Dziecięca trauma – oderwanie od źródła miłości – polega na tym, że dziecko porzuca siebie, żeby zostać zaakceptowane przez innych, „większych” i „silniejszych” ludzi – rodziców, opiekunów, rodzeństwo, rówieśników. Porzucenie siebie oznacza uznanie swojego instynktu – czucia – za mylne, fałszywe, niewłaściwe, nieodpowiednie, nieakceptowalne; oznacza utworzenie przekonania, że żeby zasłużyć na miłość, nie można czuć tego, co się czuje. Że trzeba ZROZUMIEĆ, że rodzic chce dla dziecka dobrze, chociaż je to boli; że to ubranie jest ładne, chociaż mu się nie podoba; że to jedzenie jest zdrowe, chociaż mu nie smakuje. Że autorytet na zewnątrz wie lepiej, co dla dziecka dobre bez konsultacji z nim, a skoro lekceważy uczucia dziecka, to dziecko też powinno je zlekceważyć.
Relacja z rodzicami jest bezpośrednim wzorcem dla relacji z siłą wyższą. Im bardziej intelektualnie wychowywali nas rodzice, nie zauważając naszych uczuć i nie odnosząc się do nich, tym bardziej wierzymy, że Bóg będzie nam dawał to, czego nie chcemy „dla naszego dobra”, że musimy zaakceptować to, co dostajemy, nawet jeśli jest nam z tym źle.
Ten „Bóg” nie jest prawdziwy, to nasze ego. Nasze intelektualne ego powstałe na bazie tych uczuć, których się wyrzekliśmy, tworzy to, co nam nie odpowiada, co nas krzywdzi. Sami się krzywdzimy tym, że identyfikujemy się z ego, ze swoim umysłem, lekceważąc instynkt – naturalny radar, niezależny wewnętrzny głos samego Boga, i w rezultacie ulegając intelektualnemu przekonaniu, że siła wyższa na wzór surowego ojca przyjdzie nas ukarać za niewłaściwe zachowanie, jeśli jej zdaniem na to zasłużymy.
A co jeśli my sami jesteśmy tą siłą wyższą? Karzemy siebie samych, bo wierzymy, że nie jesteśmy w porządku. A gdybyśmy wrócili do miejsca, w którym rozpoczął się rozłam w naszej tożsamości? Gdybyśmy spróbowali uwierzyć, że cokolwiek czujemy, nawet najgorsze emocje, to nie kara ani sygnał odrzucenia przez Boga, tylko życzliwa wskazówka, że zabłądziliśmy, że Bóg woła nas z powrotem do siebie. Że boli to, co NIE jest Bogiem.
To bardzo istotna różnica, czy wierzymy, że surowy, rozgniewany Bóg zsyła nam nieszczęścia jako karę dla opamiętania, czy wierzymy, że stworzyliśmy te nieszczęścia sami swoim odejściem od swojego prawdziwego „ja”, a Bóg nie tylko nie ma z tym nic wspólnego, ale mówiąc do nas za pomocą czucia chce nam pomóc wrócić do siebie, do miłości, do szczęścia.
Każde dziecko uczy się ufać rodzicom częściowo, w tym zakresie, w jakim czuje się bezpieczne. Tam będzie także jako dorosły ufać innym ludziom i losowi. I każde dziecko gdzieś doświadcza rozczarowania, niepewności, niezrozumienia, odrzucenia – tam uczy się kontroli, tam pozwala na dowodzenie intelektowi, na tworzenie lęku, który na zasadzie samospełniającej się przepowiedni tworzy dokładnie to, czego się obawia. Tworzy cierpienie.
Automatycznie, na podstawie pierwszych relacji z ludźmi, wierzymy w takiego Boga, jakim zobaczył go nasz dziecięcy umysł – i za pomocą tego przekonania ten Bóg decyduje o naszym życiu.
Jeżeli jednak pozwolimy sobie na całkowite zaufanie sobie, swojemu czuciu – że żadna emocja nie czyni nas złymi i nie powoduje odrzucenia nas przez Boga, że każda jest jego wspierającą podpowiedzią, co się okaże? Że dając sobie pełne zrozumienie, nie mamy powodu uciekać w cierniste krzaki i robić sobie krzywdę. Że Bóg jest w nas, jest nami, i chce wyłącznie takiego naszego dobra, które my sami czujemy jako dobro, jako szczęście.
Bóg jest miłością, nie cierpieniem.
To ludzie żądają od nas zaparcia się własnych uczuć, Bóg za ich pomocą do nas mówi. To niewysłuchane, zniekształcone uczucia prowadzą nas na manowce i powodują, że cierpimy; te wysłuchane strzegą nas, żebyśmy nie schodzili ze ścieżki dobrego samopoczucia, radości, satysfakcji, samorealizacji, szczęścia.
Droga do Boga to droga w zgodzie ze sobą, nie poprzez zaprzeczenie sobie.
