Najczęstszą postawę rodzicielską, z jaką się spotykam, można by nazwać „ja w ciebie inwestuję, ty spełniasz moje marzenia”.
Ta postawa ma wiele odmian, ale jeden wspólny mianownik. Czasem jest to „kupię ci co zechcesz, tylko traktuj mnie wyjątkowo, jak króla”, czasem jest to „nie pozwolę na ciebie nawet krzywo spojrzeć, a ty będziesz cudownym dzieckiem”, czasem jest to „poświęcę się dla ciebie, a ty osiągniesz to, co mi się nie udało” – wersje można mnożyć. To, co je łączy, to przekonanie, że miłość polega na wymianie: rodzic da dziecku to, co ma (potrafi), a w zamian ono da rodzicowi to, czego rodzic nie ma (nie potrafi).
To przekonanie nie tylko się nie sprawdza, ale przede wszystkim nie pochodzi z miłości, tylko z lęku. Bywa jednak silne, „desperackie”, bo zazwyczaj wcześniej zawodzą relacje partnerskie zbudowane na tej samej podstawie: „ja ci dam to, co jest moją mocną stroną, ty mi dasz to, co jest moją słabą stroną”. (O tym, dlaczego to nie działa, pisałam np. tutaj: https://wordpress.com/post/alicjazdankowska.blog/1065 ). Dziecko bywa zatem ostatnią nadzieją swojego rodzica, że uda mu się stworzyć relację wyjątkową, głęboką, zaspokajającą jego emocjonalne potrzeby.
Wierzymy, że dużo dając dziecku lub nadmiernie je chroniąc zapewnimy sobie jego bezgraniczną, bezwarunkową miłość; że je uszczęśliwimy, a ono w zamian uszczęśliwi nas, czyniąc nas idealnymi rodzicami. To trochę tak, jakbyśmy od zawsze marzyli o graniu na jakimś instrumencie, ale się tego nie uczymy, tylko posyłamy swoje dziecko do szkoły muzycznej, oczekując, że i je, i nas to uszczęśliwi. Mało prawdopodobne, że dziecko, które nie przejawia do tego predyspozycji, i którego rodzice nie grają, znajdzie w tym choćby przyjemność, nie mówiąc o poczuciu spełnienia czy samorealizacji. Projektowanie na dziecko swoich marzeń czy kompensowanie za pomocą dziecka swoich braków z dzieciństwa nie jest miłością, jest traktowaniem małego człowieka przedmiotowo, jak bezkształtnej gliny do dowolnego formowania według własnego pomysłu, pod własne emocjonalne potrzeby. A ono przecież przychodzi na świat z określonym temperamentem i predyspozycjami do tego, co je uszczęśliwi; ma własny potencjał, jedyny w swoim rodzaju. Zadaniem rodzica jest obserwować i wspierać dziecko, wyznaczać granice dla jego bezpieczeństwa i pozwalać mu na jego własne wybory wewnątrz tych granic. Miłość to nieinwazyjne, wspierające towarzyszenie dziecku w jego rozwoju; szanowanie jego indywidualności i zauważanie jego autentycznych potrzeb, pomoc w przezwyciężaniu trudności i lęków.
Dlaczego tak trudno o taką postawę wychowawczą? Bo nie można dać czegoś, czego się nie ma. A dziecko nie uczy się na naszych słowach i deklaracjach, tylko obserwując nas. Nie możemy go nauczyć, jak ma być szczęśliwe, jeśli sami jesteśmy głęboko nieszczęśliwi. Nie możemy oczekiwać od dziecka emocjonalnej stabilności, kiedy sami krzyczymy i narzekamy na przemian. Nie możemy dać dziecku poczucia bezpieczeństwa, jeśli poddajemy się własnym lękom. Nie możemy nauczyć dziecka uczciwości, oszukując, ani prawdomówności, kłamiąc. Nie możemy dać dziecku miłości, jeśli nie kochamy siebie samych. A zazwyczaj kochamy siebie bardzo wybiórczo, o ile w ogóle (patrz np. poprzedni tekst pt. „Jaszczurczy ogon”).
Dzieci nie są porażką wychowawczą, są odbiciem nas samych: naszych wewnętrznych konfliktów, naszych nieświadomych przekonań i naszych niedostatków miłości wobec samych siebie. Jeśli przeglądając się w tym odbiciu widzimy coś do naprawienia, to musimy to naprawić w sobie. Dając miłość (akceptację i zrozumienie) sobie, dajemy ją automatycznie dziecku, a ono nam ją odwzajemnia. Nie dając miłości sobie, nie jesteśmy w stanie dać jej nikomu – ani swoim przykładem, ani nawet „z głowy”, bo nie wiemy, czym jest.
