Często jest tak, że dla tych, od których zależymy, jesteśmy mili, a lekceważymy tych, od których nic nie potrzebujemy. Że szanujemy tych, którzy stali się rozpoznawalni (np. profesorów, celebrytów, polityków), a lubimy upokarzać tych, którzy nie mają dobrej pracy, pieniędzy i markowych ubrań. Że podtrzymujemy relacje z tymi, którzy mogą nam się przydać, a zrywamy z tymi, którzy mogliby czegoś od nas potrzebować.
Kategoryzujemy innych, żeby odpowiednio się zachować i zadbać o swoją satysfakcję w postaci gestu uznania od ważnej osoby albo swojego poczucia wyższości, „lepszości” od tych, którym mniej się w życiu udało.
Wierzymy, że nasze samopoczucie zależy od tego, jak wypadamy w kontekście innych, i dlatego tak dbamy o to, żeby otaczać się tymi, którzy są „kimś”, podkreślając jednocześnie swoją odmienność od tych, którzy są „nikim” w społecznej hierarchii.
Ale tak naprawdę pozycja społeczna, którą trzeba z wysiłkiem utrzymywać nie jest w stanie zapewnić nam stabilnego poczucia własnej wartości. Wystarczy czyjaś krytyczna uwaga, wystarczy drobna zmiana w społecznym rankingu, moda na inną wartość, a lęk już nie da nam zasnąć.
Zapominamy, że jesteśmy dla siebie samych towarzystwem, którego nie da się pozbyć ani na chwilę, i to ono właśnie decyduje, jak wartościowi się czujemy – nie inni ludzie.
To my sami, szufladkując i wartościując innych, stajemy się dla siebie mało wartościowym towarzystwem – kimś, kto zmienia swoje zachowanie i swoje przekonania w zależności od okoliczności, w zależności od presji lub korzyści.
Nie szanując innych ludzi, sami siebie skazujemy na towarzystwo kogoś, kogo nie szanujemy, nie lubimy.
Wewnętrzny spokój i dobre samopoczucie nie biorą się z satysfakcjonującego wyniku porównywania się z innymi, ale z poczucia zadowolenia ze świadomego wyboru własnej hierarchii wartości – tego, kim naprawdę jesteśmy, kim zdecydowaliśmy się być – nawet wtedy, kiedy nikt nie widzi.
