Wierzymy, że istniejemy tylko przez chwilę, w danych okolicznościach, więc musimy wywalczyć dla siebie jak najwięcej, zdobyć to, co najlepsze. Rywalizujemy wewnątrz siebie samych, między częściami swojego „ja”, wewnątrz rodziny, w pracy, kibicując i uprawiając sport, jako mieszkańcy określonego miejsca na świecie, jako przedstawiciele partii, religii, płci i rasy. Problem w tym, że kiedy walczymy, to wszyscy odnoszą rany i nie zostaje wiele miejsca na radość.
A co by było, gdybyśmy uwierzyli, że jesteśmy nieśmiertelną częścią Boga i wybieramy sobie życie na tej planecie jak rolę w sztuce teatralnej? Że i tak wiemy, jak się ona skończy, że możemy wypróbować za każdym razem inną rolę, wcielić się w inny charakter, poszerzyć swoje doświadczenie…?
Mogłoby się okazać, że nie mamy z kim ani po co rywalizować. Mogłoby się okazać, że im jesteśmy różnorodniejsi, tym sztuka będzie ciekawsza. I na dodatek mogłoby się okazać, że skupiając się na jak najlepszym odegraniu swojej roli mamy z tego masę radochy i satysfakcji.
To, w co wierzymy, określa, jak podchodzimy do życia, kim jesteśmy i kim są dla nas inni ludzie. Wierzymy w to, w co nas nauczono wierzyć, jakie wierzenia odziedziczyliśmy przez automatyczne naśladowanie ludzi wokół siebie. To takie same przekonania jak każde inne, i jak każde inne wymagają zweryfikowania, przepuszczenia przez siebie, swoje czucie, swój kontakt z Tym, czego jesteśmy częścią. Nikt nie potrzebuje pośrednika w kontakcie z Bogiem, Miłością czy Wszechświatem – to właśnie przekonanie, że jest inaczej trzyma nas od Niego z daleka.
