Samochód jedzie, kiedy ma wszystkie części, nawet jeśli jest gratem. I nie pojedzie, jeśli wymieni mu się jedno koło na dodatkową kierownicę, albo kierownicę na dodatkowe wycieraczki, choćby był z najwyższej półki.
Podobnie każdy z nas jest tym bardziej zadowolony z życia, im harmonijniej udaje mu się rozwijać we wszystkich obszarach (fizycznym, intelektualnym, emocjonalnym i duchowym). Nadmierne rozwijanie jednego obszaru kosztem pozostałych prowadzi jedynie do wewnętrznych konfliktów i frustracji, bo kochamy jedną część siebie kosztem pozostałych; bo wierzymy, że musimy poświęcić część siebie, żeby być akceptowanym, kochanym.
Nie inaczej jest w relacjach. Jeśli mamy z kimś więź we wszystkich obszarach, związek może się rozwijać i ewoluować; jeśli łączy nas z kimś głęboka więź tylko w jednym obszarze, to kolizje, awarie i dramaty są na porządku dziennym. Bo wierzymy, że musimy wiele znosić, żeby cokolwiek dostać.
Podświadomie dążymy do pełnej bliskości z drugą osobą, chcemy tego doświadczyć, poczuć. Wydaje nam się, że jeśli osiągniemy z kimś jedność w jakimś obszarze, to cała reszta się ułoży – a dzieje się wręcz odwrotnie. Bo co z tego, że z kimś łączy nas rewelacyjny seks, kiedy nie mamy o czym z tą osobą rozmawiać i drażni nas wszystko co robi? Co z tego, że dzielimy z kimś intelektualną pasję jakbyśmy mieli jeden mózg, kiedy nie pociąga nas ta osoba fizycznie, a przy tym wyznaje inne wartości i jest emocjonalnie niezrównoważona? Co z tego, że możemy się komuś zwierzyć i zostać zrozumiani, kiedy poza tym żyjemy w dwóch różnych światach, chcemy zupełnie innych rzeczy od życia? Co z tego, że wyznajemy te same wartości, zgadujemy swoje myśli i łączy nas duchowe pokrewieństwo, kiedy w codziennym życiu kruszymy kopie o każdy drobiazg i ranimy się każdym wypowiedzianym zdaniem?
Nadużywanie kawałka siebie kończy się stworzeniem fałszywego ego i jest jak życie na scenie – po owacjach światła gasną i zapada ciemność.
Podobnie połączenie dwojga ludzi w jednym obszarze wbrew pozostałym tworzy relację, która przynosi momenty bliskości i radości, ale głównie powoduje rozczarowania i frustracje; jest jak pojedyncze fajerwerki w środku długiej, ciemnej i zimnej nocy.
Niektórzy wierzą, że dobre momenty to wszystko, co można w życiu mieć, więc łapczywie tworzą bliskość z wieloma osobami na tyle sposobów, na ile to możliwe, próbując (nieskutecznie) tak zapełnić wewnętrzną pustkę; mają partnera do seksu, partnera do pracy czy zainteresowań, partnera do zwierzeń i partnera duchowego. Ale fakt, że posiada się koła z najnowszego audi, kierownicę z najnowszego volvo, lusterka z najnowszego mercedesa i silnik z wypasionego ferrari wcale nie oznacza, że posiada się najlepszy samochód na świecie; kilka nawet najdoskonalszych części nie tworzy całości, a tym bardziej działającej całości.
Niektórzy nie chcą się zgodzić na limity i okruchy bliskości, bo wierzą w coś więcej. Im bardziej wierzą wbrew swojemu doświadczeniu, tym mają większą szansę stworzyć to w swoim życiu. Tym lub następnym… Bo wiara kreuje nasz los, prowadzi nas do tego, w co wierzymy, jak samospełniająca się przepowiednia.
Kiedy wadliwie kocha się siebie, to boli. Kiedy pozwala się innym w ten sam sposób kochać siebie, to boli. Kiedy tworzy się wadliwe, zafałszowane relacje, to boli. Ten ból to nie kara za naszą niedoskonałość, tylko sygnał, że idziemy w złym kierunku; to znak, że kosztem siebie – krzywdząc siebie – walczymy o czyjąś warunkową akceptację, odsuwając się coraz dalej od prawdziwej miłości, od tego, czego naprawdę pragniemy.
Miłość nie chce ofiar ani poświęcenia, nie da się jej zdobyć, kupić ani przekupić, bo jest bezwarunkowa. Daje nam siebie bez powodu wtedy, kiedy ośmielamy się po nią sięgnąć bez powodu – bez zasług, bez waluty wymiennej, bez porównywania się z innymi. Paradoksalnie doświadczamy miłości wtedy, kiedy odmawiamy zrezygnowania z siebie (czyli pogodzenia się ze swoimi negatywnymi uczuciami) dla czegoś lub kogoś, co lub kto ma nam ją zapewnić. Wtedy pozwalamy Miłości kochać siebie takimi, jakimi jesteśmy; wpuszczamy ją do siebie bez obronnych filtrów, stajemy się z nią Jednym – stajemy się miłością, bo przestajemy stawiać warunki, żeby kochać siebie samego; ryzykujemy absolutnie wszystko, żeby stanąć po swojej stronie, nie wstydzić się siebie, niczego nie udawać, iść za tym, co sprawia, że czujemy się ze sobą dobrze. Miłość z zewnątrz staje się wtedy miłością wewnątrz. Bóg staje się człowiekiem.
Nie ten kocha, kto poświęca całego siebie dla namiastek miłości, ale ten, kto odda dla miłości wszystkie jej zastępniki, chroniąc prawdziwego siebie, chroniąc prawdziwą miłość w sobie. („Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.”)
