naszą instrukcją, a emocje kontrolkami poszczególnych systemów; fizyczność dostarcza nam energię zewnętrzną, paliwo, a duchowość energię wewnętrzną – nadaje znaczenie i sens temu co robimy, nadaje kierunek naszej drodze.

Wychowanie i socjalizacja sprawiają, że uczymy się korzystać z jednych części siebie bardziej niż z innych, rozwijamy jedne obszary kosztem drugich, a nawet więcej – próbujemy zastąpić jedne drugimi. To trochę tak, jakbyśmy wymienili jedno koło w samochodzie na dodatkową kierownicę, albo wyrzucili pedał hamulca w zamian za więcej wycieraczek…

Każda sfera ma swoje znaczenie i zadanie – i tylko wtedy, kiedy wszystkie są w równowadze idziemy przez życie bez problemów: mamy energię, czujemy sens tego co robimy, nie targają nami negatywne emocje i rozumiemy jak dbać o siebie, żeby ten stan utrzymać na stałe. Jednak żeby tak się stało, potrzebny jest nam kontakt z samym sobą, z własnymi myślami, uczuciami, potrzebami, marzeniami – z tym, co nam w duszy gra. Nie czujemy siebie tam, gdzie nauczyliśmy się dopasowywać do innych, żeby zasłużyć na ich akceptację i nie czujemy siebie wtedy, kiedy od siebie uciekamy, kiedy zagłuszamy siebie czymś z zewnątrz (nieustannym towarzystwem innych, substancjami psychoaktywnymi, wynajdywaniem sobie prac i obowiązków, skupianiem się na życiu innych ludzi itp.)

Tam, gdzie zablokowaliśmy czucie i nie wyrażamy siebie nie jesteśmy w stanie zdiagnozować tego co jest, a tym samym tracimy szansę, żeby móc to naprawić, poprawić, wyrównać. Cierpi na tym cały system, nasze samopoczucie – czujemy się źle, bo źle sobą zarządzamy. I kółko się zamyka, bo nie chcąc czuć się źle, próbujemy silniej zablokować lub zagłuszyć swoje odczuwanie.

Dlaczego boimy się wyrażać siebie, być sobą? Boimy się krytyki, odrzucenia. Boimy się negatywnych zwrotów na swój temat. Boimy się, że negatywna informacja jest jak wyrok (zniszczy cały nasz wysiłek, negatywnie nas zaszufladkuje) albo kara (w końcu ktoś się zorientuje, że jesteśmy źli i zrobi nam to, na co zasługujemy). To są przekonania pochodzące z umysłu dziecka – kogoś, kto próbuje zasłużyć na miłość; kogoś, kogo można wziąć pod pachę i zamknąć w pokoju albo odciąć go od wszystkiego co lubi; kogoś, kto musi wyrzec się swojego czucia, żeby zaakceptować to, co mówią czy czego oczekują opiekunowie.

Dla małego dziecka dezaprobata rodziców jest końcem świata, ale jaki jest sens pozostawania w tej roli i utrzymywania tych przekonań w dorosłym niezależnym życiu; spędzanie tego życia na walczeniu o aprobatę ludzi, z którymi nie spędzamy czasu, których nie znamy i na których najczęściej wcale nam nie zależy…?

Warto czasem zadać sobie pytanie, którego jako dziecko zadać sobie nie potrafiliśmy: „A co, jeśli moje czucie nie jest niewłaściwe, tylko chce mi coś powiedzieć, przynosi mi informację o mnie?” Warto, bo bez informacji o sobie z poziomu czucia jesteśmy jak oślepiony wędrowiec, który w drodze kieruje się podpowiedziami innych oślepionych, wciąż wpadając w dołki i przewracając się na przeszkodach…

Myśleć pozytywnie

Myślenie pozytywne nie oznacza wmawiania sobie, że jest lepiej niż jest (że szklanka jest napełniona wodą po brzegi, chociaż wyraźnie widzimy, że tylko do połowy), ani zmuszania się do czucia czegoś innego niż się czuje (że to lepiej jak w szklance jest mniej wody niż więcej). Myślenie pozytywne polega na tym, że uczymy się skupiać uwagę na pozytywach, że kierujemy uwagę (a więc i energię) na to, co chcemy w swoim życiu pomnażać, powiększać („w szklance jest woda”).

W zakresie swojej silnej strony robimy to automatycznie – jesteśmy nastawieni pozytywnie, drobiazgi nie wytrącają nas z równowagi; po prostu wiemy z doświadczenia, że nawet jeśli się potkniemy, to nas nie powstrzyma, bo lubimy i potrafimy rozwijać te sferę.

W zakresie swojej słabej strony widzimy jednak sprawy odwrotnie – każdy niepomyślny drobiazg przyciąga naszą uwagę, psuje humor, wzbudza lęk i wątpliwości, i jak wielki silny magnes zaczyna ściągać inne negatywne myśli i uczucia.

Radzenie sobie z tzw.negatywnymi (czyli nieprzyjemnymi) emocjami nie oznacza tłumienia ich („to nieważne, że pół szklanki jest puste”) czy zaprzeczania im („szklanka jest prawie pełna”), ale nie oznacza również pogrążania się w nich coraz bardziej i coraz głębiej („za chwilę szklanka może zrobić się całkiem pusta i co wtedy?”). Radzenie sobie z negatywnymi emocjami oznacza, że nazywamy je po imieniu („boję się, że wody w szklance jest za mało”) i decydujemy się na nich nie skupiać, czyli ich nie powiększać, kierując uwagę na pozytywy („w szklance nadal jest woda”).

Co może myślenie pozytywne najlepiej ilustruje przykład Nicka Vujicica – człowieka, który urodził się bez rąk i nóg, żyje jednak pełniej niż wielu ludzi bez takich drastycznych ograniczeń. Jest mówcą motywacyjnym, pisze książki, podróżuje po całym świecie, spotyka się z ludźmi na stadionach; założył rodzinę, ma pełnosprawną żonę i czworo dzieci. Jak mówi „Mogłem być zły na Boga za to, czego nie mam, albo być wdzięczny za to co mam.”

Uczucie przewodnie

W tekście pt. „Sterowniki umysłu” pisałam o tym, że nasze losowe doświadczenie życiowe decyduje, w jakich obszarach nasz umysł pracuje w trybie przetrwania, a w jakich w trybie rozwoju; gdzie stale walczy, a gdzie dąży do samorealizacji. Najkrócej mówiąc, tam, gdzie zaraził nas cudzy lęk, uciekamy przed piekłem, wciąż oglądając się za siebie; tam, gdzie nie zdołał, szukamy raju, patrząc odważnie przed siebie.

Tak jak w Biblii grzech pierworodny (zwątpienie w miłość) zamknął człowiekowi drogę do raju, tak w życiu każdego z nas lęk pierwotny (zwątpienie w miłość) blokuje drogę do szczęścia. Ten lęk to pierwsze zwątpienie w miłość, pierwsze i tym samym najsilniejsze zetknięcie z ciemnością. Nazywam je uczuciem przewodnim, bo po pierwsze jest bardzo silnie w nas zakotwiczone ze względu na bezbronność dziecka i jego całkowitą zależność od dorosłego, a po drugie dopóki jest nieuświadomione, towarzyszy nam w życiu stale jak cień, jak filtr, przez który widzimy rzeczywistość.

To uczucie może powstać krótko po urodzeniu jako skutek silnego dyskomfortu fizycznego (jak ból spowodowany długotrwałą chorobą, unieruchomieniem, przemocowym traktowaniem, a nawet ciągłą kolką jelitową) lub psychicznego (jak silne negatywne emocje opiekunów związane z trudnymi okolicznościami lub konfliktami we wzajemnych relacjach). Wystarczy sobie wyobrazić, co czuje całkowicie bezbronny niemowlak, który nie ma żadnej wiedzy o świecie, a dokucza mu stały ból, albo doświadcza silnych negatywnych emocji swojego rodzica, albo odgłosów wojny i przerażenia, bezradności tych, którzy mają go chronić. Tak czuje się przywitany przez świat, taki obraz świata w sobie zapisuje jako wzorzec; przez to uczucie będzie później postrzegał innych ludzi i siłę wyższą.

Czasem lęk pierwotny pochodzi z okresu jeszcze wcześniejszego, przed urodzeniem – z czasu życia płodowego, ponieważ dziecko odczuwa emocje matki. Jeśli ciąża jest nieakceptowana, jeśli matka żyje pod presją, jeśli próbuje dokonać aborcji, to dziecko nosi w sobie to uczucie odrzucenia, bycia nieproszonym gościem na tym świecie.

Zasada jest jedna: im wcześniej poczuliśmy na sobie dotyk ciemności, tym trudniej „dokopać się” do tego uczucia, tkwi ono w nas jak dusząca mgła; im później się to stało, tym łatwiej jest je namierzyć, bo zostaje już skojarzone z konkretnym obrazem albo nawet słowami, staje się namacalne, bardziej konkretne.

Mówimy czasem, że dzieci rodzą się „złe”, „inne” (niepodatne na wpływy wychowawcze) i szukamy winy w genach. Ale to właśnie lęk pierwotny potrafi zniweczyć wysiłki opiekunów i sprawić, że dziecko może nieświadomie prowokować odrzucenie, bać się wszystkiego jakby stale wisiał nad nim miecz Damoklesa, widzieć wszędzie zagrożenie, ślepo walczyć przeciwko wszystkiemu i wszystkim.

Lęk pierwotny zniekształca to, co widzimy, nie pozwala nam dostrzec dobra, ciepła, życzliwości, wsparcia, serdeczności, miłości, nie pozwala tego czuć. Przerzuca nasz umysł w tryb przetrwania, każe nam żyć jakbyśmy codziennie wychodzili na pole bitwy. Nie myślimy wtedy o tym, co przynosi nam radość i satysfakcję, myślimy o tym, co nas boli. Nie spodziewamy się nagród, chcemy jedynie uniknąć kary. Nie marzymy o komforcie, pragniemy zniknięcia tego, co nam przeszkadza. Nie pragniemy zdrowia, próbujemy zwalczyć choroby. Wkładamy energię w unikanie toksycznych ludzi, nie w tworzenie przyjaźni. Zajmuje nas definiowanie siebie poprzez to, co nas boli, czym nie jesteśmy, a nie rozwijanie swojego potencjału. Unikanie trucizn to nie to samo co zdrowe odżywianie, w sensie dosłownym i metaforycznym.

Możemy tak żyć przez całe życie, uwięzieni w samospełniającej się przepowiedni (na co kierujemy uwagę, to powołujemy do życia, na co się zgadzamy, to zostaje z nami). Możemy też świadomie dokonać nowego wyboru, zmienić ten scenariusz. Żeby to zrobić, potrzebujemy uświadomić sobie swój lęk pierwotny. Nie jest to łatwe, ponieważ ten lęk pochodzi z okresu, kiedy nie podlegał nazwaniu (ani płód, ani niemowlę czy malutkie dziecko nie myśli słowami) – jest to uczucie, które musimy pozwolić sobie poczuć, żeby móc je nazwać i zrozumieć dorosłym umysłem.

Droga do niego prowadzi przez nazywanie wszystkich swoich lęków ukrytych pod negatywnymi emocjami. Możemy nie pamiętać swojej traumy, ale uczucie powstałe pod jej wpływem jest nadal obecne w naszym życiu pod innymi postaciami, skanalizowane przez umysł do innej, w jakiś sposób podobnej formy (np. możemy nie pamiętać gniewu ojca, który wstrząsnął niemowlakiem, ale zasiany wtedy lęk każe nam panicznie bać się burzy jako symbolicznego gniewu Boga ojca). Żadna fobia ani mania nie bierze się znikąd, jest tylko nową formą starego lęku. Możemy uczyć się z nim żyć w trybie przetrwania i możemy go zneutralizować swoją świadomością, uwolnić się od niego i zacząć się rozwijać.

Albert Einstein powiedział: „Najważniejszą decyzją, jaką możemy podjąć jest odpowiedź na pytanie, czy wierzymy, że żyjemy w przyjaznym czy wrogim Wszechświecie. Z tej jednej decyzji wszystko wypływa.” O tym jest ten tekst. Lęk pierwotny każe nam wierzyć, że Wszechświat jest zimny, nieprzyjazny i groźny, i taki się wtedy dla nas staje, bo na tym się skupiamy, to z niego podświadomie wybieramy. Jeśli zdołamy odseparować swoje doświadczenie i swoją wiarę, czyli wbrew temu co nas spotkało uwierzyć we Wszechświat, który jest miłością, wszystko co dobre stanie przed nami otworem.

„Jak zobaczę to uwierzę” powiedział człowiek. „Jak uwierzysz to zobaczysz” powiedział Wszechświat.

O nieprzyjemnych emocjach

Negatywne emocje – brzmi niedobrze, odczuwanie ich jest nieprzyjemne i nikt nie uczy nas co z nimi robić…

Wyrażamy je tak, jak nas nauczono. Ci, którym ustępowano, kiedy krzyczeli, nauczyli się wyrażać swoje emocje głośno i przesadnie, nie zwracając uwagi na innych, „po trupach”.

Ci, na których się skupiano, kiedy sygnalizowali swój dyskomfort, nauczyli się narzekać, rozczulać nad sobą i wynajdywać problemy, żeby dostać trochę uwagi.

Ci, którzy byli zawstydzani za wyrażanie tego, co czuli, nauczyli się blokować okazywanie emocji i nie dopuszczać do nich innych ludzi, żeby nie zostać zranionymi jeszcze bardziej.

Ci, którym kazano brać się w garść, kiedy okazywali emocje, nauczyli się oszukiwać siebie i innych, że nie czują tego co czują, żeby zasłużyć na akceptację i podziw dla swojej siły.

Wszyscy nauczyliśmy się „robić coś” ze swoimi emocjami zgodnie z oczekiwaniami rodziców i społeczności, w której dorastaliśmy. Dopóki skupiamy się na „robieniu czegoś” z  kontrolką awarii, nie potrafimy jej odczytać. A kiedy nie potrafimy właściwie odczytać sygnału, nie potrafimy właściwie zareagować. Kiedy reagujemy niewłaściwie, jesteśmy niezadowoleni z siebie i z reakcji innych, i negatywne emocje mnożą się w nieskończoność…

Negatywne emocje mogą być nieprzyjemne, ale z natury spełniają bardzo pozytywną rolę: mówią nam lepiej niż ktokolwiek z zewnątrz co jest dla nas dobre, a co nie, ostrzegają, wskazują wewnętrzne konflikty – pilnują naszego dobrostanu. Ale żeby naprawdę spełniały tę rolę, musimy się oduczyć „robienia z nimi czegoś”. Musimy pozwolić im być tym, czym są, czyli pozwolić sobie czuć je jak wtedy, kiedy byliśmy małymi dziećmi i nimi nie manipulowaliśmy. 

Jest tylko jeden haczyk – nie da się tego zrobić wyłącznie poprzez decyzję intelektualną. Trzeba pozwolić sobie na autentyczne przeżycie tych dawnych emocji, które stały się przyczyną wytworzenia mechanizmu zniekształcającego je po to, żeby czemuś służyły albo czemuś zapobiegały.

To trochę jak podróż w czasie – ale nie po to, żeby zmienić wydarzenia, tylko ustawienia swojego umysłu. 

Pierwszy krok to uświadomienie sobie swojego mechanizmu zniekształcającego odczytywanie tego, co naprawdę czujemy (czyli uświadomienie sobie potrzeby odbycia takiej podróży w czasie).

Drugi krok to decyzja spotkania się z tym, przed czym uciekamy, z emocjami, których unikaliśmy przez lata (czyli decyzja, że wsiadamy do wehikułu). Cały dziecięcy lęk będzie próbował nas zatrzymać w tym miejscu – bo może utoniemy w tych negatywnych emocjach i nigdy nie wrócimy? Może tam na miejscu okaże się, że jesteśmy źli, albo nasi rodzice byli źli? 

Trzeci krok to przypomnienie sobie sytuacji z dzieciństwa i pozwolenie sobie na przeżycie odczuwanych wtedy emocji (czyli spotkanie ze sobą z przeszłości).

Czwarty krok to nazwanie tych emocji bez oceniania i obwiniania kogokolwiek – uznanie, że mieliśmy do nich prawo (czyli świadomość z przyszłości przekazuje informacje swojemu ja z przeszłości). Zidentyfikowanie się ze swoimi dziecięcymi emocjami zamiast intelektualnie wytworzonym przez nie mechanizmem jest jak powrót do siebie, ponowne połączenie rozdzielonych części siebie.

Krok piąty to powrót do dorosłego siebie w zmienionej emocjonalnie postaci (czyli powrót do swojego świata, który okazuje się światem równoległym). Przeżycie emocji dziecka, jakim byliśmy ze świadomością dorosłego, jakim się staliśmy likwiduje potrzebę istnienia naszego mechanizmu – w tym momencie traci on rację bytu i przestaje działać, czyli generować fałszywe, dodatkowe negatywne emocje. 

„To co jest odcięte, nieodczute, pozostaje bez zmian. Kiedy zostanie odczute, zmienia się. Większość ludzi o tym nie wie. Wydaje im się, że jeśli nie pozwolą sobie poczuć negatywnej części siebie pozostaną dobrymi osobami. Dzieje się odwrotnie, negatywne aspekty trwają niezmiennie latami.”  Eugene Gendlin

Rozumienie sercem

Nasze umysły tworzą niepowtarzalne schematy myślenia i reagowania, które utrudniają nam porozumienie jak różne języki na wieży Babel. Jest jednak coś, co jest wspólne dla nas wszystkich, niezależnie od inteligencji, wykształcenia, wychowania, kultury: uczucia. Kiedy używamy empatii, nie samego umysłu do zrozumienia drugiego człowieka, porozumienie następuje automatycznie, niezależnie od obiektywnie występujących różnic.

Aktywator

Mówi się, że mamy wpływ na swoje życie, że sami je tworzymy. A jednocześnie wielu ludzi tego wpływu wcale nie czuje, wręcz przeciwnie, ma wrażenie, że los kieruje nimi chaotycznie i przypadkowo, zupełnie wbrew temu, czego dla siebie chcą. Paradoksalnie jedno i drugie jest prawdą. Metaforycznie mówiąc, to my sami naciskamy przyciski w maszynie, która nas wiezie przez życie, problem w tym, że nie tylko nie wiemy, który przycisk do czego służy (bo przekonania rządzące naszymi wyborami są zapisane w naszej podświadomości, nie zdajemy sobie z nich sprawy), ale na dodatek zazwyczaj jeszcze widzimy te przyciski przez podwójnie deformujące okulary… Mam tu na myśli zniekształcenie odczuwania dziecka w procesie jego wychowania, zaburzające i jego widzenie tego, co jest, i jego ocenę tego, co można z tym zrobić. Generalnie dzieje się to według dwóch schematów.

Kiedy rodzice gwałtownie, bez zahamowań wyrażają swoje emocje, a jednocześnie wymagają, aby dziecko silnie kontrolowało własne (było grzeczne i podporządkowane w sytuacjach społecznych), dziecko rozumie to jako „inni są ok, ja nie jestem ok”. To sprawia, że widzi wszystko i wszystkich (poza sobą) w ulepszonej wersji; wybacza krzywdzące zachowania („bo tak naprawdę ludzie są dobrzy”) usprawiedliwia brak szacunku wobec siebie („ten ktoś pewnie nie chciał”), widzi w ludziach i sytuacjach tylko to, co dobre i pozytywne, jak książkowa Polyanna. Tworzy się u niego przekonanie, że żyje po to, żeby służyć innym. Kiedy mimo tłumienia pojawiają się negatywne emocje, informujące o tej zafałszowanej percepcji, tak ukształtowana osoba obwinia samą siebie, i skupia się na sposobach jak może lepiej, efektywniej kontrolować swoje emocje. To podwójne zafałszowanie w obszarze odczuwania kształtuje dziecko – bohatera. Jako dorosły taka osoba funkcjonuje w paradygmacie „należy poświęcać się dla innych”, nie widząc cudzych przewinień i własnej krzywdy. Jej podwójnie deformujące okulary to wybiórczo widziana rzeczywistość i próbowanie wpływania na nią przez zmianę swojego odczuwania (udawanie, że coś jest lepsze niż jest i udawanie, że jej to odpowiada).

Kiedy rodzice tłumią i ukrywają swoje emocje, jednocześnie pozwalając dziecku na nieograniczoną ekspresję jego własnych (żeby czuło się bezwarunkowo akceptowane), dziecko interpretuje to jako „ja jestem ok, inni nie są ok”. To sprawia, że widzi wszystko i wszystkich (z wyjątkiem siebie) przez czarne okulary, jako niewystarczające i wybrakowane; staje się roszczeniowe („bo inni powinni”), oskarżające („to ich wina”), nie potrafi odczuwać i wyrażać szacunku ani wdzięczności. Tworzy się u niego przekonanie, że inni żyją wyłącznie po to, żeby starać się je zadowalać i uszczęśliwiać. W związku z tym zafałszowaniem percepcji pojawia się mnóstwo ostrzegawczych negatywnych emocji, które dziecko (a potem dorosły) automatycznie i bez zahamowań wylewa na innych, ponieważ tam – na zewnątrz, w zachowaniu innych ludzi – umiejscawia problem. Takie podwójne zafałszowanie w obszarze odczuwania kształtuje dziecko – ofiarę. Jako dorosły taka osoba funkcjonuje w paradygmacie „wszyscy są przeciwko mnie”, nie widząc swojej roszczeniowości i wyrządzanej innym krzywdy. Jej podwójnie deformujące okulary to wybiórczo widziana rzeczywistość i próbowanie wpływania na nią przez manipulowanie innymi (oskarżanie innych, że są gorsi niż są i zmuszanie ich do zwiększonego wysiłku na swoją korzyść).

Mówiąc w skrócie, jeśli rodzice stosują inną miarę do własnych emocji, a inną do emocji dziecka, dziecko uczy się widzieć rzeczywistość przez jakiś filtr (pierwsze deformujące okulary) i umiejscawia swoje poczucie sprawstwa tam, gdzie ono nie działa – w manipulowaniu swoimi lub cudzymi emocjami (drugie deformujące okulary). Wtedy naprawdę trudno o trafną ocenę tego co jest i podjęcie efektywnych działań, żeby zmienić to, co nam nie odpowiada. Trudno o poczucie wpływu, kiedy nie widzi się, z czym ma się do czynienia i próbuje się tym sterować za pomocą niewłaściwego narzędzia.

Wbrew pozorom mamy ogromny wpływ na swoje życie. Pod warunkiem jednak, że widzimy to, co jest jak w zwykłym lustrze, nie jak w krzywym zwierciadle – czyli kiedy w naszym umyśle nasze uczucia i potrzeby są równie ważne jak uczucia i potrzeby innych ludzi, nie mniej i nie bardziej. Nie będąc ani bohaterem, ani ofiarą nie stosujemy innej miary do siebie, a innej do pozostałych; nie szukamy winy w sobie, kiedy jesteśmy krzywdzeni, ani nie krzywdzimy innych, kiedy naszym zdaniem niewystarczająco dbają o nasze uczucia czy zaspokajają nasze potrzeby. 

Wracając do mojej metafory – dopiero patrząc bez zniekształcających okularów na przyciski pojazdu, który nas wiezie przez życie, jesteśmy gotowi do nauki jazdy, do uczciwego wglądu w siebie bez filtrów; do zobaczenia tego, co naprawdę jest i do zmieniania tego, co nam nie odpowiada. Każde uświadomione przekonanie jest jak kolejny opanowany przycisk, który pozwala nam coraz bardziej świadomie kierować naszym pojazdem.

Nasuwa się tu pytanie: skoro kluczem do uzyskania dostępu do wpływu na swoje życie jest przekonanie o równości emocjonalnej wszystkich ludzi, to co zrobić, aby skutecznie przeprogramować swoje myślenie w tym kierunku? Paradoksalnie nie da się tego zrobić głową, bo umysł zrobi dosłownie wszystko w obronie swojej logiki utworzonej na bazie pierwszych dziecięcych doświadczeń. Można to zrobić tylko stawiając czoła temu, co przed sobą ukrywamy przez całe życie w obawie o swój wizerunek: kontaktując się w pełni ze swoimi emocjami, z całą krzywdą, którą wyrządziliśmy innym i sobie. Takie doświadczenie ustawia nas na równi z innymi, odbiera nam chęć dalszego krzywdzenia, aktywuje empatię, przywraca nam ustawienia zgodne z naszą prawdziwą naturą, resetując te dziecięce. 

Ktoś powiedział, że cierpienie jest potrzebne po to, żeby zrozumieć, że jest niepotrzebne, i ja się pod tym podpisuję. Cierpienie ma nas zmusić do uznania krzywdy i do zmiany w sobie tego, co jest jej przyczyną: nierówności w postrzeganiu siebie i innych. A wtedy i krzywda, i cierpienie przestają istnieć, bo stają się niepotrzebne.

Wizytówka

Mówi się, że przyjaciół poznaje się w biedzie, bo to, ile możemy komuś dać, weryfikuje, czy inni ludzie są z nami dla swoich korzyści czy z autentycznej przyjaźni.

Podobnie człowieka poznaje się w trudnych dla niego emocjonalnie sytuacjach, bo wtedy na jaw wychodzą jego priorytety, jego hierarchia wartości (nie ta deklarowana, tylko ta, którą praktykuje).

Na ogół ludzie potrafią zachowywać się miło, kiedy czegoś potrzebują, są od kogoś zależni – po prostu kiedy im się to w jakiś sposób opłaca. Niewielu szanuje drugiego człowieka na tyle, żeby nie wylewać na niego swoich negatywnych emocji – nie ranić swoim gniewem i złością, nie obarczać swoim rozczarowaniem i żalem, nie atakować swoją zazdrością. 

Szanujemy innych wtedy, kiedy postrzegamy się na równi z nimi, nie jako lepsi czy gorsi od nich. Sytuacje, w których reagujemy silnymi emocjami są zawsze związane z naszym poczuciem własnej wartości. Nie wywoła ich nawet obraźliwy komentarz pod naszym adresem, jeśli nie dotknie naszej słabej strony – obszaru, w którym czujemy się niekompetentni, nadwrażliwi, „nieudani”. Mówiąc inaczej – jeśli ktoś dotknie tego, co w sobie kochamy, jesteśmy w stanie zareagować z miłością, wybrać takie zachowanie, które posłuży i nam, i innym; zachowanie jednocześnie rozumiejące i asertywne. Jeśli ktoś dotknie tego, czego w sobie nie umiemy pokochać, odczuwamy negatywne emocje i automatycznie reagujemy brakiem miłości: bierną lub czynną agresją, atakiem, przemocą słowną lub fizyczną. 

Wniosków nasuwa się kilka.

Po pierwsze, nie da się kochać innych nie kochając siebie. Nawet jeśli zdusi się w sobie te negatywne emocje, to one kiedyś eksplodują. A nawet gdyby nie, to chowana uraza i poczucie krzywdy zatrują zachowanie tej osoby wobec innych, i w ten ukryty sposób zamanifestują się jako brak miłości.

Po drugie, ktoś, kto często i silnie wyraża swoje negatywne emocje to ktoś, kto nie zdołał pokochać siebie, a więc nie zdoła także pokochać kogoś innego. Nie da się sprawić z zewnątrz, żeby ktoś siebie polubił, zaakceptował. Nie da się zmusić drugiego człowieka do wybrania miłości ponad swoim lękiem; to jego wolna wola.

Po trzecie, spotykając się z kimś w komfortowych dla niego warunkach dowiadujemy się o nim tyle, ile chce nam pokazać. Będąc z nim w sytuacjach dla niego trudnych, poznajemy go naprawdę. Ile wysiłku wkłada w kontrolę swoich emocji, na tyle ważne są dla niego uczucia drugiego człowieka; na tyle stawia innych na równi ze sobą, a ponad wszystkimi, nawet najbardziej dla niego wartościowymi rzeczami i ważnymi sprawami. Na tyle ważna jest dla niego miłość.

Pokoleniowy transfer schematów

Dziecko zależy od rodziców nie tylko w sensie fizycznym i materialnym, ale także emocjonalnym. To, jak rodzice traktują swoje emocje decyduje o tym, co dziecko zrobi z własnymi.

Jeśli rodzice są narcystycznie skupieni na sobie i uważają, że ich emocje są najważniejsze, to dziecko zgodnie z tym wzorcem uczy się troszczyć o ICH samopoczucie. Jako dorosły będzie dbało o innych bardziej niż o siebie, tracąc drogę do swojego szczęścia – silnie kontrolując oraz tłumiąc własne emocje, i nadmiernie troszcząc się o cudze. 

Jeśli z kolei rodzice dbają o dobre samopoczucie dziecka kosztem własnych potrzeb i uczuć, to dziecko uczy się, że jego samopoczucie jest ważniejsze od samopoczucia innych ludzi; uczy się także, że zależy ono od działań innych, i oczekuje nadopiekuńczości jako standardu. Nabiera przekonania, że każda najmniejsza emocja jest ponad jego siły, a inni są jak worek treningowy, w który można uderzać bez ograniczeń, bo cierpliwie zniesie to w milczeniu.

Dzieci narcyzów stają się silne i niezależne, ale towarzyszący im emocjonalny głód z dzieciństwa sprawia, że chcą go zaoszczędzić swoim dzieciom, więc skupiają się na ich samopoczuciu nadmiernie, tworząc z nich… skupionych na sobie i pozbawionych empatii narcyzów. Z kolei ci zależni od innych i przekonani o własnej emocjonalnej słabości narcyzi traktują swoje dzieci jak swoich opiekunów, wymagając od nich tego wszystkiego, czego sami nie potrafią. I cykl się powtarza.

W dużym uproszczeniu tak wygląda mechanizm pokoleniowego transferu schematu dominacji i podporządkowania, egoizmu i altruizmu, siły i słabości; tworzenia swoich dzieci na wzór swoich rodziców. Będzie on działał tak długo, aż jakaś osoba w tym łańcuchu uświadomi go sobie i przerwie cykl – to znaczy da SOBIE to, czego jej brakowało w dzieciństwie zamiast dawać to w nadmiarze swoim dzieciom i innym ludziom; kiedy ktoś stworzy w sobie równowagę, żeby móc ją posłać dalej. 

Autonawigacja

Gdyby ktoś mnie zapytał, co moim zdaniem daje najwięcej frajdy w życiu, powiedziałabym, że samorozwój, samorealizacja, przekraczanie własnych pozornych granic. Gdyby ktoś mnie zapytał, co jest najważniejszą kwestią dla samorozwoju, odpowiedziałabym, że umiejętność rozpoznawania i nazywania swoich uczuć. Za każdym razem, kiedy udaje mi się tego kogoś nauczyć, czuję największą satysfakcję ze swojej pracy, bo wiem, że ten ktoś właśnie uruchomił najlepszy kompas w swoim życiu.

Bo każdy z nas doświadcza sprzecznych uczuć, a nikt nas nie uczy, co z takim konfliktem robić, więc najczęściej go zagłuszamy – używkami, pracą, zakupami, mediami – czymkolwiek, co spowoduje, że nie zostaniemy sam na sam ze swoimi myślami i wątpliwościami. Ale kiedy uczciwie próbujemy nazwać dla siebie odcienie tego, co czujemy, na końcu pojawia się pytanie „To o co mi tak naprawdę w tej sprawie chodzi?”. Stajemy na skrzyżowaniu możliwości i wybieramy tę drogę, która wydaje nam się najlepsza. Na ten wybór natychmiast dostajemy odpowiedź – kolejne uczucie, które nam mówi, czy wybraliśmy coś, co nam posłuży, czy wręcz przeciwnie. I znowu musimy dokonać wyboru – czy zawrócić, czy próbować dalej wbrew ostrzeżeniu. Cokolwiek wybierzemy, uczucie to skomentuje, podpowiadając nam kierunek.

Słuchając tej wewnętrznej nawigacji możemy zajść znacznie dalej niż idąc za tłumem i żyć znacznie pełniej niż naśladując innych. A przede wszystkim możemy utrzymać dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie, które są nam w życiu potrzebne jak równowaga do jazdy na rowerze.