Pomaganie i wymaganie

Miłość rodzicielska przejawia się we wspieraniu rozwoju dziecka na dwa sposoby: przez pomaganie – tam, gdzie nie ma ono jeszcze gotowości do samodzielnego poradzenia sobie z trudnością, i przez wymaganie – tam, gdzie ta gotowość została już osiągnięta. Problem w tym, że rodzice oceniają tę gotowość bardziej na podstawie wspomnień z własnego dzieciństwa niż na podstawie realnych potrzeb swojego dziecka, w efekcie czego zamiast potrzebnego wsparcia dzieci doświadczają rodzicielskiej nadopiekuńczości lub presji. Bardzo często zaś i jednego i drugiego, tylko różnie w różnych obszarach; im większe przegięcie następuje w jednym obszarze, tym większe jest odbicie w drugą stronę w innym obszarze, dla równowagi. W dorosłym życiu to, jak byliśmy widziani i traktowani przez naszych opiekunów staje się dla nas automatycznym wzorcem jak sami mamy traktować siebie (nawet jeśli nie czujemy się z tym dobrze); po prostu nie jesteśmy świadomi tego mechanizmu.

Jeśli rodzice byli przewrażliwieni na punkcie naszego zdrowia, zaczynamy wierzyć, że jesteśmy fizycznie słabi. Traktując siebie w ten sam sposób („tego nie mogę”,”to by mnie zabiło”, „to nie na moje zdrowie”), nie hartujemy się i nie dbamy o kondycję, a więc chorujemy, uzyskując potwierdzenie, że rzeczywiście coś z naszym zdrowiem jest nie tak, nawet jeśli już dawno pozbyliśmy się dziecięcych dolegliwości, ba, nawet, jeśli w rzeczywistości wcale nie byliśmy bardziej chorowici niż inne dzieci. Organizm „wie”, że ma być słaby – tak został zaprogramowany.

Jeśli spędzaliśmy czas na dworze, grzejąc się, marznąc i hartując, to i w dorosłym życiu traktujemy swój organizm jako samoregulującą się machinę, i nawet jeśli mamy indywidualne predyspozycje do przeziębień czy alergii, paradoksalnie pojawiają się one rzadziej niż u innych. Organizm radzi sobie jak sprawnie działające urządzenie, bo tak każe mu nasze przekonanie, że wszystko z nim jest w porządku.

Jeśli rodzice traktowali własne ciała „po macoszemu” albo wywierali presję, żebyśmy zostali zawodowymi sportowcami, to według wzorca lub zaprogramowanych wymagań będziemy żyłować swoje ciało ponad jego realne możliwości, krzywdząc się. W tym przypadku organizm realizuje informację, że ciało ma pracować – nawet na długu – za inne sfery, tak długo jak to jest możliwe, do samozniszczenia.

Jeśli rodzice wątpili w naszą intelektualną sprawność, wciąż nas krytykując i porównując nasze osiągnięcia do sukcesów innych dzieci, to nie stanie się ona naszą mocną stroną, choćbyśmy mieli do tego wszelkie predyspozycje; nie podejmiemy żadnych intelektualnych wyzwań, bo z góry zakładamy, że nas przerastają.

Jeśli lubiliśmy intelektualne zabawy, zagadki i zadania, to i w dorosłym życiu podchodzimy do nowych wyzwań z otwartością i ciekawością.

Jeśli nadmiernie chwalono nas za intelekt lub wywierano presję, żebyśmy się uczyli i „stali się kimś”, to będziemy nadmiernie wykorzystywać ten obszar siebie kosztem innych obszarów aż doprowadzimy do problemu: choroby fizycznej z zaniedbania organizmu czy rozpadu rodziny z powodu zaniedbania relacji.

Jeśli nasi rodzice czuli się złymi rodzicami, widząc nasze negatywne emocje, i próbowali temu zapobiec z całych sił, jako dorośli także traktujemy każdą pojawiającą się negatywną emocję jak koniec świata, obarczając nią innych i oczekując, że ktoś zaradzi naszemu złemu samopoczuciu.

Jeśli opiekunowie uczyli nas jak sobie poradzić z przykrymi emocjami, umiemy to i robimy, utrzymując dobre samopoczucie.

Jeśli wywierano na nas presję, żebyśmy nie okazywali swoich emocji bez względu na sytuację, to właśnie sami sobie robimy w dorosłym życiu, udając, że nic nas nie rusza i utrudniając porozumienie z innymi ludźmi, którzy nie są świadomi tego, co przeżywamy.

Można by tak mnożyć przykłady w nieskończoność, bo wzorce dotyczą wszystkiego, od jedzenia po komunikację międzyludzką. Nasze doświadczenie różni się czasem w najdrobniejszych szczegółach, trudno więc byłoby zrobić z tego listę, według której moglibyśmy się sami zdiagnozować – i nie to jest celem tego tekstu. Moim zamiarem jest zachęcenie do samoobserwacji i refleksji, do uważniejszego przyjrzenia się sobie – bo to, co uważamy za swoją wrodzoną cechę zazwyczaj jest po prostu utrwaloną reakcją dziecka na konkretne i powtarzające się zachowanie rodziców. Klucz jest prosty: tam, gdzie doświadczyliśmy rodzicielskiej nadopiekuńczości, uważamy się za słabych, co powoduje, że gdzieś niepotrzebnie zamykamy sobie drogę do dobrego samopoczucia i samorealizacji. Jedynymi osobami, które mogą zmienić to przekonanie jesteśmy my sami: zmieniając myślenie o sobie i mądrze dostarczając sobie nowe, potwierdzające to doświadczenie (hartując ciało, otwierając umysł, kontrolując emocje); słowem, wymagając od siebie tam, gdzie od nas nie wymagano. Tam zaś, gdzie doświadczyliśmy rodzicielskiej presji, uważamy się za nadmiernie silnych, wręcz niezniszczalnych, co nieuchronnie prowadzi nas do wyrządzenia sobie krzywdy. Tu także potrzebujemy dać sobie to, czego nam nie dano: opiekę, wsparcie, wyrozumiałość. Zwolnienie tempa, obniżenie poprzeczki, docenienie wysiłku i efektów.

Nie możemy zmienić swojego dzieciństwa, i tym samym nie możemy uniknąć przegięć wychowując własne dzieci. Możemy jednak zacząć traktować siebie tak, jak chcielibyśmy być potraktowani przez idealnego rodzica, przyjaciela czy partnera – z miłością, która wspiera; która tam, gdzie trzeba, pomaga nam stanąć na nogi, żebyśmy złapali równowagę; a tam, gdzie trzeba, wymaga, żebyśmy mogli zakosztować satysfakcji z przekraczania własnych ograniczeń. Umiejąc to wobec siebie samych, automatycznie będziemy umieć to wobec innych – także własnych dzieci.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s