Zdrowie

Gdzieś kiedyś przeczytałam takie fajne zdanie, że „ciało to ekran, na którym dusza wyświetla swój film”. Jeśli założyć, że w duszy nosimy przepis na swoje szczęście, to stan naszego ciała jest jak informacja, na ile jesteśmy w kontakcie ze sobą, na ile udaje nam się ten zapis realizować. Językiem duszy jest czucie, a narzędziem do odczytywania znaczenia informacji przesyłanych przez czucie jest umysł. Jeśli czucie i umysł są dobrze skalibrowane ze sobą, to dusza wyświetla się za ich pośrednictwem w zdrowym, radosnym ciele. 

Wiele kultur zaobserwowało, że problemy fizyczne mają związek z problemami natury emocjonalnej i są związane z naszymi przekonaniami. Większość ludzi akceptuje istnienie efektu placebo (kiedy zdrowiejemy, wierząc, że pomaga nam lekarstwo, które w rzeczywistości jest obojętną substancją) i efektu nocebo (kiedy nie zdrowiejemy przyjmując lekarstwo, które powinno nas uzdrowić, bo nie wierzymy w jego działanie), ale same choroby traktuje jak coś, co zdarza nam się zupełnie  losowo. Z kolei wielu badaczy chorób psychosomatycznych jest przekonanych, że  nie tylko choroby autoimmunologiczne, ale praktycznie wszystkie, jakich doświadczamy, z urazami włącznie, są konsekwencją naszego sposobu myślenia, naszych przekonań i problemów emocjonalnych. Zainteresowanych zgłębieniem tematu odsyłam do książki Michela Odoula „Powiedz mi co cię boli, powiem ci dlaczego” https://alicjazdankowska.blog/2020/04/27/powiedz-mi-co-cie-boli/

Od siebie dorzucę tylko kilka swoich obserwacji. W moim odczuciu istnieje bardzo silna zależność pomiędzy naszym stosunkiem do własnych emocji, a doświadczanymi dolegliwościami i chorobami. To, jak postrzegamy swoje emocje, zależy od tego, jak postrzegali je nasi opiekunowie. Jeśli rodzice uczą dziecko, że odczuwanie emocji jest naturalne i ważne, ale wyrażanie ich musi uwzględniać emocje innych ludzi, dziecko nabywa obu potrzebnych umiejętności: uczy się słuchać siebie i uczy się kontrolować swoje zachowanie z szacunku dla innych.

Częściej bywa jednak tak, że któraś z tych umiejętności zostaje pominięta: albo rodzic uczy dziecko nadmiernie się kontrolować (tłumić swoje emocje bez wysłuchania ich), albo uczy dziecko nadmiernie skupiać się na sobie (lekceważyć odczuwanie innych).

W tym pierwszym przypadku tłumienie potrzeb emocjonalnych przeradza się w tłumienie wszelkich innych potrzeb. Tacy ludzie długo potrafią być silni, niezawodni, znoszący wiele więcej niż inni bez skargi i pozornie zdrowi. Pozornie, bo wyniszczenie postępuje pod powierzchnią, tylko jego sygnały nie są dopuszczane do głosu tak samo jak dziecięce emocje. Tacy ludzie są jak ząb zjedzony przez próchnicę, ale otoczony twardym nienaruszonym szkliwem. Przebicie się problemu w jednym miejscu odkrywa ogrom zniszczenia wewnątrz – najczęściej ciężką chorobę, która według obserwatorów pojawiła się „nagle”. Tłumienie potrzeb emocjonalnych wręcz hydraulicznie powoduje powstawanie problemów ze zdrowiem fizycznym.

Kiedy usztywniamy się  w obronie emocjonalnej, sztywniejemy fizycznie; kiedy emocjonalnie podporządkowujemy się innym, nasz organizm fizycznie też przejmują obcy – wirusy, bakterie, pasożyty, nowotwory; kiedy nie mamy równowagi emocjonalnej, zaburza się równowaga w funkcjonowaniu naszych narządów i układów, prowadząc do powstania dolegliwości i chorób.

W drugim przypadku, kiedy emocje i odczucia z ciała nie są tłumione, a wyolbrzymiane, człowiek żyje jak przy radiu włączonym na pełny regulator. Każda najmniejsza emocja i potrzeba brzmi jak histeryczny krzyk; słuchanie go powoduje dezaprobatę innych, lekceważenie go powoduje, że przybiera na sile i powoduje ataki paniki, napadowe bóle, dolegliwości, które nie mają medycznego uzasadnienia.

Pojawia się lęk, bezsilność, poczucie braku wpływu na swój stan emocjonalny, co często przeradza się w stany lękowe, depresje, natręctwa i inne zaburzenia czy choroby psychiczne.

Wypracowanie sobie właściwego podejścia do swoich emocji powoduje, że odczuwamy to, co jest, bez przejętego od opiekunów filtra. Drobne emocje odczuwamy jako drobne, silne jako silne; reagując na te drobne unikamy pojawienia się silnych, bo wysłuchane emocje nie mają powodu krzyczeć. Czytając swoje emocje z pomocą umysłu jesteśmy w stałym kontakcie ze sobą, ze swoją duszą, która podpowiada nam, co dla nas dobre, co nas uszczęśliwi. Tak jak właściwe pH organizmu uniemożliwia rozwój patogenom, tak i dobre samopoczucie, dobra wewnętrzna energia zapobiega rozwojowi chorób. Dolegliwości i choroby nie są standardem, koniecznością ani karą, są informacją. Aktywujemy je oddalając się lub odcinając od swojego prawdziwego ja, od swojej duszy. Wiele chorób jest „dziedziczonych” w ten właśnie sposób: nie za pomocą genów, a za pomocą wyuczonych przez naśladownictwo mechanizmów reagowania, sztywnych schematów radzenia sobie odciętych od naszych autentycznych zmieniających się potrzeb.

Relacja z sobą i innymi

Relacje, jakie tworzymy z innymi ludźmi, są odbiciem tego, jak postrzegamy siebie w poszczególnych obszarach: swojej fizyczności, intelektu, emocjonalności i duchowości.

Sfery, które nie zostały dotknięte ani krytyką, ani nadmierną aprobatą naszych opiekunów to te, które rozwijamy najbardziej naturalnie, w kontakcie ze sobą. Są zdrowe i tworzą zdrowe relacje, oparte na partnerstwie. Cechuje je równowaga: intuicyjnie balansujemy tam między byciem z innymi a byciem samemu, dawaniem i braniem, zaspokajaniem własnych i cudzych potrzeb. To relacje bazujące na przekonaniu, że wszyscy jesteśmy sobie równi. 

Tych obszarów, które zostały zranione krytyką nie rozwijamy z lęku przed odrzuceniem. Są słabe nie z natury, ale przez zaniedbanie. Wstydzimy się ich przed innymi, staramy się je ukrywać, nie dopuszczać innych do siebie w tym miejscu – innymi słowy nie tworzymy relacji opartych głównie na tych obszarach. Bezpieczniejsza wydaje się nam tu samotność, z której wychodzimy tylko po to, żeby zaczerpnąć od innych energii, której nie potrafimy tutaj wytwarzać sami. Brak tej umiejętności powoduje, że czujemy się słabi i skupiamy się głównie na swoich potrzebach. W tworzonych w tym obszarze relacjach czujemy się kimś gorszym, podporządkowanym, zależnym od innych. Przekonanie rządzące w takiej sferze to przekonanie o własnej niższości względem innych ludzi.

Sfery, które zostały dotknięte nadmierną aprobatą (zachwytem, podziwem) ze strony opiekunów, rozwijamy intensywnie, znacznie silniej niż inne. Wabimy innych do siebie za ich pomocą, przedstawiamy je jako swoją wizytówkę, wręcz wymuszamy relacje w tym obszarze. Występujemy tu w roli ekspertów, liderów, doradców, nauczycieli, trenerów – kogoś stojącego ponad innymi, zarządzającego innymi, pouczającego, dominującego. W tych obszarach potrafimy wytwarzać energię, ale zasila nas uznanie innych, zgodnie ze wzorcem z dzieciństwa. Te relacje są więc również zależnościowe, choć oparte na przekonaniu o swojej wyższości. 

Załóżmy, że mamy w sobie wszystkie trzy rodzaje obszarów – te słabe, te silne i te neutralne. Każdy z nich powoduje funkcjonowanie w konkretnej roli (podporządkowanej, dominującej, partnerskiej), każdy z nich przyciąga to, co pasuje do jego wzorca: partner partnera, nauczyciel ucznia, potrzebujący ofiarodawcę. Czasami przyciągamy kogoś, kto jak puzzel pasuje do naszych ustawień, a czasami jakaś (lub każda) część nas tworzy swój własny świat, swoje odrębne relacje, ciągnąc nas w różne strony i powodując wewnętrzne konflikty. Jesteśmy całością, chcąc czy nie chcąc używamy jednocześnie wszystkich swoich części, więc jeśli nie pozostają one ze sobą w zgodzie i harmonii, możemy mieć wrażenie ciągłych zmian osobowości, przeskakiwania z roli w rolę, utraty własnej tożsamości.

Przekonanie o swojej wyjątkowości w jakimś zakresie zazwyczaj tworzy dużo intensywnych, ale krótkotrwałych lub spłyconych relacji (jak najwięcej uznania w jak najkrótszym czasie). 
Przekonanie o swoim wybrakowaniu powoduje zawężenie relacji do minimum (jak największy zysk jak najmniejszym kosztem). 
Przekonania nieoceniające tworzą relacje głębokie, wielowarstwowe, długotrwałe, elastycznie się zmieniające.

Możemy przyjrzeć się swoim przekonaniom na temat swojej fizyczności, swojego intelektu, emocjonalności i duchowości i odkryć powód, dlaczego nasze relacje z innymi wyglądają tak, a nie inaczej. Albo możemy przyjrzeć się swoim relacjom z innymi – na czym bazują, ile trwają, jaką pełnimy w nich rolę – i po ich obrazie odczytać swoje przekonania na własny temat. A raczej przekonania, które przyjęliśmy za własne od swoich opiekunów, i które uczyniliśmy samospełniającą się przepowiednią determinującą nasze życie.
To, co zobaczymy i nazwiemy, możemy zmienić. To, co pozostaje w ukryciu, kontroluje nasze życie poza naszą świadomością.

„Nigdylandia” (2005)

Szaleństwo jednego staje się inspiracją drugiego, a przez niego nadzieja zaraża tłumy innych, i wraca do źródła jak bumerang.

Nie zawsze zdążymy sami usiąść w cieniu zasadzonego przez siebie drzewa, ale zawsze siejąc dobre, pomnażamy dobre. A że wszyscy dzielimy energię jak powietrze, każdy nasz gest oparty na zrozumieniu, szacunku i empatii pośrednio zasila nas samych.

W odcięciu od siebie

Wiele dzieci jest karanych w dzieciństwie za wyrażanie siebie, swoich uczuć i potrzeb. Dorastając zachowują oni w sobie przekonanie o tym, że nie mogą ujawnić swojego ja, swojej prawdziwej tożsamości w relacjach z innymi ludźmi, bo spotka się to z ich dezaprobatą, odrzuceniem bądź naciskami do zmiany. Jak głęboka relacja może powstać między dwojgiem ludzi o takim doświadczeniu i takim przekonaniu…?

Poczucie wpływu

Zarządzanie swoim życiem zaczyna się w momencie, kiedy zauważamy, że mamy wpływ na to, co tworzymy, i zaczynamy szukać do tego klucza. Kiedy udaje nam się powiązać przyczynę i skutek, możemy uwolnić się od przymusu powtarzania swoich programów, nie musimy już chodzić w kółko tymi samymi ścieżkami.

Wybór i umiejętność

Miłość jest nie tylko wyborem, ale i umiejętnością. Jesteśmy dumni, kiedy ktoś się w nas zakochuje i wybiera na swojego partnera życiowego, bo odbieramy to jako potwierdzenie swojej wyjątkowości. Ale gwarantem trwania tego wyboru i tej relacji jest umiejętność kochania ludzi w ogóle – umiejętność tolerancji, akceptacji, zrozumienia, empatii, szacunku.

Fabryka szczęścia

Wierzymy, że nie jesteśmy szczęśliwi, bo czegoś nam w życiu brakuje. Dużych pieniędzy, uznania, podziwu, kariery, sławy, właściwego partnera, idealnej rodziny, domu z basenem, podróżowania po świecie… Długo można by wymieniać, bo każdy ma coś innego, i o czym innym marzy. Jest jednak w tym wszystkim wspólny mianownik: przekonanie, że uszczęśliwi nas zdobycie czegoś w świecie zewnętrznym. Ale czy na pewno tam leży rozwiązanie problemu? Czy krawcowa, która kiepsko szyje, stworzy arcydzieło, jeśli tylko dostanie najlepszy materiał na świecie? Jasne, że nie. Nie liczy się tylko jakość tego co mamy, ale i umiejętność zarządzania tymi zasobami. Dlatego często lepsze wyniki ma gracz, który dostał słabsze karty, ale potrafi je dobrze rozegrać; albo sukcesy odnosi sportowiec czy naukowiec o mniejszym talencie, ale większej dyscyplinie i pracowitości. I odwrotnie: spadkobierca wielkiej fortuny traci ją w ekspresowych tempie z powodu braku umiejętności zarządzania dużymi pieniędzmi; albo ktoś u szczytu sławy i popularności niszczy swój dorobek popadając w uzależnienie czy wywołując skandale obyczajowe. 

Skoro dobre rzeczy na zewnątrz nie gwarantują nam szczęścia bez naszych umiejętności zarządzania nimi, to o jaką konkretnie „technologię” tu chodzi? 
Odpowiedź jest pozornie zaskakująco prosta: o umiejętność słuchania siebie. Pozornie, bo w praktyce okazuje się, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Rodzimy się z tą umiejętnością, ale od pierwszych kontaktów z innymi ulega ona stałemu wypaczeniu, a co gorsza, dzieje się to poza naszą świadomością. Kiedy wyobrazimy sobie, że od dnia narodzin stale tracilibyśmy ostrość wszystkich zmysłów – tak systematycznie, że brak wzroku, słuchu, dotyku, węchu i smaku byłby oczywistością dorosłego człowieka, wydaje się to przerażające. A brak kontaktu ze sobą – ze swoim odczuwaniem, z językiem swojej duszy – jest swego rodzaju standardem, normą, to znaczy dotyczy większości ludzi. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. 
Pierwszą z nich jest natura naszego umysłu, który dbając o nasze przetrwanie, próbuje z każdego losowego zdarzenia zrobić regułę i zaprogramować nas, żebyśmy reagowali automatycznie, bezrefleksyjnie. Jeśli zidentyfikujemy się z umysłem, on przejmuje dowodzenie, odcina nasze czucie, zamyka nas w swojej rutynie i zamienia w ludzkie roboty. 
Drugą przyczyną jest powód, dla którego identyfikujemy się z umysłem. Robimy to już jako dzieci, wierząc, że jeśli czujemy coś, co nasi opiekunowie lekceważą albo czego nie pochwalają, to czujemy „źle”, czyli nasze czucie jest „zepsute”, nie można na nim polegać, należy je odciąć lub zracjonalizować, zmanipulować, dopasować. Potem zewnętrzny system silnie nagradzający osiągnięcia intelektualne oraz tłumienie emocji (mądre i grzeczne dzieci, inteligentnych i podporządkowanych pracowników) dokonuje reszty. W efekcie wierzymy głęboko, że umysł jest mądry, a czucie głupie, co ma tyle sensu ile twierdzenie, że prawa ręka czy noga jest dobra, a lewa zła. W rzeczywistości obie kończyny, czy górne czy dolne, najlepiej działają, kiedy pracują razem. Tak samo umysł i serce: jedno bez drugiego staje się kalekie.

Socjalizacja wymusza na nas utratę kontaktu z sobą na rzecz spełniania cudzych oczekiwań, wpasowania się w kulturowe normy, zasłużenia na akceptację i szacunek innych ludzi. Podziw innych staje się miarą naszego życiowego sukcesu. Kontrolowanie tego podziwu staje się więc naszym priorytetem, i zaczynamy żyć dla swojego wizerunku, dla swojego ego. Problem w tym, że daje nam to momenty satysfakcji, ale nie daje stałego dobrego samopoczucia, a tym bardziej poczucia szczęścia. W tle czai się lęk przed utratą tego, co mamy i stale rosnący głód na więcej dowodów tego, że jesteśmy ok. A ponieważ żadna ilość komplementów czy uznania nie potrafi sprawić, żebyśmy POCZULI się dobrze na stałe, nasze uzależnienie rośnie, a samopoczucie stale się obniża. To, co miało prowadzić do szczęścia, prowadzi dokładnie w odwrotnym kierunku. 

Jak rozpoznać, że nie mamy kontaktu ze sobą?
Główną wskazówką jest przeżywanie powtarzających się sytuacji produkujących negatywne emocje. Oznacza to, że reagujemy automatycznie, zgodnie z wyuczonymi schematami zachowania (scenariuszem swojego umysłu), bez świadomego kontaktu ze sobą. Tak, jakbyśmy codziennie wychodzili z domu w tym samym ubraniu, niezależnie od pory roku. i chociaż raz marzniemy, innym razem się pocimy, to niczego nie zmieniamy, bo się nad tym po prostu nie zastanawiamy; uznajemy, że „tak mamy”, bo nie rozumiemy, że możemy to zmienić.
Innym wskaźnikiem braku kontaktu ze sobą jest doświadczanie wyczerpania energetycznego. Oznacza to, że jemy, śpimy i pracujemy jak każą nam nasze automatyzmy, a nie nasze prawdziwe potrzeby, co doprowadza do fizycznego i psychicznego wyczerpania, czasem przybierającego postać choroby. Musimy się wtedy wyłączyć z codziennej aktywności i „naładować” – a potem nadrobić ten stracony czas popadając w kolejne wyczerpanie, i tak w kółko.

Jak naprawić tę zepsutą „technologię”, jak uzyskać i utrzymać kontakt ze sobą? 
Po pierwsze, trzeba skierować swoją uwagę do wewnątrz, nie na zewnątrz siebie. Uświadomić sobie swoje myśli i emocje. Nauczyć się odczytywać swoje emocje jako informacje i używać umysłu do ich zrozumienia i do wybrania takiego zachowania, jakie najbardziej nam w danej sytuacji posłuży.
Po drugie, warto poznać siebie bez oceniania i porównywania do innych. To, co naprawdę lubimy, co sprawia nam radość, w czym czujemy się dobrze. I to, z czym mamy problem, co sprawia nam trudność, dyskomfort. Każdy z nas ma swoje predyspozycje i swoje „alergie”; dbanie o siebie oznacza, że wiemy gdzie na ile nas stać, żeby zachować dobre samopoczucie. Stałe dobre samopoczucie oznacza komfort, a komfort pozwala nam stawiać sobie małe wyzwania i robić kroki naprzód w hartowaniu swoich nadwrażliwości.
Po trzecie, warto zaryzykować bycie autentycznym, wbrew wyuczonym schematom zachowania. To trudne, bo wymaga zmierzenia się z lękiem przed brakiem akceptacji, odrzuceniem, samotnością. Wymaga też elastyczności, której wizerunek (ego) nie dopuszcza: że raz możemy wyglądać świetnie, a innym razem kiepsko; że czasem zabłyśniemy, a czasem się potkniemy; że niekiedy będziemy z siebie zadowoleni, a niekiedy nie. I że mimo wszystko nadal dla siebie jesteśmy ok.
I w tym ostatnim zdaniu leży sedno sprawy: próbując nakarmić się akceptacją innych, możemy zapewnić sobie jedynie momenty szczęścia; dając tę akceptację samemu sobie, zapewniamy sobie stałe dobre samopoczucie. A dobre samopoczucie jest jak dotyk króla Midasa, który zamieniał wszystko w złoto – pozwala nam się cieszyć tym, co mamy i to pomnażać. Innymi słowy pozwala być szczęśliwym tu i teraz, po drodze do osiągania kolejnych celów czy spełniania kolejnych marzeń. 

Podsumowując – jeśli nie znamy, nie rozumiemy i nie lubimy siebie, nic z zewnątrz nie będzie miało mocy uszczęśliwienia nas na stałe, tak jak fajerwerki nie dają stałego światła. Jeśli znamy, rozumiemy i lubimy siebie, na bieżąco wybieramy dla siebie to, co dla nas dobre, stale powiększając swoje poczucie szczęścia, stale rozświetlając swoje życie. 
Jesteśmy jak maszyny z unikalnym oprogramowaniem, które przetwarzają materiał z zewnątrz. Jeśli wiemy, kim jesteśmy, możemy wybrać to, co do nas pasuje i tworzyć arcydzieła, możemy uszczęśliwiać siebie i innych. Jeśli wybieramy na oślep albo w oparciu o fałszywe dane o sobie, najczęstszym rezultatem jest awaria systemu – problem wewnątrz i na zewnątrz.

„Nie zaczęło się od ciebie” – Mark Wolynn

Odkąd sięgam pamięcią, książki były moimi przyjaciółmi. Zanim powstał internet odkrywały przede mną świat, zanim zostałam psychologiem, pomagały mi rozumieć siebie i innych. Zawsze coś wnosiły do mojego życia; sprawiły, że jestem otwarta na nowe, ale nie bezkrytyczna. Bo tak naprawdę wszystko co wyrażamy nie jest obiektywna prawdą, jest jedynie naszą interpretacją pewnych zauważonych zależności, którą dodatkowo wyrażamy właściwym dla siebie, specyficznym językiem. Książka Marka Wolynna nie jest wyjątkiem: jest wyjaśnianiem pewnych faktów przez przyjęte założenia, jest próbą uniwersalnego skatalogowania bardzo różnorodnych doświadczeń i posługuje się wymyślonym do tego celu językiem. W całości może być dla kogoś objawieniem, a dla kogoś innego zbyt metodycznym podręcznikiem. Dla mnie jest pierwszą pozycją od dłuższego czasu, która wniosła do mojego sposobu myślenia coś zupełnie nowego.

Wcześniej – jak wielu ludzi – zastanawiałam się, na ile jesteśmy kreatorami swojego życia, na co mamy wpływ, a co nas ogranicza. Z jednej strony widziałam, że zmiana samego zachowania, behawiorystyczne ćwiczenie innych reakcji nie przynosi trwałych efektów, kiedy pozostaje w sprzeczności z przekonaniami danej osoby. Z drugiej strony poszukiwanie przyczyn swoich problemów w odległych pokoleniach, w czasach, kiedy nas jeszcze nie było i nie mogliśmy osobiście czegoś zarejestrować umysłem lub czuciem, wydawało mi się być czymś w rodzaju rytuału voodoo; w moim odczuciu dawało innym możliwość nieograniczonego krzywdzącego wpływania na nas bez informacji o tym, bez możliwości obrony. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że jesteśmy jedynie ofiarami jakiejś rodowej klątwy, jakichś okoliczności bez własnego udziału; że jesteśmy bezwolnymi pionkami w czyjejś grze. Brakowało mi w tym podejściu tego boskiego pierwiastka mocy, kolidowało mi to z obrazem Miłości/Boga/Wszechświata, jaki w sobie noszę.

Ta książka pomogła mi wyjść poza te schematy myślowe. Raz, że powołuje się na wiele badań naukowych, które trudno zlekceważyć. Dwa, że odnosi się do kwestii energii zapisanej w ciele – czego nie da się odrzucić, i co jest dla mnie oczywiste. Dzięki tej lekturze otrzymałam nową perspektywę patrzenia na kwestie problemów, z jakimi się zmagamy. Uzupełnioną o akceptację historycznego kontekstu swojego życia, o akceptację energetycznego echa doświadczeń swoich przodków.

Od dawna wiadomo, że nie rodzimy się jako czysta karta do zapisania. Mamy geny, które definiują wiele naszych cech, i mamy predyspozycje do tego, co sprawia nam radość i satysfakcję, jakbyśmy przychodzili na świat z planem na siebie zapisanym w duszy. Nic z tego nas jednak nie determinuje ostatecznie: jak dowodzi epigenetyka, nasze geny włączają się i wyłączają w zależności od wpływu środowiska, a dokładniej w zależności od naszej percepcji tego środowiska. Predyspozycje mogą zostać rozwinięte lub wyciszone przez specyficzny sposób wychowania, przez nasze konkretne doświadczenie. Jeśli sobie to uświadomimy, uzyskujemy moc: możemy nauczyć się zarządzać tym, co mamy, w taki sposób, żeby czuć się z tym dobrze, żeby być szczęśliwym. Nie możemy zmienić genów ani doświadczenia, ale możemy użyć tego co dostaliśmy dla siebie, nie przeciwko sobie. Nasza duchowość może zmodyfikować zapisy fizycznych i emocjonalnych reakcji oraz logiki umysłu.

I dokładnie tak samo ma się rzecz w makroskali: przychodzimy na świat w konkretnej rodzinie, która ma swoją historię. Nie tylko geny i schematy reagowania dziedziczone przez pokolenia, ale i historię emocjonalnych traum, bólu przekazywanego w postaci energii. Geny tworzą ogólny zarys naszej fizyczności, intelektu i emocjonalności; wychowanie i socjalizacja rozwijają te cechy w konkretnym stopniu i kierunku, a to wszystko dzieje się nie jak rysunek powstający na białej kartce, tylko na tle tego, co pozostawili po sobie ci, którzy byli przed nami. Dziedziczymy materialnie, intelektualnie, emocjonalnie i duchowo. Nie robi to z nas ofiar losu, nawet nie musi nas to ograniczać – pod warunkiem, że znamy karty, którymi gramy. Odrzucanie tego kontekstu tak samo jak odrzucenie jakiegokolwiek innego elementu rzeczywistości czy obszaru siebie odbiera nam możliwość wpływania na niego. Świadomość tego pozwala nam zarządzać sobą ze znacznie większym zrozumieniem, a tym samym ze znacznie większą efektywnością. Stąd z pełnym przekonaniem polecam tę lekturę.

„Inna ja” (2022, serial)

Baśniowa opowieść o tym, że często nie możemy zrozumieć siebie bez kontekstu swoich przodków. Traumy doświadczone przez przodków nie tylko wpływają bezpośrednio na następne pokolenie i zostają przekazane kolejnemu w zachowaniach i reakcjach emocjonalnych, ale rownież niczym niezneutralizowana trucizna nadal trwają we wspólnej przestrzeni, bardziej lub mniej zatruwając każdego w tym rodzinnym systemie. Doznany i nieprzepracowany ból przodków powoduje, że odczuwamy jego echa we własnym życiu. Próbując sobie z tym bólem poradzić, często odcinamy się od swoich korzeni, żeby zablokować przepływ tego cierpienia. Tylko że w ten sposób blokujemy też całą miłość płynącą wspólnym systemem korzeniowym; blokujemy połączenie siebie ze źródłem. Skazujemy się na izolację, głębokie poczucie samotności i przeciążenia w nadziei uniknięcia cierpienia. W rzeczywistości zamieniamy jeden rodzaj bólu na inny, nie pozwalając dotknąć i uleczyć się miłości.

Jak długo utożsamiamy miłość z cierpieniem, tak długo jesteśmy skazani na błądzenie. Tęsknota za bliskością pcha nas do innych, a kiedy doświadczamy od nich kolejnych zranień, wycofujemy się w samotność, i powtarzamy ten cykl bez końca. Dopiero kiedy uda nam się zobaczyć, że brak miłości pochodzi z doznanego bólu, zostajemy uwolnieni. Przestajemy przyciągać wzorce, schematy, osoby nazwane przez nasz umysł w dzieciństwie „miłością”, a zaczynamy przyciągać prawdziwą miłość, która nie ma nic wspólnego z cierpieniem. Pozbywamy się przymusu powtarzania cierpienia przodków, neutralizując ich ból i jego następstwa swoim zrozumieniem i współczuciem – miłością.