Rodzimy się z wewnętrznym radarem, który prowadzi nas do dobrostanu – wszystkie małe dzieci idą za tym, co lubią robić, co im smakuje, co sprawia im przyjemność i radość. Zaczynamy wątpić w ten radar, kiedy zderza się on z dezaprobatą dorosłych. Każdy z nas pamięta jakieś zdarzenie, kiedy świetnie się bawił, a potem został dotkliwie ukarany. Został ukarany, bo rodzice odreagowali swój lęk – że nie wiedzieli, gdzie dziecko jest, że zabawa była niebezpieczna albo niewłaściwa z różnych powodów. Zadaniem rodziców było ukierunkowanie czucia dziecka, żeby obejmowało sobą także potrzeby i uczucia innych – nie zabicie zaufania dziecka do siebie. Ale w umyśle dziecka zapisało się wtedy przekonanie „Jak jestem szczęśliwy, to potem nadchodzi kara” – tak silnie, jak silne były wtedy jego emocje.
W dorosłym życiu to nieświadome, głęboko zapisane przekonanie powstrzymuje nas od bycia szczęśliwym. Podświadomie czujemy, że bycie szczęśliwym jest „nieodpowiednie”, że ściągnie na nas jakąś „karę”, cierpienie – im bardziej będziemy szczęśliwi, tym większą, więc logicznie lepiej być tylko trochę zadowolonym z życia, to może uniknie się bólu… Rozmawiając z ludźmi, często słyszę: „to głupio zabrzmi, ale boję się być szczęśliwa/y, boje się sprawiać sobie przyjemność”. Ten lęk jest samospełniającą się przepowiednią: albo w ogóle powstrzymuje nas od cieszenia się życiem, albo jeśli tego próbujemy, sprowadza to na nas problemy, żeby rachunek się zgadzał: była radość, teraz musi być cierpienie, zadośćuczynienie.
To duże wyzwanie, żeby na powrót zaufać swojemu czuciu i iść za nim, za swoją radością, satysfakcją i dobrostanem wbrew zapisom z dzieciństwa; żeby stanąć twarzą w twarz ze starym, wrośniętym głęboko lękiem i mu zaprzeczyć; żeby udowodnić samemu sobie, że to przekonanie jest fałszywe. To duże wyzwanie, bo wbrew doświadczeniu wymaga wiary w to, że siła wyższa nie krzywdzi (i nie ukarze nas jak rodzice), i że mamy w sobie instynkt, który nas prowadzi do szczęścia (nie cierpienia).
